sobota, 18 września 2021

Wyobraź sobie, że Bóg nadal objawia Świętym prawdę

Do pewnego wieku traktowałem religię chrześcijańską, w której wzrastałem dosyć poważnie. Nie dlatego, że miałem przeświadczenie o bezpośrednim zaangażowaniu Boga w Kościół, którego byłem członkiem, ale dlatego, że tak było kiedyś, daleko w przeszłości. Mój paradygmat wyglądał mniej więcej tak: w dawnych czasach Bóg objawiał swoją wolę prorokom, posyłał aniołów, staczał dla swoich wyznawców bitwy, inspirował nawet okupantów Izraela do przychylnych działań na ich rzecz. A dziś już tego nie robi. Dlaczego? Pewnie dlatego, że wszystko co cenne zostało już objawione. Wystarczy otworzyć Biblię i starannie wyszukać w niej odpowiedzi na nurtujące pytanie by wiedzieć jak żyć.

Dwa doświadczenia zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Pierwszym była lektura “Listów Nikodema” Dobraczyńskiego, a drugim projekcja w jakiejś ciasnej kościelnej salce filmu “Quo Vadis”. Oba te dzieła przeniosły mnie w te dawne czasy proroków, objawień, przede wszystkim pewności, że jest tak a nie inaczej bo człowiek, z którego ust usłyszeliśmy świadectwo został osobiście powołany na apostoła przez samego Syna Boga.

Wyobraź sobie jak by to było żyć w tamtych czasach. Zebrani potajemnie po zapadnięciu zmroku w domu zamożnego współwyznawcy wysłuchujemy przemówienia Piotra. Wspomina ukochanego Mistrza, jego słowa, jego inspirujące uczynki i ten fatalny tydzień wielkanocny w którym torturowano i zamordowano Mesjasza ludzkości.

Dlaczego nie dane mi było urodzić się wcześniej? - myślałem często. Dlaczego muszę żyć w niepewności, rozrywany na wszystkie strony przez nauczycieli religii, każdy interpretując biblijne wersety na swój własny sposób? Dlaczego Bóg nie objawia nam już swojej woli?

Wyobraź sobie jak by to było, gdyby czasy biblijne nigdy się nie zakończyły. Albo gdyby te duchowe dary zostały ponownie przywrócone. Wyobraź sobie, że zabierasz swoją rodzinę na weekend do miejsca, w którym, o wyznaczonym czasie Bóg komunikuje się z zebranymi wiernymi. A potem dniami i nocami rozmyślasz o tych rzeczach i czujesz, że Twoje zrozumienie boskiego Planu i własnej roli w tym Planie staje się pełniejsze, że - w pewnym sensie, w jakimś małym stopniu lecz w sposób wyraźnie odczuwalny, narodziłeś się na nowo, bo - jak by nie było - nie jesteś już tym samym człowiekiem, którym byłeś jeszcze parę dni temu.

Co objawił mi Bóg podczas ostatniego weekendu?

Pomógł mi lepiej zrozumieć znaczenie Zadośćuczynienia. Zwrócił uwagę na to, że brak pełni zrozumienia ważnych tematów to stały element codzienności. Najlepiej po prostu przyjąć do wiadomości. Brak pełni wiedzy o ważnych kwestiach, nawet tych doktryn czy niezwykle fascynujących niuansów historii Chrześcijaństwa (tego objawionego i w pewnym sensie pełnego, a nie wysuszonego, bezskutecznie reanimowanego przez owijane go w rytuały i tradycje), które chciałoby się zrozumieć w pełni, ale pozostaje ten jeden szczegół pozostawiający to nieprzyjemne poczucie niedosytu. To jak z tym nieszczęsnym elementem puzzli nijak nie pasującym do całości. Usłyszałem cenną poradę. Zamiast skupiać swoją uwagę na tym elemencie, lepiej odłożyć go tymczasowo na bok i skupić się na pozostałych, bo w końcu nadejdzie ten szczęśliwy moment, gdy okaże się, że jednak doskonale pasuje do całości.

Co jeszcze Bóg objawił mi we wskazanym miejscu i czasie? Zwrócił uwagę na oczywisty fakt, że w sławnym przykazaniu kochania Boga i bliźniego wspomniana jest jeszcze jedna osoba zasługująca na moją miłość - ja.

Przypomniano mi, że warto wywiązywać się z wyznaczonych przez Boga zadań wypełniając kościelne powołanie, bo tak jak każdy element organizmu jest ważny, tak samo każdy wartościowy członek chrześcijańskiej społeczności dodaje od siebie do wspólnej wartości.

Bóg objawił Świętym w Polsce podczas ostatniego weekendu, że celem chrztu nie jest sam chrzest czy nawet przynależność do założonego przez Jezusa i przez niego kierowanego Kościoła, ale przygotowanie się oraz pozostanie godnym wejścia do Świątyni Pana, w której uczy jak kroczyć jego ścieżkami i przepowiada upragniony moment wprowadzenia wiernego wyznawcy do świata celestialgego tak jak kochający rodzic troskliwie prowadzi za rękę swoje dziecko.

Każdy kto był ostatniej soboty i niedzieli w Warszawie przy Wolskiej 142 z pewnością zwrócił uwagę na odmienny szczegół. Mamy przecież różne potrzeby, różne doświadczenia, dochodzimy do naszego celu etapami, z tym że te etapy rozpoczynamy w nie koniecznie w tej samej kolejności co pozostali.

Najcenniejszym dla mnie przesłaniem prosto z celestialnego świata było ostrzeżenie przed fałszywymi filozofiami, które w ciągu ostatnich dwóch dekad stały się nie tylko modne, ale niemal bezkrytycznie powszechnie przyjęte a których odrzucenie wywołuje gniew arcykapłanów i jego fanatycznych głosicieli. A przecież są one fałszywe i fatalne w skutkach. O wiele lepiej jest trzymać się uniwersalnych nauk Jezusa, który gwarantuje błogosławieństwa za odważny bunt przeciwko tym modnym nurtom.

I tu padły słowa, dla których warto było przyjechać do Warszawy naszym starym, poobijanym Oplem na Konferencję Polskiego Warszawskiego Dystryktu Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich (lub połączyć się z warszawską kaplicą za pośrednictwem Zoom’u). Bo co się okazało? Że Bóg nie skręca w lewo tak jak robi to świat. Rodzina nadal pozostaje jedną z największych wartości życia - rodzina tradycyjna, z ojcem, który jej przewodniczy w miłości i służbie oraz matką skupiającą swoją uwagę na błogosławieniu dzieci, przygotowaniu ich do dorosłego życia, nie tylko tego ziemskiego, lecz wieczności w najwyższym stopniu chwały celestialnej.

niedziela, 18 lipca 2021

Nie podlegajmy oddziaływaniu

Lehi uczył swoich synów, że Bóg stworzył niebiosa i ziemię oraz wszystko co w nich jest. Starożytny prorok podzielił te stworzenia na dwie kategorie: “wszystko, co oddziałuje, i wszystko, co podlega oddziaływaniu” (II Nefi 2:14). Nasuwa się wyjaśnienie sugerujące, że ta pierwsza to ludzie a do drugiej należy cała reszta: minerały, rośliny, zwierzęta, itd.

Z wersetu 26 dowiadujemy się jednak, że z tym działaniem to nie koniecznie chodzi o wrodzoną czy nabytą zdolność, ale potencjał. Człowiek staje się zdolny do działania zamiast podlegać działaniu tylko wtedy, gdy został wykupiony z upadku przez Mesjasza. Tylko tacy ludzie stają się “wolni na zawsze, odróżniając dobro od zła” (w. 26).

Wkraczając w wiek młodzieńczy, w wielu młodych ludziach rodzi się bunt, jakieś zmęczenie normalnością. Odczuwają tęsknotę za czymś nowym, za nieznanymi emocjami. Wtedy zostają kolekcjonerami wrażeń. Do działania motywuje ich chęć doświadczenia spraw, których nie do końca rozumieją i nad którymi nie potrafią zapanować. Nie koniecznie dla jakiejś wyższej idei, na przykład pragnienia budowania swojego charakteru, ale z samej chęci rozerwania się, uniknięcia nudy. To zupełnie naturalne. Tak zostaliśmy stworzeni. Podobno średnio raz na siedem lat człowiek odczuwa trudny do opisania niepokój i postanowienie dokonania nadających głębszy sens istnienia zmian.

Ja też byłem takim młodym buntownikiem. Przerażała mnie perspektywa spędzenia życia na wzór ludzi, którymi byłem otoczony. Dlatego kiedy tylko mogłem to uciekałem - z mojego rodzinnego osiedla do lasu, nad jezioro, w góry, albo do poezji i natchnionej prozy Edwarda Stachury albo po prostu w objęcia dziewczyny w Zduńskiej Woli lub w grono inaczej myślących punków, rastamanów i hipisów. Przyciągali mnie ludzie wrażliwi, dostrzegający rzeczy, na które bezmyślna większość nie zwraca uwagi, albo kpi z tych spraw, bo nie wypada robić inaczej.

Ten wewnętrzny bunt i częste “dołki” - jak nazywaliśmy te stany chwilowej depresji okazały się na koniec ogromnym błogosławieństwem. Gdyby nie ta potrzeba odejścia od przyjętych schematów myślenia i działania, pewnie nigdy nie zainteresowałbym się przesłaniem spotkanych na ulicach Wiednia misjonarek. Znalazłem to, czego szukałem - zrozumienie Planu Zbawienia, poczucie bezpieczeństwa w Kościele prowadzonym przez Boga za pośrednictwem żyjącego proroka i głębokie, przejmujące doznania kiedy odczuwam wpływ Ducha Świętego podczas czytania pism świętych czy słuchania natchnionych lekcji lub przemówień.

Ten bunt jednak powraca do mnie co jakiś czas. I chyba nie potrafię jeszcze odpowiednio reagować na to co uważam za zło. A szczególnie trudno jest mi ustosunkować się do bezmyślności ludzi, do kompletnie przeze mnie nie zrozumiałej chęci dostosowywania się, lęku przed prawdą, usilnego zamykania oczu na fakty. Nic chyba nie irytuje mnie bardziej od pustych rytuałów.

Temat rytuałów fascynuje mnie od dawna. W wieku piętnastu, może szesnastu lat, postanowiłem sobie, że nie będę się stosował do żadnych rytuałów. Wszystkie uważałem za głupie. Dlatego przestałem uczestniczyć w mszy świętej . Wcześniej chodziłem na nie tylko po to, by spełnić ofiarę będącą wypełnieniem oczekiwania spędzenia każdej niedzieli nudnej godziny w dusznym kościele i słuchania najbardziej chyba żenującego, zawodzącego stylu narracji rzekomego kapłana i jeszcze gorszej formy śpiewania świętych pieśni. Ale to nie wszystko. Na każdym niemal kroku zadawałem sobie pytanie czy to co robię ma jakiś sens, czy też robię to z przyzwyczajenia, albo po to, by kogoś nie rozczarować.

Od tamtej pory nieco się uspokoiłem. Potrafię nawet doceniać niektóre te mniejsze i większe rytuały, które tak weszły nam w krew, że nawet o nich nie myślimy. Podaję więc przy powitaniu dłoń, chociaż uważam, że jest to niehigieniczne i przerażają mnie statystyki o nie myciu rąk po wyjściu z ubikacji. Lubię pogadać ze znajomymi i nieznajomymi o sprawach - wydawałoby się - mało istotnych. Tego rytuału nauczyłem się doceniać a nawet uważam go za bardzo praktyczny, bo przyjemny. Uczęszczam na pogrzeby, na do widzenia mówię “do widzenia” i tak dalej. Ale do tej pory nie potrafię się przełamać w sprawie odpędzania złych duchów, które ponoć wchodzą do duszy człowieka podczas kichania. Dlatego nigdy nie mówię “na zdrowie”, kiedy ktoś w mojej obecności kicha. Uważam to za kompletnie idiotyczne, jakieś takie pogańskie. Jednak daleko mi od przesadnego demonizowania tej i innych podobnych rytuałów. Nie uważam już, że Chrześcijanie nie powinni mówić “na zdrowie”.

Są takie dni, podczas których szczególnie dotkliwie irytuje mnie forma rozmawiania, formowania zdań, reagowania, próby rozśmieszenia rozmówcy za pomocą modnych słów i stosowanej przez komików mimiki. To też są rytuały. Oczywiście kompletnie nieszkodliwe, ale jakieś takie puste, nieoryginalne, dlatego żenujące. Nie ma nic złego w polskich powiedzeniach: “zdrowie najważniejsze”, czy “nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej” po którym następuje ryk śmiechu kompletnie ignorujący fakt, że ten żarcik słyszeliśmy już przecież z piętnaście tysięcy razy. Od jakiegoś czasu wszystkie te amerykańskie powiedzonka działają na mnie identycznie. Na przykład, każdy odcinek mojego ulubionego podcastu o programowaniu komputerowym kończy się reklamowaniem płatnych szkoleń. Za każdym razem prowadzący zapowiada ten segment identycznie: “A teraz pozwolę sobie na bezwstydną samoreklamę.” To śmieszne i sympatyczne, ale po dwóch, czy trzech odcinkach ten żarcik przestaje być, przecież, dowcipny.

Dlaczego mnie to wszystko irytuje? Pewnie nie powinno. Mowa przecież o zupełnie niewinnych zachowaniach. Rytuały są potrzebne. I zdaję sobie sprawę, że kiedy moja żona “błogosławi” po angielsku kichającego przechodnia albo po polsku życzy mu zdrowia to nie dlatego, żeby zły duch nie wtargnął do otwartej aktem kichania duszy ale po to, by sprawić komuś małą przyjemność. Doskonale to rozumiem i nie mam nic przeciwko.

Chyba to mnie tylko irytuje, że te wszystkie powiedzonka, mimika, ruchy, uśmieszki, modne tańce, przeróżne cliche w amerykańskich filmach (przecież Amerykanie tak naprawdę nakręcili nie więcej jak cztery, może pięć filmów! Cała reszta to kopie kopii!) - to wszystko przypomina mi o smutnym fakcie - jesteśmy przygnębiająco bezmyślni. Nasze życie jest wyuczonym tańcem. Zamiast działać, podlegamy oddziaływaniu. Zamiast szczerości jest naśladowanie celebrytów z nadzieją wywalczenia tej samej reakcji jaką w nas samych budzą słowa i zachowanie komików oraz aktorów.

Owszem, podleganie tym czy innym liderom kultury jest bardzo praktyczne. Jest to, niewątpliwie, okoliczność łagodząca, jeśli mogę użyć tej frazy, być może ryzykownie, bo nie wypada dzisiaj oceniać i osądzać, ale przecież my wszyscy bez przerwy osądzamy innych - nawet jeśli w głębi duszy. Ludzi potrafiących się zachować można podzielić na dwa rodzaje. Po pierwsze, nieliczna garstka atrakcyjnych, działających, myślących samodzielnie, prawdziwie kreatywnych liderów oraz, po drugie, nieprzeliczone tłumy lekko lub bardzo żenujących, ale jednak nie do końca nudnych przeciętniaków. No i pozostają nudni, mało atrakcyjni a może nawet - tak jest chyba w moim przypadku - odpychający swoim negatywną postawą, niepotrzebnym cynizmem.

Nie wszystkie rytuały są puste. O podaniu dłoni już wspomniałem. Są też odwiedziny krewnych, wizyty na cmentarzu, są objawione przez proroków obrzędy takie jak chrzest czy obdarowanie w świątyni. Jest zapieczętowanie dwojga zakochanych w sobie osób. Nikt, poza nimi samymi, nie ma mocy rozdzielenia ich - ani w tym, ani w przyszłym życiu. To są piękne, głębokie i budujące rytuały. Przyjmowanie sakramentu w każdą niedzielę także do nich należy. Codzienne osobiste i rodzinne studiowanie pism świętych oraz szczera modlitwa do Ojca - kolejny przykład rytuałów, do których warto się przyzwyczaić, pod warunkiem, że nie przestajemy myśleć kiedy je wykonujemy.

Na koniec chcę jeszcze wrócić do tych pustych. Pustym rytuałem jest wyuczone myślenie, które nie jest w zgodzie z wyznawanymi przez siebie wartościami. Jakiś czas temu wszedłem chyba w kolejny okres tej nieszczęsnej (i zbawiennej, jednocześnie) siedmiolatki wywołującej we mnie lekki bunt. Coś się we mnie odzywa, kiedy z ust swoich współwyznawców słyszę fałszywe doktryny, nauki kompletnie zaprzeczające tym jakie nauczane są w pismach świętych. Skąd ta potrzeba dostosowywania się do świata, w którym żyjemy? Czy jest to podejście czysto praktyczne? Obawiam się, że może to być po prostu symptom tej choroby polegającej na braku zdolności do samodzielnego myślenia, podejścia krytycznego. Może to jakiś kompleks, a może smutny fakt, że nie zostaliśmy jeszcze odkupieni przez Mesjasza i nie staliśmy się “wolni na zawsze”.

Jak już wspomniałem, nie nauczyłem się jeszcze odpowiednio reagować na te sprawy. Nie zachęcam więc nikogo do przyjęcia mojej postawy. Naprawdę, nie polecam. Wizyty w Kościele powinny być przyjemnością a nie sesją kręcenia oczami, wzdychania, a nawet, chwilami, zakrywania z rezygnacją twarzy dłonią. Ze mną, niestety, jeszcze tak jest, choć bez przesady - nie zdarza się to bardzo często. 98% tego, co słyszę na spotkaniach to czysta i budująca prawda. Mam jednak chwilami dość przychodzenia na kościelne spotkania albo czytania na Facebooku niektórych komentarzy niby-to "Świętych", które przypominają mi o dołujących postawach, doktrynach i wyuczonych modnych na tym - jak by nie było - złym świecie reakcjach. Interakcje ze Świętymi a już szczególnie odwiedziny w kaplicy przywróconego Kościoła powinny być odpoczynkiem od świata, a nie przygnębiającą realizacją, że nawet najlepsi dają się nabrać na szatańskie, jakże naiwne, doktryny. Nie chcę od Chrześcijan słyszeć o równości (chyba, że cytowane są fragmenty pism na ten temat i przytaczane ich poprawne interpretacje proroków), rzekomych prześladowaniach mniejszości, przywilejach ludzi białych, czy “sprawiedliwości społecznej”. Mam dość wszystkich tych historyjek ukazujących kobiety jako mądrzejsze i bardziej uduchowione od swoich mężów. To przecież takie dla nich poniżające. Dzisiaj, na przykład, podszedł do mnie pewien brat i zapytał: “Czy brat i siostra Pawlik, to znaczy siostra Pawlik i brat będziecie za tydzień w Kościele?” Prawie wybuchłem śmiechem, kiedy zobaczyłem przerażenie na jego twarzy po tym jak zorientował się, że starym, niemodnym już zwyczajem wspomniał pana X najpierw a potem dopiero panią X. Zrelaksuj się, drogi przywódco kapłański. Nie popełniłeś żadnego grzechu. A gdybym się na ciebie obraził to oznaczałoby przecież tylko jedno - nie potrafię myśleć samodzielnie, nie jestem “wolny na zawsze”. Zamiast wolności, wybrałem przyjaźń ze światem, lęk przed złamaniem fałszywej doktryny.

Nie mówię tu o pierdołach (przepraszam, ale bardzo lubię to słowo). Wbrew pozorom, to dosyć ważne sprawy. Najlepiej to chyba ujął jeden z moich ulubionych pisarzy - Witold Gombrowicz, który komentując jego czasy (lata 1950., które - moim zdaniem - niewiele różnią się od czasów od Kaina aż po dzisiaj) napisał w swoich (genialnych!) dziennikach tak:

"Czyż na każdym kroku nie widzimy, że sumienie nic prawie nie ma do powiedzenia ? Czy dlatego człowiek zabija, lub dręczy, ze doszedł do wniosku, iż ma prawo ? Zabija dlatego, że zabijają inni. Męczy ponieważ inni męczą. Najokropniejszy czyn staje się łatwy, gdy droga przezeń została utorowana i, na przykład, w obozach koncentracyjnych ścieżka do śmierci była już wydeptana, że mieszczuch niezdolny zabić muchy w domu, uśmiercał z łatwością ludzi... Ja zabijam ponieważ ty zabijasz. Ty i on i wy wszyscy dręczycie, więc i ja dręczę. Zabiłem go, gdyż wy byście mnie zabili, gdybym go nie zabił. Taka jest koniugacja i deklinacja naszych czasów... Nie dlatego popełniamy zło, że zniweczyliśmy w sobie Boga, lecz ponieważ Bóg, a nawet Szatan są nieważni gdy sankcją czynu staje się drugi człowiek.”

Jeszcze raz powtarzam - to nie są błachostki. Nauczenie się samodzielnego myślenia i działania w zgodzie z dyktowaną przez Światło Chrystusa, czyli sumienie, prawdą może sprawić, że ludzkość uniknie fatalnych pomyłek, a nawet tragedii. Gdyby religijni Amerykanie osiemnastego i dziewiętnastego wieku uczciwie porównywali przyjęte normy moralne, a nawet nauki swoich pastorów z naukami Jezusa w Biblii, zamiast podlegać oddziaływaniu zbiorowemu obłąkaniu, zamiast rozglądać się jak dzieci do koła by sprawdzać jak zapatrują się na sprawę niewolnictwa inni “Chrześcijanie” to nigdy nie doszłoby do Wojny Secesyjnej. Niewolnictwo zostałoby zniesione jako naturalny efekt działania ludzkiego sumienia i właśnie samodzielnego myślenia, które prowadzi do jednej tylko konkluzji - Bóg nie chce niewolnictwa.

Gdyby ludzie myśleli samodzielnie to nikt nie traktowałby czarnoskórych, osób z zaburzeniami seksualnymi czy kobiet w sposób poniżający. Takie traktowanie było kiedyś modne. A dzisiaj modne jest traktowanie w sposób poniżający ludzi białych, mężczyzn i zdrowych seksualnie. Ten sam duch, który prowadził naszych przodków prowadzi teraz i nas. Zmieniają się tylko formy i grupy, które należy elegancko prześladować. Wystarczy zastanowić się przez moment by dojść do wniosku, że poddawanie się tej masowej psychozie jest czymś złym, a więc musi prowadzić do negatywnych skutków.

W sprawie niewolnictwa Święci w Dniach Ostatnich nie muszą się wstydzić swojej historii. Nasi członkowie nie popierali tej diabelskiej instytucji a nie jeden właściciel niewolników po swoim nawróceniu do przywróconego Kościoła zwracał swoim czarnoskórym braciom i siostrom (nie koniecznie współwyznawcom) wolność. Ale i w naszej historii są pewne ciemne plamy. Na niejednej kaplicy Świętych w Dniach Ostatnich w III Rzeszy widniała tablica: “Żydów nie zapraszamy” (nie z inicjatywy Braci z Salt Lake City, ale niektórych lokalnych przywódców kapłańskich). Dlaczego? Bo taka była wtedy psychoza. Inaczej nie wypadało. Poza tym ta anty-żydowska postawa była po prostu modna. Każdy kulturalny człowiek na poziomie nie lubił Żydów. Nie mam nic przeciwko braku sympatii do określonej kultury czy społeczności. Ja sam nie kryję swoich obiekcji wobec żydowskiej kultury i niektórych zwyczajów. Mowa tu jednak o traktowaniu jednostek. Taka postawa nigdy nie była w harmonii z naukami Jezusa. Ani w latach trzydziestych dwudziestego wieku, ani później. W Niemczech jedynie 16-letni Święty w Dniach Ostatnich - Helmuth Hübener zdawał się to rozumieć. Jedynie on miał odwagę myśleć samodzielnie i odmierzać rzeczywistość miarą Biblii i Księgi Mormona. Naraził się, tym samym, swojemu prezydentowi gminy, Naziście, który ekskomunikował go z Kościoła. Ten fakt teraz pomija się, kiedy Kościół z dumą wspomina brata Hübenera - pierwszą śmiertelną ofiarę prześladowań opozycji w hitlerowskich Niemczech. Helmuth za życia stracił przyjaciół, bo działał, zamiast podlegać oddziaływaniu. Teraz jednak to z niego jesteśmy dumni a nie z wiecznie uśmiechniętego i politycznie poprawnego przywódcy kapłańskiego, który z pewnością wymyślił sobie nie jedną podstawę surowego osądzenia wywrotowego gówniarza - choćby złamanie świętego przykazania posłuszeństwa władzom świeckim, blah, blah, blah.

Ale cóż - stało się - pozostał wstyd za naszych współbraci, którzy zamiast działać, podlegali oddziaływaniu. Być może kiedyś, pewnie już niedługo, będzie nam też wstyd za dzielną postawę wielu naszych członków, łącznie z przywódcami, w sprawie rzekomej groźnej a nawet fatalnej pandemii Covid-19. Wstydzić się będziemy łażenia w maskach, przytaczania nieprzemyślanych słów jakoby noszenie maski odzwierciedlało miłość bliźniego, filmików pokazujących proroka przyjmującego szczepionkę i - o zgrozo! - zmuszania studentów Uniwersytetu Brighama Younga na Hawajach do szczepień wbrew ich woli i przekonaniom. Znowu wdepnęliśmy - oby tylko na krótki czas - w błoto faszyzmu, mimo, że nasza doktryna mówi wyraźnie - każdy człowiek powinien mieć prawo wyboru, łącznie z prawem do popełniania błędów, nawet potencjalnie fatalnych. Sam maski nie noszę w Kościele i nikogo nie namawiam, by poszedł w moje ślady (żeby było fair - nikt mnie też w Kościele nie naciska by te zagrzybione szmaty zakładać), ale smutno mi się robi patrząc na to wszystko.

Mówienie o rzeczach złych jest czasami potrzebne, tak jak konieczne jest nauczanie młodych uczestników obozu harcerskiego o jadowitych żmijach i kleszczach. Ale dosyć już tego narzekania.

niedziela, 3 stycznia 2021

Dlaczego warto delektować się pismami świętymi i od czego rozpocząć lekturę?

 


Zbiór zapisków starożytnych proroków żydowskich (i jednego z plemienia Lewiego) zwany Biblią, lub Pismem Świętym, stanowi niemały tom. Jego rozmiar nie odstrasza jednak Chrześcijan. W USA, na przykład, żadna inna książka nie sprzedała się w tak ogromnych nakładach jak właśnie Biblia (Księga Mormona od około dwóch dekad zajmuje drugie miejsce). Mimo to niewiele osób może się uczciwie pochwalić, że przeczytali w całości Stary i Nowy Testament.

Jakby tego było mało, po przywróceniu swojego Kościoła w 1830 roku, Bóg dał nam dodatkowe natchnione księgi. Obecnie do kanonu pism, oprócz Biblii, zalicza się także Księgę Mormona, księgę Doktryna i Przymierza oraz zawierającą zarówno starożytne jak i nowożytne zapiski proroków Perłę Wielkiej Wartości.

Nowe (z naszego punktu widzenia) pisma święte są dla każdego miłośnika prawdy wielkim błogosławieństwem. Nie ma w Królestwie Boga lęku przed prawdą, nawet jeśli nowe rewelacje zmuszają czasem do zweryfikowania swoich dotychczasowych przekonań. Być może właśnie ten strach przed czymś nowym, przed pogłębianiem wiedzy i zrozumienia Boga oraz jego planu dla swoich dzieci, ta atmosfera chwilami bardzo realnego terroru jaka przez wieki panowała w tak zwanym „świecie chrześcijańskim” była powodem dla którego ludzkość przez kilkanaście stuleci musiała czekać na ponowne otwarcie się niebios i zakończenie tego najdłuższego w historii ludzkości okresu odstępstwa.

Trudno wyobrazić sobie założenie Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich bez poprzedzającego to wydarzenie Oświecenia z jego atmosferą fascynacji prawdą, rozwojem nauki, otwarciem na nowe idee, na wolność sumienia, rozważenie nowych wyjaśnień znanych zjawisk, na przykład astronomicznych.

Myślę, że nie bez znaczenia data wydania pierwszego pisma świętego od czasów zapisków Jana Objawiciela zbiega się z usunięciem dzieła Mikołaja Kopernika z listy zakazanych przez Kościół Katolicki publikacji heretyckich. Rozpoczynająca naukową rewolucję „O obrotach ciał niebieskich”, która dosłownie wywróciła do góry nogami obowiązujące postrzeganie wszechświata, była w katolickiej Europie książką zakazaną do roku 1835 (należy podkreślić, że spotkała się ona z większą niechęcią świata protestanckiego niż katolickiego, przynajmniej na początku). Pierwszy egzemplarz Księgi Mormona opuścił drukarnię zaledwie 6 lat wcześniej.

Bez opublikowanych po roku 1829 dodatkowych świadectw o Chrystusie trudno byłoby zrozumieć tego pierwszego, czyli Biblii. Na przykład, wspomniane trzy razy w Księdze Objawienia (w rozdziałach 2, 12 i 19) panowanie Chrystusa i jego Królestwa na ziemi za pomocą „żelaznego prętu” można łatwo mylnie zrozumieć jako przyznanie przez Boga kościołowi chrześcijańskiemu upoważnienia do politycznego panowania nad królestwami wchodzącymi w skład zachodniej cywilizacji. Tymczasem Nefi w pierwszych rozdziałach Księgi Mormona wyjaśnia, że żelazny pręt nie jest narzędziem do karania, ale należy go sobie wyobrazić jako stabilną poręcz pozwalającą na wyjście z gęstej mgły pokus.  Jest on symbolem słowa Boga, jego nauk, natchnionego przewodnictwa proroków, wskazówek zawartych w pismach świętych, a nie bronią służącą do zmuszania ludzi by przestrzegali boskich przykazań.

Podczas okresu Wielkiego Odstępstwa, chrześcijanie byli zniechęcani do studiowania Biblii. Jej treść dostępna była tylko dla wtajemniczonych posiadaczy dyplomów seminariów duchownych. Do jej studiowania niezbędna była znajomość łaciny wykładanej właśnie na uczelniach dla przyszłych kapłanów.

Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich nie tylko publikuje wspomniane cztery pisma święte w językach potocznych, ale nieprzerwanie zachęca świętych do ich wgłębnego studiowania. Zapisane w piątym wieku przed naszą erą słowa proroka Nefiego pozostają aktualne. Na pytanie co powinny robić osoby nawrócone po przyjęciu chrztu Nefi odpowiada, że powinni „dążyć naprzód w Chrystusie, mając doskonałą jasność nadziei i miłość do Boga oraz wszystkich ludzi...”. Następnie daje wspaniałą obietnicę: „Jeśli więc będziecie dążyć naprzód, delektując się słowem Chrystusa i wytrwacie do końca, oto tak mówi Ojciec: Będziecie mieli życie wieczne.” (II Nefi 31:20).

Dążenie naprzód w Chrystusie, które nie jest możliwe bez wiary w Niego oraz posiadanie nadziei i miłości Nefi zdaje się uzależniać od studiowania pism świętych. Nie pisze on o czytaniu. Nie używa nawet słowa „studiowanie”, ale mówi o „delektowaniu się słowem Chrystusa”.

Niewątpliwie „słowa Chrystusa” nie ograniczają się jedynie do oficjalnie ustanowionego kanonu czterech pism świętych. Każde objawienie, zarówno te zapisane w świętych księgach, jak i te wypowiadane przez żyjących proroków a także innych świętych, np. podczas przemówień na spotkaniu sakramentalnym czy też stanowiące szczerą radę udzieloną przez przyjaciela lub przyjaciółkę, oraz osobiste natchnienie od Ducha Świętego są słowami Chrystusa. Ograniczę się tu jednak tylko do autorytatywnie zatwierdzonego przez Jego sługi boskiego kanonu.

W języku angielskim oprócz słowa „canon” używa się też określenia „standard works”. Biblia, Księga Mormona, Doktryna i Przymierza oraz Perła Wielkiej Wartości są dziełami stanowiącymi standard według którego możemy odmierzać prawdziwość słów, idei, nauk, filozofii i wszelkich ludzkich pomysłów. Nawet prezydenci Kościoła Jezusa Chrystusa nie raz podkreślali, że są oni prorokami tylko wtedy, kiedy przemawiają pod wpływem Ducha Świętego. Dlatego ich słowa należy odmierzać miarą zatwierdzonego kanonu. Inaczej mówiąc, nie ma takiej możliwości, żeby Duch Święty objawił dzisiaj coś, co nie jest w harmonii z tym. co objawił wczoraj.

Oczywiście trzeba z tym bardzo uważać, bo w przeciwieństwie do innych kościołów chrześcijańskich, nie jesteśmy zainteresowani odrzucaniem natchnionych słów kogokolwiek tylko dlatego, że nie są one zgodne nie tyle z tym czy innym wersetem biblijnym co naszą interpretacją tego wersetu. Jest to bardzo niebezpieczna praktyka. To właśnie przez nią starożytni Faryzeusze nie zauważyli, że przebywający pośród nich przez trzy lata kontrowersyjny Nauczyciel jest Mesjaszem, którego przyjścia spodziewali się w ich czasach (wg. całkiem dokładnego terminu danego przez proroka Daniela).

Pisma święte są więc standardem, według którego sami żyjący prorocy ważą swoje myśli, pomysły i słowa zanim je wypowiadają publicznie. Możemy więc spokojnie poświęcać przywódcom Kościoła swoją uwagę.

Nie ma wątpliwości, że nasz Ojciec oczekuje od nas codziennej praktyki osobistego i grupowego (np. rodzinnego) studiowania pism świętych. Ale tych tekstów jest tak wiele, że nie wiadomo od czego zacząć. Ile czasu powinniśmy poświęcać na „delektowanie się słowem”? Do niedawna odpowiedź na to pytanie nie była łatwa. Ja, na przykład, nie raz się zastanawiałem, czy właściwą rzeczą jest kolejne rozpoczęcie lektury Księgi Mormona podczas gdy minęło już wiele lat odkąd przeczytałem cały Nowy Testament, nie mówiąc o Starym.

Współcześni prorocy przychodzą z pomocą. Kilka lat temu wprowadzili oni praktykę skupiania swoich studiów na jednej księdze w ciągu roku. W zeszłym, na przykład, studiowaliśmy Księgę Mormona. Na początku roku 2020 otrzymaliśmy publikację zawierającą 52 rozdziały, po jednym na tydzień. Mogliśmy więc podczas tygodnia czytać poszczególne rozdziały kroniki Nefitów, posiłkując się komentarzami współczesnych proroków, studiować je z dziećmi przed poranną lub wieczorną modlitwą rodzinną, a w niedzielę dzielić się swoimi „odkryciami” z członkami naszych kongregacji.

We wcześniejszych latach skupialiśmy się na Starym a potem Nowym Testamencie.

Rok 2021 należy do Historii Kościoła oraz objawień otrzymanych przez proroka Józefa Smitha (i kilku innych, które trafiły do księgi Doktryna i Przymierza). Jeśli kiedykolwiek, jak ja, przed spotkaniem misjonarzy, zazdrościłeś starożytnym chrześcijanom, że urodzili się tak blisko czasów, w których żył Jezus oraz apostołowie i dawał im nowe objawienia, w tym roku możesz się poczuć tak, jak oni się czuli podczas studiowania współczesnego dla nich Nowego Testamentu.

Delektujmy się więc słowem Chrystusa, bo jest smaczne. Nie ma zresztą innej drogi, przez którą możemy być zbawieni (II Nefi 31:21).