Lehi uczył swoich synów, że Bóg stworzył niebiosa i ziemię oraz wszystko co w nich jest. Starożytny prorok podzielił te stworzenia na dwie kategorie: “wszystko, co oddziałuje, i wszystko, co podlega oddziaływaniu” (II Nefi 2:14). Nasuwa się wyjaśnienie sugerujące, że ta pierwsza to ludzie a do drugiej należy cała reszta: minerały, rośliny, zwierzęta, itd.
Z wersetu 26 dowiadujemy się jednak, że z tym działaniem to nie koniecznie chodzi o wrodzoną czy nabytą zdolność, ale potencjał. Człowiek staje się zdolny do działania zamiast podlegać działaniu tylko wtedy, gdy został wykupiony z upadku przez Mesjasza. Tylko tacy ludzie stają się “wolni na zawsze, odróżniając dobro od zła” (w. 26).
Wkraczając w wiek młodzieńczy, w wielu młodych ludziach rodzi się bunt, jakieś zmęczenie normalnością. Odczuwają tęsknotę za czymś nowym, za nieznanymi emocjami. Wtedy zostają kolekcjonerami wrażeń. Do działania motywuje ich chęć doświadczenia spraw, których nie do końca rozumieją i nad którymi nie potrafią zapanować. Nie koniecznie dla jakiejś wyższej idei, na przykład pragnienia budowania swojego charakteru, ale z samej chęci rozerwania się, uniknięcia nudy. To zupełnie naturalne. Tak zostaliśmy stworzeni. Podobno średnio raz na siedem lat człowiek odczuwa trudny do opisania niepokój i postanowienie dokonania nadających głębszy sens istnienia zmian.
Ja też byłem takim młodym buntownikiem. Przerażała mnie perspektywa spędzenia życia na wzór ludzi, którymi byłem otoczony. Dlatego kiedy tylko mogłem to uciekałem - z mojego rodzinnego osiedla do lasu, nad jezioro, w góry, albo do poezji i natchnionej prozy Edwarda Stachury albo po prostu w objęcia dziewczyny w Zduńskiej Woli lub w grono inaczej myślących punków, rastamanów i hipisów. Przyciągali mnie ludzie wrażliwi, dostrzegający rzeczy, na które bezmyślna większość nie zwraca uwagi, albo kpi z tych spraw, bo nie wypada robić inaczej.
Ten wewnętrzny bunt i częste “dołki” - jak nazywaliśmy te stany chwilowej depresji okazały się na koniec ogromnym błogosławieństwem. Gdyby nie ta potrzeba odejścia od przyjętych schematów myślenia i działania, pewnie nigdy nie zainteresowałbym się przesłaniem spotkanych na ulicach Wiednia misjonarek. Znalazłem to, czego szukałem - zrozumienie Planu Zbawienia, poczucie bezpieczeństwa w Kościele prowadzonym przez Boga za pośrednictwem żyjącego proroka i głębokie, przejmujące doznania kiedy odczuwam wpływ Ducha Świętego podczas czytania pism świętych czy słuchania natchnionych lekcji lub przemówień.
Ten bunt jednak powraca do mnie co jakiś czas. I chyba nie potrafię jeszcze odpowiednio reagować na to co uważam za zło. A szczególnie trudno jest mi ustosunkować się do bezmyślności ludzi, do kompletnie przeze mnie nie zrozumiałej chęci dostosowywania się, lęku przed prawdą, usilnego zamykania oczu na fakty. Nic chyba nie irytuje mnie bardziej od pustych rytuałów.
Temat rytuałów fascynuje mnie od dawna. W wieku piętnastu, może szesnastu lat, postanowiłem sobie, że nie będę się stosował do żadnych rytuałów. Wszystkie uważałem za głupie. Dlatego przestałem uczestniczyć w mszy świętej . Wcześniej chodziłem na nie tylko po to, by spełnić ofiarę będącą wypełnieniem oczekiwania spędzenia każdej niedzieli nudnej godziny w dusznym kościele i słuchania najbardziej chyba żenującego, zawodzącego stylu narracji rzekomego kapłana i jeszcze gorszej formy śpiewania świętych pieśni. Ale to nie wszystko. Na każdym niemal kroku zadawałem sobie pytanie czy to co robię ma jakiś sens, czy też robię to z przyzwyczajenia, albo po to, by kogoś nie rozczarować.
Od tamtej pory nieco się uspokoiłem. Potrafię nawet doceniać niektóre te mniejsze i większe rytuały, które tak weszły nam w krew, że nawet o nich nie myślimy. Podaję więc przy powitaniu dłoń, chociaż uważam, że jest to niehigieniczne i przerażają mnie statystyki o nie myciu rąk po wyjściu z ubikacji. Lubię pogadać ze znajomymi i nieznajomymi o sprawach - wydawałoby się - mało istotnych. Tego rytuału nauczyłem się doceniać a nawet uważam go za bardzo praktyczny, bo przyjemny. Uczęszczam na pogrzeby, na do widzenia mówię “do widzenia” i tak dalej. Ale do tej pory nie potrafię się przełamać w sprawie odpędzania złych duchów, które ponoć wchodzą do duszy człowieka podczas kichania. Dlatego nigdy nie mówię “na zdrowie”, kiedy ktoś w mojej obecności kicha. Uważam to za kompletnie idiotyczne, jakieś takie pogańskie. Jednak daleko mi od przesadnego demonizowania tej i innych podobnych rytuałów. Nie uważam już, że Chrześcijanie nie powinni mówić “na zdrowie”.
Są takie dni, podczas których szczególnie dotkliwie irytuje mnie forma rozmawiania, formowania zdań, reagowania, próby rozśmieszenia rozmówcy za pomocą modnych słów i stosowanej przez komików mimiki. To też są rytuały. Oczywiście kompletnie nieszkodliwe, ale jakieś takie puste, nieoryginalne, dlatego żenujące. Nie ma nic złego w polskich powiedzeniach: “zdrowie najważniejsze”, czy “nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej” po którym następuje ryk śmiechu kompletnie ignorujący fakt, że ten żarcik słyszeliśmy już przecież z piętnaście tysięcy razy. Od jakiegoś czasu wszystkie te amerykańskie powiedzonka działają na mnie identycznie. Na przykład, każdy odcinek mojego ulubionego podcastu o programowaniu komputerowym kończy się reklamowaniem płatnych szkoleń. Za każdym razem prowadzący zapowiada ten segment identycznie: “A teraz pozwolę sobie na bezwstydną samoreklamę.” To śmieszne i sympatyczne, ale po dwóch, czy trzech odcinkach ten żarcik przestaje być, przecież, dowcipny.
Dlaczego mnie to wszystko irytuje? Pewnie nie powinno. Mowa przecież o zupełnie niewinnych zachowaniach. Rytuały są potrzebne. I zdaję sobie sprawę, że kiedy moja żona “błogosławi” po angielsku kichającego przechodnia albo po polsku życzy mu zdrowia to nie dlatego, żeby zły duch nie wtargnął do otwartej aktem kichania duszy ale po to, by sprawić komuś małą przyjemność. Doskonale to rozumiem i nie mam nic przeciwko.
Chyba to mnie tylko irytuje, że te wszystkie powiedzonka, mimika, ruchy, uśmieszki, modne tańce, przeróżne cliche w amerykańskich filmach (przecież Amerykanie tak naprawdę nakręcili nie więcej jak cztery, może pięć filmów! Cała reszta to kopie kopii!) - to wszystko przypomina mi o smutnym fakcie - jesteśmy przygnębiająco bezmyślni. Nasze życie jest wyuczonym tańcem. Zamiast działać, podlegamy oddziaływaniu. Zamiast szczerości jest naśladowanie celebrytów z nadzieją wywalczenia tej samej reakcji jaką w nas samych budzą słowa i zachowanie komików oraz aktorów.
Owszem, podleganie tym czy innym liderom kultury jest bardzo praktyczne. Jest to, niewątpliwie, okoliczność łagodząca, jeśli mogę użyć tej frazy, być może ryzykownie, bo nie wypada dzisiaj oceniać i osądzać, ale przecież my wszyscy bez przerwy osądzamy innych - nawet jeśli w głębi duszy. Ludzi potrafiących się zachować można podzielić na dwa rodzaje. Po pierwsze, nieliczna garstka atrakcyjnych, działających, myślących samodzielnie, prawdziwie kreatywnych liderów oraz, po drugie, nieprzeliczone tłumy lekko lub bardzo żenujących, ale jednak nie do końca nudnych przeciętniaków. No i pozostają nudni, mało atrakcyjni a może nawet - tak jest chyba w moim przypadku - odpychający swoim negatywną postawą, niepotrzebnym cynizmem.
Nie wszystkie rytuały są puste. O podaniu dłoni już wspomniałem. Są też odwiedziny krewnych, wizyty na cmentarzu, są objawione przez proroków obrzędy takie jak chrzest czy obdarowanie w świątyni. Jest zapieczętowanie dwojga zakochanych w sobie osób. Nikt, poza nimi samymi, nie ma mocy rozdzielenia ich - ani w tym, ani w przyszłym życiu. To są piękne, głębokie i budujące rytuały. Przyjmowanie sakramentu w każdą niedzielę także do nich należy. Codzienne osobiste i rodzinne studiowanie pism świętych oraz szczera modlitwa do Ojca - kolejny przykład rytuałów, do których warto się przyzwyczaić, pod warunkiem, że nie przestajemy myśleć kiedy je wykonujemy.
Na koniec chcę jeszcze wrócić do tych pustych. Pustym rytuałem jest wyuczone myślenie, które nie jest w zgodzie z wyznawanymi przez siebie wartościami. Jakiś czas temu wszedłem chyba w kolejny okres tej nieszczęsnej (i zbawiennej, jednocześnie) siedmiolatki wywołującej we mnie lekki bunt. Coś się we mnie odzywa, kiedy z ust swoich współwyznawców słyszę fałszywe doktryny, nauki kompletnie zaprzeczające tym jakie nauczane są w pismach świętych. Skąd ta potrzeba dostosowywania się do świata, w którym żyjemy? Czy jest to podejście czysto praktyczne? Obawiam się, że może to być po prostu symptom tej choroby polegającej na braku zdolności do samodzielnego myślenia, podejścia krytycznego. Może to jakiś kompleks, a może smutny fakt, że nie zostaliśmy jeszcze odkupieni przez Mesjasza i nie staliśmy się “wolni na zawsze”.
Jak już wspomniałem, nie nauczyłem się jeszcze odpowiednio reagować na te sprawy. Nie zachęcam więc nikogo do przyjęcia mojej postawy. Naprawdę, nie polecam. Wizyty w Kościele powinny być przyjemnością a nie sesją kręcenia oczami, wzdychania, a nawet, chwilami, zakrywania z rezygnacją twarzy dłonią. Ze mną, niestety, jeszcze tak jest, choć bez przesady - nie zdarza się to bardzo często. 98% tego, co słyszę na spotkaniach to czysta i budująca prawda. Mam jednak chwilami dość przychodzenia na kościelne spotkania albo czytania na Facebooku niektórych komentarzy niby-to "Świętych", które przypominają mi o dołujących postawach, doktrynach i wyuczonych modnych na tym - jak by nie było - złym świecie reakcjach. Interakcje ze Świętymi a już szczególnie odwiedziny w kaplicy przywróconego Kościoła powinny być odpoczynkiem od świata, a nie przygnębiającą realizacją, że nawet najlepsi dają się nabrać na szatańskie, jakże naiwne, doktryny. Nie chcę od Chrześcijan słyszeć o równości (chyba, że cytowane są fragmenty pism na ten temat i przytaczane ich poprawne interpretacje proroków), rzekomych prześladowaniach mniejszości, przywilejach ludzi białych, czy “sprawiedliwości społecznej”. Mam dość wszystkich tych historyjek ukazujących kobiety jako mądrzejsze i bardziej uduchowione od swoich mężów. To przecież takie dla nich poniżające. Dzisiaj, na przykład, podszedł do mnie pewien brat i zapytał: “Czy brat i siostra Pawlik, to znaczy siostra Pawlik i brat będziecie za tydzień w Kościele?” Prawie wybuchłem śmiechem, kiedy zobaczyłem przerażenie na jego twarzy po tym jak zorientował się, że starym, niemodnym już zwyczajem wspomniał pana X najpierw a potem dopiero panią X. Zrelaksuj się, drogi przywódco kapłański. Nie popełniłeś żadnego grzechu. A gdybym się na ciebie obraził to oznaczałoby przecież tylko jedno - nie potrafię myśleć samodzielnie, nie jestem “wolny na zawsze”. Zamiast wolności, wybrałem przyjaźń ze światem, lęk przed złamaniem fałszywej doktryny.
Nie mówię tu o pierdołach (przepraszam, ale bardzo lubię to słowo). Wbrew pozorom, to dosyć ważne sprawy. Najlepiej to chyba ujął jeden z moich ulubionych pisarzy - Witold Gombrowicz, który komentując jego czasy (lata 1950., które - moim zdaniem - niewiele różnią się od czasów od Kaina aż po dzisiaj) napisał w swoich (genialnych!) dziennikach tak:
"Czyż na każdym kroku nie widzimy, że sumienie nic prawie nie ma do powiedzenia ? Czy dlatego człowiek zabija, lub dręczy, ze doszedł do wniosku, iż ma prawo ? Zabija dlatego, że zabijają inni. Męczy ponieważ inni męczą. Najokropniejszy czyn staje się łatwy, gdy droga przezeń została utorowana i, na przykład, w obozach koncentracyjnych ścieżka do śmierci była już wydeptana, że mieszczuch niezdolny zabić muchy w domu, uśmiercał z łatwością ludzi... Ja zabijam ponieważ ty zabijasz. Ty i on i wy wszyscy dręczycie, więc i ja dręczę. Zabiłem go, gdyż wy byście mnie zabili, gdybym go nie zabił. Taka jest koniugacja i deklinacja naszych czasów... Nie dlatego popełniamy zło, że zniweczyliśmy w sobie Boga, lecz ponieważ Bóg, a nawet Szatan są nieważni gdy sankcją czynu staje się drugi człowiek.”
Jeszcze raz powtarzam - to nie są błachostki. Nauczenie się samodzielnego myślenia i działania w zgodzie z dyktowaną przez Światło Chrystusa, czyli sumienie, prawdą może sprawić, że ludzkość uniknie fatalnych pomyłek, a nawet tragedii. Gdyby religijni Amerykanie osiemnastego i dziewiętnastego wieku uczciwie porównywali przyjęte normy moralne, a nawet nauki swoich pastorów z naukami Jezusa w Biblii, zamiast podlegać oddziaływaniu zbiorowemu obłąkaniu, zamiast rozglądać się jak dzieci do koła by sprawdzać jak zapatrują się na sprawę niewolnictwa inni “Chrześcijanie” to nigdy nie doszłoby do Wojny Secesyjnej. Niewolnictwo zostałoby zniesione jako naturalny efekt działania ludzkiego sumienia i właśnie samodzielnego myślenia, które prowadzi do jednej tylko konkluzji - Bóg nie chce niewolnictwa.
Gdyby ludzie myśleli samodzielnie to nikt nie traktowałby czarnoskórych, osób z zaburzeniami seksualnymi czy kobiet w sposób poniżający. Takie traktowanie było kiedyś modne. A dzisiaj modne jest traktowanie w sposób poniżający ludzi białych, mężczyzn i zdrowych seksualnie. Ten sam duch, który prowadził naszych przodków prowadzi teraz i nas. Zmieniają się tylko formy i grupy, które należy elegancko prześladować. Wystarczy zastanowić się przez moment by dojść do wniosku, że poddawanie się tej masowej psychozie jest czymś złym, a więc musi prowadzić do negatywnych skutków.
W sprawie niewolnictwa Święci w Dniach Ostatnich nie muszą się wstydzić swojej historii. Nasi członkowie nie popierali tej diabelskiej instytucji a nie jeden właściciel niewolników po swoim nawróceniu do przywróconego Kościoła zwracał swoim czarnoskórym braciom i siostrom (nie koniecznie współwyznawcom) wolność. Ale i w naszej historii są pewne ciemne plamy. Na niejednej kaplicy Świętych w Dniach Ostatnich w III Rzeszy widniała tablica: “Żydów nie zapraszamy” (nie z inicjatywy Braci z Salt Lake City, ale niektórych lokalnych przywódców kapłańskich). Dlaczego? Bo taka była wtedy psychoza. Inaczej nie wypadało. Poza tym ta anty-żydowska postawa była po prostu modna. Każdy kulturalny człowiek na poziomie nie lubił Żydów. Nie mam nic przeciwko braku sympatii do określonej kultury czy społeczności. Ja sam nie kryję swoich obiekcji wobec żydowskiej kultury i niektórych zwyczajów. Mowa tu jednak o traktowaniu jednostek. Taka postawa nigdy nie była w harmonii z naukami Jezusa. Ani w latach trzydziestych dwudziestego wieku, ani później. W Niemczech jedynie 16-letni Święty w Dniach Ostatnich - Helmuth Hübener zdawał się to rozumieć. Jedynie on miał odwagę myśleć samodzielnie i odmierzać rzeczywistość miarą Biblii i Księgi Mormona. Naraził się, tym samym, swojemu prezydentowi gminy, Naziście, który ekskomunikował go z Kościoła. Ten fakt teraz pomija się, kiedy Kościół z dumą wspomina brata Hübenera - pierwszą śmiertelną ofiarę prześladowań opozycji w hitlerowskich Niemczech. Helmuth za życia stracił przyjaciół, bo działał, zamiast podlegać oddziaływaniu. Teraz jednak to z niego jesteśmy dumni a nie z wiecznie uśmiechniętego i politycznie poprawnego przywódcy kapłańskiego, który z pewnością wymyślił sobie nie jedną podstawę surowego osądzenia wywrotowego gówniarza - choćby złamanie świętego przykazania posłuszeństwa władzom świeckim, blah, blah, blah.
Ale cóż - stało się - pozostał wstyd za naszych współbraci, którzy zamiast działać, podlegali oddziaływaniu. Być może kiedyś, pewnie już niedługo, będzie nam też wstyd za dzielną postawę wielu naszych członków, łącznie z przywódcami, w sprawie rzekomej groźnej a nawet fatalnej pandemii Covid-19. Wstydzić się będziemy łażenia w maskach, przytaczania nieprzemyślanych słów jakoby noszenie maski odzwierciedlało miłość bliźniego, filmików pokazujących proroka przyjmującego szczepionkę i - o zgrozo! - zmuszania studentów Uniwersytetu Brighama Younga na Hawajach do szczepień wbrew ich woli i przekonaniom. Znowu wdepnęliśmy - oby tylko na krótki czas - w błoto faszyzmu, mimo, że nasza doktryna mówi wyraźnie - każdy człowiek powinien mieć prawo wyboru, łącznie z prawem do popełniania błędów, nawet potencjalnie fatalnych. Sam maski nie noszę w Kościele i nikogo nie namawiam, by poszedł w moje ślady (żeby było fair - nikt mnie też w Kościele nie naciska by te zagrzybione szmaty zakładać), ale smutno mi się robi patrząc na to wszystko.
Mówienie o rzeczach złych jest czasami potrzebne, tak jak konieczne jest nauczanie młodych uczestników obozu harcerskiego o jadowitych żmijach i kleszczach. Ale dosyć już tego narzekania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz