Jak większość Chrześcijan wychowałem się w kulturze, która uczy, że “duchownym” należy się szczególny szacunek. Byłem nauczany, że ksiądz to nie jest zwykły człowiek ale ktoś, kto łączy przyziemne z duchowym, posiada nawet moc odpuszczania grzechów. Istniał więc wyraźny podział na “duchowieństwo”, czyli tych, którzy rozumieją, interpretują i nauczają oraz tych, którzy klękają, spuszczają z pokorą głowy i słuchają. Tamci trzymali się ze sobą, z daleka od nas, ponad nami. Żyli w swoim świecie rytuałów, modlitw, "duszpasterstwa", służby. Do nas zstępowali tylko wtedy, gdy byliśmy gotowi ich słuchać (albo odpalić parę stówek w okresie bożonarodzeniowym).
Kiedy się okazało, że Jezus inaczej zorganizował swój Kościół, nie dzieląc jego członków na kapłanów i zwykłych ludzi, ale udziela kapłaństwa każdej rodzinie, w której ojciec dochowuje zawartych podczas chrztu przymierzy to - muszę powiedzieć - byłem pod ogromnym wrażeniem. To był zupełnie inny świat, współczesny ale biblijny. W tym nowym dla mnie świecie nawet kapłani przestrzegają pierwszego przykazania danemu ludzkości zakładając rodzinę i zaludniając ziemię. Jacy oni - to przecież my, bo tu nie ma ich i nas, wszyscy w Kościele Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich nawzajem się nauczamy.Ten nowy świat, to nowotestamentowe Chrześcijaństwo (wtedy nawet rybacy i poborcy podatkowi powoływani byli na najwyższe funkcje w kościelnej hierarchii), społeczność w której kapłan nie pojawia się za ołtarzem ubrany w piękny strój a potem znika do następnej niedzieli - przeciwnie, ubrany jest tak samo jak wszyscy inni - ciągu tygodnia widujemy go najpierw w sklepie, który prowadzi ze swoim bratem a potem na sobotnim grillu bo z sąsiadami trzeba się czasem zabawić, ta społeczność, ta kultura stawia pewne wyzwania z którymi Katolicy i Protestanci nie muszą się borykać. W Kościele Jezusa Chrystusa znamy się nawzajem nieco lepiej, znamy nie tylko wiarę naszych braci i ich wiedzę o doktrynach ale również ich słabości. Od czasu do czasu ścieramy się ze sobą w ciasnym korytarzu życia, w sytuacjach, w których trudno jest nie kłaść siebie samego na pierwszym miejscu. Co tu ukrywać, czasami irytujemy się nawzajem, a nawet spieramy i obrażamy. Fajnie byłoby, gdybyśmy umieli tego unikać, ale jest jak jest. Zresztą, nie przychodzimy do Kościoła dlatego, że jesteśmy aniołami, ale właśnie dlatego, że jeszcze nimi nie jesteśmy.
Kiedy przystępowałem do Kościoła to byłem wprost zachwycony tym nowym systemem, tą wyższą, jak mi się wydawało kulturą. Wszyscy są równi wobec Boga. W Księdze Mormona napisane jest nawet, że w czasach starożytnych, w których istniała jeszcze instytucja niewolnictwa, tamtejsi Chrześcijanie byli nauczani, że zarówno niewolnik jak i człowiek wolny są równi wobec Boga. Teraz, po wielu latach bycia aktywnym członkiem społeczności Świętych, a więc uczniów Chrystusa, a dokładniej, uczniów i kandydatów na prawdziwych uczniów, nadal zachwycony jestem organizacją Kościoła i jego kulturą. Nie mam wątpliwości, że tak właśnie ta społeczność powinna wyglądać. Gdyby było inaczej, nie żylibyśmy w harmonii z naukami Jezusa. Gdyby nasi przywódcy żyli w swoim świecie a my w swoim, łatwo byłoby dostrzec brak konsekwencji, ogromną przepaść między tym co opisują Biblia i Księga Mormona a tym jak to wszystko funkcjonuje w naszych czasach. Nie mielibyśmy też wielu okazji do pracy nad własnym charakterem, wyrabiania w sobie umiejętności życia z innymi ludźmi a nawet umiejętności przebaczania innym. Jednak, po tych trzech dekadach plus jeszcze kilka lat, które minęły od mojego chrztu, muszę się przyznać, że chyba straciłem trochę z tej młodzieńczej wiary, wiary we własną siłę, tej pewności, którą kiedyś odczuwałem, że będę w stanie pokonać każdą przeszkodę, łącznie z wybaczeniem tym, którzy mnie skrzywdzili, a już szczególnie - tak myślałem - będzie mi przecież łatwo wybaczyć swoim współwyznawcom, bo nie może być przecież tak, że członek Kościoła Boga świadomie krzywdzi bliźniego. Nie może być tak, że osoba, która zawarła z Bogiem święte przymierze, obietnicę naśladowania Jezusa na każdym kroku swojego życia, że taka osoba jest podła, nienawistna, nieczuła, chwilami zachowuje się gorzej od wielu, którzy nie znają Boga i nie rozumieją jego nauk. Myliłem się w tych swoich założeniach. Prawda jest taka, że może. Przystępując do "stada Boga" nie tracimy wolnej woli. Jeszcze raz powtarzam - chorzy potrzebują lekarza - tak mówił nasz Mistrz. Jesteśmy chorzy a więc jest czasem brak empatii, brak miłości a nawet zwykła podłość. Wiem to nie tylko z obserwacji innych, ale niestety, także i z obserwacji siebie samego.
Gdybym cofnął się w czasie o te trzydzieści plus kilka lat do tyłu i zapytał tego młodego optymisty, pewnego siebie, zdeterminowanego czynić zawsze to co dobre ambitnego szczeniaka, na ile czuje się gotowy przebaczyć każdemu, kto go skrzywdzi to z pewnością otrzymałbym odpowiedź: “przebaczę każdemu”. Pewnie usłyszałbym jeszcze kazanie, bo tamten młodzieniec-optymista lubił dużo czytać a i gadać też lubił. Powiedziałby pewnie, że choćby ktoś go skrzywdził siedem razy w ciągu jednego dnia to on przebaczy mu siedem razy. Tak jest przecież napisane. Tego oczekuje od nas Mistrz a my kochamy go. Chcemy podążać za jego przykładem.
Jak łatwo było mi wtedy wyobrazić sobie siebie na miejscu Jezusa wiszącego na krzyżu i błagającego Ojca by wybaczył tym, którzy mnie teraz krzywdzą bo nie zdają sobie sprawy z tego co robią. Oczywiście, że byłbym wspaniałomyślny. Wybaczyłbym rzymskim żołnierzom a może nawet Faryzeuszom, którzy ciągnęli za sznurki. Teraz jednak nie jestem już tego taki pewny.
Im więcej czytam pism świętych bym częściej odnoszę wrażenie, że te krótkie historie opisane w czterech “Ewangeliach” nie mówią nam wszystkiego. Trudno tu nawet mówić o “opisywaniu”. Ewangeliści wspominali tylko pewne wydarzenia nie wchodząc w szczegóły. Owszem, łatwo mi jest wyobrazić sobie jak wybaczam rzymskiemu żołnierzowi, który żył dwa tysiące lat temu, ale wtedy to byłby ktoś realny. Lepszym eksperymentem byłoby nie wyobrażenie siebie tam, dawno temu, otoczonego postaciami jak z jakiegoś komiksu czy hollywoodzkiej produkcji, ale teraz, na przykład jako żołnierza w rosyjskiej sali przesłuchań. Gdybym był poniżany i torturowany przez jakiegoś podłego kacapa, ruskiego faszystę, który zdolny jest do wszystkiego, by móc z kolegami pić za nową wielką Rosję, wielką bo wszyskich dokoła na kolana rzuca, morduje kogo chce, okrada kogo chce, gdybym takiemu spojrzał w twarz a on kopnął by mnie w moją, bo zezwierzęceni ludzie nie lubią, kiedy się na nich patrzy to czy modliłbym się do Ojca by mu wybaczył bo nie wie co czyni? Nie jestem tego pewny. Łatwiej by mi było życzyć mu rzeczy, których wolałbym tutaj nie opisywać.
To skrajny przykład, ktoś powie. Nie jest tak źle. W Kościele nie doświadczamy przecież przesłuchań, tortur i poniżania. Nic więc zbyt trudnego do pokonania nie może się stać jako konsekwencja tej kultury równości o której pisałem na początku. Tak? No to nie znasz jeszcze ludzkiej natury. Nie zdajesz sobie sprawy jak dumnym może być człowiek, nawet ten, który pragnie zostać uczniem Jezusa. Przypominam, że Lucyfer też był naszym bratem, i to nie byle jakim. Nie był, jak to się mówi, byle kim. Był przepełniony światłością, mądrym przywódcą. Miał tyle charyzmy, że trudno było się oprzeć jego czarującej osobowości. Do tego stopnia, że duża część, podobno nawet jedna trzecia wszystkich synów (i niewątpliwie córek) Boga wolała jego właśnie obrać sobie za mistrza, jego a nie Jehowę. Jako jego krewni, członkowie tego samego gatunku, mamy niesamowity potencjał nie tylko doskonałości ale też duchowego upadku. Bóg dał nam wolną wolę. Każdy z nas posiada dumę. Łatwiej jest z nią żyć niż starać się być pokornym.
Przebaczanie winowajcom to warunek otrzymania odpuszczenia własnych grzechów. Poważna sprawa. Nie możemy żyć z Bogiem, nie możemy cieszyć się pełnią radości jeśli nie wybaczymy nawet naszym wrogom. Musimy się więc nauczyć wybaczać. Pewnie też i dlatego w społeczności Świętych znamy się nawzajem i - można powiedzieć - trenujemy się nawzajem. Chcąc nie chcąc musimy, prawda? Ale tak zupełnie poważnie to przecież dobra to rzecz, właściwe warunki, optymalne. Nie trudno jest słuchać kapłana-anioła którego widzimy raz na tydzień za ołtarzem i słyszymy jego zniewieściały, taki “uduchowiony” głos a już trudniej byłoby nadal traktować go na poważnie gdybyśmy spotkali go przypadkiem w restauracji “Chata Wuja Toma” pod Łodzią i widzieli jak z kolegami opróżniają kolejną butelkę i słyszeli każde możliwe niecenzuralne słowo wypowiadane, tym razem, normalnie, bez tej specjalnej intonacji, która, szczerze mówiąc, zawsze mnie irytowała, ale to inny temat. I takie wydarzenie przeżyła kiedyś moja rodzina. Byłem wtedy małym chłopcem. Smutno nam jakoś było po tym i inaczej się gościa słuchało podczas mszy.
Ale i bez alkoholu można się czasem za bardzo otworzyć, rogi swoje nieopatrznie pokazać. Jeśli wydaje się Wam, że wybaczanie to prosta sprawa - macie rację. Jeśli wydaje się Wam, że to łatwa sprawa, to wyobraźcie sobie taką historię - nieco dłuższą od tych opisywanych w Biblii. Tamte też są długie, skomplikowane, wielowarstwowe, tyle, że Ewangeliści wszystko upraszczali. Tak się kiedyś pisało. Nie opisywano, na przykład, wyrazu twarzy, nie opisywano emocji, pomijano wiele detali.
A więc wyobraź sobie, drogi Czytelniku, że spędzasz dziesięć lat wykonując swoje obowiązki jako lokalny przywódca, organizując gminy, szkoląc lokalnych przywódców, podróżując w każdy weekend po całej Polsce - od Krakowa po Gdańsk, od Warszawy po Wrocław, przez 7 ostatnich lat skupiając się na południowych rejonach - Kielce, Kraków, Katowice i Wrocław. Co parę miesięcy latasz do Frankfurtu, Pragi i innych miejsc, gdzie otrzymujesz instrukcje a potem robisz wszystko, by Kościół pod Twoją jurysdykcją wzrastał, by członkowie rozumieli doktryny, wiedzieli jak prowadzić spotkania, jak uczyć lekcje w Szkole Niedzielnej, jak rozwiązywać ewentualne problemy, pomagać osobom, które straciły pracę, rozwiązywać spory, pomagać tym, którzy popełnili poważniejsze wykroczenie powrócić na “wąską ścieżkę” prowadzącą do Boga. Sporo tego czasu spędzasz z ludźmi, którzy potrzebują porady. To wszystko wymaga dużego nakładu czasu. Kochasz ich, modlisz się za nich, kibicujesz im. Zmagasz się jednocześnie z emocjami, smutkiem, rozczarowaniem. Z drugiej strony, zastanawiasz się chwilami, czy to można nazwać poświęceniem, bo dostajesz więcej błogosławieństw, duchowych doświadczeń, czujesz bliskość z Bogiem, otrzymujesz natchnienie, dajesz z siebie dużo, ale i więcej otrzymujesz. Nie jest więc źle. Nie mniej, te dziesięć lat skupia się, oprócz rodziny i pracy na Kościele, na budowaniu Królestwa.
Są, na szczęście, wspaniali ludzie, którzy też ciężko pracują. Ich wiara wzmacnia Twoją. Jest też kilka osób, które wymagają czasu i cierpliwości. Mówisz sobie, że warto im pomóc, warto mieć nadzieję, że jakoś sobie uporządkują życie, jakoś sobie wszystko w głowach poukładają, jeżeli spędzisz z nimi dużo czasu rozmawiając, słuchając i dzieląc się sugestiami, bez przymusu, bez nacisku, cierpliwie, powoli, tak jak Mistrz by to robił, gdyby był na Twoim miejscu, bo to, w końcu, jego dzieło nie moje. Jedną z tych osób jest młody chłopak. Co tu dużo mówić, ma niełatwy charakter. Wiele w swoim życiu dokonał, poczynił wiele zmian na lepsze, niewątpliwie wykazał się dużą wiarą ale od czasu do czasu, całkiem często, coś mu odbija. Z wiarą i pokorą przyjmuje powołania a potem jęczy, że się go wykorzystuje, na przykład. Tak jak większość członków w Polsce, nie może liczyć na żadne wsparcie ze strony bliskich. Jego rodzina nie ma zielonego pojęcia w co jest zaangażowany. Wydaje im się, że wkręciła go jakaś sekta i traci niepotrzebnie czas zamiast być normalnym człowiekiem, spędzać czas na dyskotekach, itd. Co jakiś czas mu odbija, wchodzi w konflikty z członkami Kościoła. Zostajesz w niedzielę, czasem godzinami, po późny wieczór, by pomóc te konflikty rozwiązać, by była jedność, by w gminie obecny był Duch, żeby się to wszystko nie zaczęło sypać. Czasami jedziesz w ciągu tygodnia godzinami swoim Fiatem Uno by być tam na miejscu i jak najszybciej zatrzymać kolejną lawinę. Jeździsz do jego domu, mieszka daleko od swojej gminy. Spędzacie godziny w samochodzie, z tym, że nie jest to zazwyczaj dialog, ale monolog, bo gość lubi gadać. Wydaje mu się, że wszystko wie. Kiedy próbujesz coś podpowiedzieć, nawet zadać pytanie, on przerywa i daje Ci instrukcje, przekonuje Cię, że decyzja którą podjął jest słuszna, bo jest mądry, natchniony. Opowiada o swoich duchowych przeżyciach, objawieniach, znakach, odgadywaniu myśli u ludzi. Ty się zastanawiasz o co chodzi? Dlaczego Ci to mówi? Chwilami, niestety, odczuwasz irytację, bo nie lubisz, kiedy ludzie dzielą się bardzo osobistymi doświadczeniami, bo to przecież sprawa między nimi a Bogiem. Nie ma w Kościele kultury opowiadania o cudach. Nie po tym poznaje się wartość człowieka czy przeżył cud. Zresztą, nie jesteś tam po to, by ocenić jego wartość. Przecież już wiesz, że dla Boga jego dusza jest wartościowa. To Ci wystarczy. Ale słuchasz go dalej, bo może takiej właśnie terapii potrzebuje. Potem się jednak okazuje, że nic się w nim nie zmienia. Tracisz tylko czas. Ale on znowu chce pogadać, więc znowu wsiadasz w samochód, tym razem trochę wygodniejszy bo minęło sporo czasu, lepszego pojazdu się dorobiłeś, i jedziesz, żeby pogadać, a tu kolejny monolog z jednym tylko oczekiwaniem: przytakiwania, popierania, zgadzania się w każdym szczególe. Nigdy wasze spotkanie nie kończy się słowami - "dzięki za poświecony czas." Przeciwnie, zawsze dostrzegasz rozczarowanie. Wiesz, że byłoby inaczej, gdybyś tylko przytakiwał i jeszcze dodawał od siebie parę przykrych zdań o tych, którzy go znowu obrazili, ale nie chcesz tego robić, bo nie jesteś tam po to, by go ze sobą zjednać ale by mu pomóc.
Próbujesz być wyrozumiały, okazać zrozumienie, stajesz po jego stronie nawet, żeby wiedział, że jesteś po jego stronie, bo jesteś, ale on nie chce słuchać, nikogo, Ciebie, innych. Chce tylko, żebyśmy go wszyscy uznali za niesamowitego człowieka, młodego mędrca. Wydaje mu się, że tego właśnie potrzebuje. Chyba wszyscy tam byliśmy a może nawet bywamy - nie prosimy o radę, o rozwiązanie problemu ale zrozumienie. To naturalne. Tylko kiedy ktoś się zaczyna obrażać i gniewać za każdym razem, kiedy wyraźnie nie pokarzesz, że zgadzasz się z nim w stu pięćdziesięciu procentach to mamy do czynienia z manipulatorem. Wtedy byłem młody, niedoświadczony. Nie znałem tego konceptu. Naiwnie zakładałem, że ludzie chcą dobrze, że wcześniej czy później się odbiją i miło będzie patrzeć jak się zmieniają z poczwarki w pięknego motyla.
Próbujesz go namówić na wyjazd na misję. Z początku nie jest zainteresowany, ale wreszcie chce. Cieszysz się. Rozmawiasz z nim. Kolejny konflikt, kolejne godziny i litry paliwa, kolejny dzień nie spędzony ze swoją żoną i dziećmi, którzy, na szczęście, są bardzo wyrozumiali i okazują Ci wsparcie. Z kolejnej rozmowy dowiadujesz się, że on, tak właściwie to nie wie, czy przystąpił do właściwego Kościoła. Zaczynasz się zastanawiać, czy chłopak gotowy jest do wyjazdu na misję. Któregoś dnia zdajesz sobie sprawę, można to nazwać objawieniem, zdajesz sobie sprawę, że łatwo byłoby wypchnąć gościa na misję, pozbyć się problemu na dwa lata, bo - jak by nie było - stanowi on problem, chociaż też fajny jest i dużo robi, bezsprzecznie. Łatwo byłoby wysłać go na misję, bo przecież chce jechać, ale czy on jest gotowy? Czy ja nie będę kiedyś rozliczony za problemy, które on będzie stwarzał na swojej misji. Nie trudno sobie wyobrazić konflikty z innymi misjonarzami, setki godzin spędzonych na rozmowach z prezydentem misji. Dochodzisz do wniosku, że nie, nie możesz wziąć takiej odpowiedzialności. Niektórzy w Kościele myślą, że jak już ktoś pojedzie na misję to tylko dobrych skutków się można spodziewać, ale wiesz, że przecież tak nie jest, bo bycie misjonarzem to jedno, a bycie dobrym misjonarzem, szczerym, skupiającym swoje wysiłki na ludziach, a nie na sobie, misjonarzem, który zapomina o sobie, gubi siebie, by się kiedyś odnaleźć i odzyskać, to dwie, zupełnie różne sprawy.
Informujesz go o swojej decyzji. On nie przyjmuje tego z pokorą. Jak to - on, stworzony by uczyć, przewodzić i zachwycać nie jest uznany za gotowego do służby do której każdego roku powoływanych jest tysiące zwykłych ludzi? On ma się zmienić, dostosować, spełnić jakieś wymagania? Po wszystkich tych godzinach, tygodniach, miesiącach, stajesz się nagle jego wrogiem, to znaczy on dołącza Cię do długiej listy swoich wyimaginowanych wrogów, którzy tylko czekają, by biedaka skrzywdzić, poniżyć, zazdroszczą mu jego mądrości i natchnienia i dlatego, z pewnością chcą go pognębić, zostawić w tyle.
Po dziesięciu latach Twojej służby nareszcie przychodzi odwołanie. Nie jesteś już lokalnym przywódcą. Możesz nareszcie odpocząć, zająć się rodziną. Może nareszcie uda Ci się spełnić marzenie rozpoczęcia pewnego uczciwego biznesu. Po paru tygodniach zaczynają przychodzić SMSy i emaile, długie, wręcz kilometrowe - od niego, ma się rozumieć - z pretensjami, z żalem, z oskarżeniami, że zrujnowałeś mu życie, że mu skrzydła podciąłeś i nigdy już nie będzie taki sam. Odpowiadasz, że ma teraz innych przywódców i ich niech przekona, że jest gotowy do wyjazdu na misję. Moje decyzje nie mają już najmniejszego znaczenia. Następny przykry email. Następny. Następny. Zadajesz sobie pytanie - po co ja to w ogóle czytam? Ale czytasz i odpowiadasz bo młody jeszcze jesteś i naiwny trochę. Masz nadzieję, że może jednak tym razem uda Ci się wyjaśnić wszystko tak, by zrozumiał. Nie rozumie nic. Taki już ma charakter, jak to się mówi. Nie uspokoi się, dopóki go w końcu nie docenisz w całej okazałości, nie zachwycisz się nim i nie przyznasz, że tak jest jak twierdzi - światłością świata a ci, którzy go nie doceniają z ciemności pochodzą. Od czasu do czasu tracisz cierpliwość. Coraz odważniej mu odpowiadasz. W końcu prosisz, żeby przestał pisać, bo masz już dość. Pisze dalej. Kolejny SMS, tym razem z epitetami. Chłopak myśli, że jest psychologiem. Próbuje odgadnąć Twoje prawdziwe zamiary. Już on wie najlepiej o co w tym wszystkich chodzi, skąd ta uparta odmowa przyznania mu racji we wszystkim. Oskarża Cię o to i o tamto, że to Ty masz problemy i dlatego na nim się wyżywasz, a Ty się drapiesz po głowie i zastanawiasz - co ja mu zrobiłem? Kiedy go obraziłem? Kiedy mu powiedziałem coś, co mógłby odebrać za brak troski o jego dobro?
W tym samym czasie zauważasz, że wszystko co udało Ci się przez ostatnie dziesięć lat zbudować w Kościele, znika. Wszystko wraca do stanu sprzed. Zaczynasz się zastanawiać - czy ja nie zmarnowałem tych dziesięciu lat? Pocieszasz się mówiąc sobie, że nie, przecież się starałeś. Widziałeś, zresztą, efekty. Setki ludzi dziękowało Ci za przemówienia, lekcje, rozmowy. Coś tam przecież musiało zostać. Ale jesteś sam. I wychodzi z Ciebie naturalny człowiek, coraz częściej się irytujesz, coraz częściej używasz języka, którego używałeś kiedyś, przed chrztem, na codzień. Nawet najbliżsi wychodzą z założenia, że skoro tak się zachowujesz to musiałeś popełnić jakiś błąd. Popełniłeś, niewątpliwie nie jeden, ale przecież się starałeś i dostawałeś za to tylko pozytywne informacje. Teraz jednak jesteś sam. Nie masz powołania. Nie jesteś nawet proszony o przemówienie w Kościele czy pobłogosławienie Sakramentu. Próbujesz raz podzielić się swoimi problemami z przywódcą kapłańskim, ale on Ci przerywa w połowie zdania i z tym “mormońskim” uśmiechem zachęca Cię byś się pomodlił i poprosił Ojca o pomoc. Dziękuję za taką pomoc. Do widzenia.
Wracając do tego chłopaka, który Cię uważa za najgorsze zło jakie się zdażyło w jego krótkim życiu. Zdajesz sobie sprawę, że są tylko dwa sposoby na powstrzymanie dalszego mobbingu - sprawa w sądzie, albo interwencja przywódców lokalnych w Kościele. Wybierasz tę drugą drogę, bo nie chcesz robić Kościołowi obciachu. Wyjaśniasz wszystko w emailu i wysyłasz do pewnego brata w Warszawie. Ten ma Cię gdzieś, bo nie odpowiada na Twój email, ale coś jednak robi i to skutecznie. Jest nareszcie spokój.
Po kilku latach spotykasz gościa zupełnie przypadkiem, jak by się wydawało, w obcym mieście, na ulicy. To nie może być przypadek. Rozmawiacie, spędzacie razem popołudnie. Jest przyjemnie. Po jakimś czasie on do Ciebie dzwoni, rozmawiacie, całkiem przyjemnie się rozmawia, chociaż nadal są opowiadania o nadludzkich mocach i mądrości, ale nieco krótsze. Chłopak, teraz już mężczyzna, zmienił się jednak. Na Facebooku, jak no na Facebooku, dzielimy się swoimi opiniami, także politycznymi, dyskutujemy. Któregoś dnia krytykujesz partię rządzącą. Ajć! Okazuje się, że gość jest jej zwolennikiem i to takim zagorzałym, "radiomaryjnym". Odpowiada w bardzo niemiły sposób. Znowu atakuje. Szybko się wycofujesz. Kończysz rozmowę i myślisz, że chyba nie może z nim być aż tak źle, żeby to miało jakikolwiek wpływ na Wasze relacje. Przychodzi SMS, następny, następny. Powracają oskarżenia sprzed lat. Ta sama chora złość, nienawiść, obelgi, szczeniackie obelgi. Tym razem jednak jesteś mądrzejszy. Natychmiast blokujesz jego numer i jego konto na Facebooku a emaile wysłane z jego adresu automatycznie lądują w spamie.
Uff! Nie dam się już nabrać w przyszłości. Wybaczyć, owszem, mogę wybaczyć. Gdybym go spotkał gdzieś przy szosie, miałby zepsuty samochód, to zatrzymałbym się. Nie padłbym mu w objęcia, nie zrobiłbym tego “mormońskiego” uśmiechu i uścisku dłoni. Po prostu zatrzymałbym się i mu pomógł. A więc mu chyba wybaczyłem. Ale to nie znaczy, że zapomnę o tych wszystkich przykrościach. O nim i jeszcze jednym takim, który po całej Polsce jeździ i wygaduje brednie o mnie a to dlatego, że nie pozwoliłem prezydentowi gminy, by kontynuował prawie dziesięcioletnią praktykę wspierania go finansowo. I jeszcze jedna sprawa była, ale zbyt osobista, jego osobista sprawa, by o tym pisać. A więc nie, nie zapomnę o tych rzeczach i będę się trzymał z dala od tych chorych, tak psychicznie, emocjonalnie chorych ludzi. Nie zapomnę im tego, że po odwołaniu mnie z powołania przez następne dziesięć lat zostałem pozostawiony przez polski Kościół sam ze sobą, żadnego telefonu, żadnej rozmowy, oprócz jednej, bardzo przykrej, żadnego: “Chodzi tylko o to, że nam się wydaje, że powinieneś to i to zmienić.” Nic. Zostałem zostawiony sam z własnymi wnioskami, kto wie czy trafnymi. Nie mam pojęcia. Nic nie wiem. Nikt mi nic nie mówi. Wiem tylko jedno - po dziesięciu latach robienia niemal wszystkiego samemu jestem sam.
Różne myśli przychodzą do głowy. Z jednej strony - wiem tak jak zawsze wiedziałem, odkąd otrzymałem odpowiedź na modlitwę, że Józef Smith był, faktycznie, powołanym przez Boga prorokiem. Kościół jest prawdziwy. Nie ma innego miejsca w którym nauczana jest czysta nauka Chrystusa, w którym jest moc i upoważnienie od Boga, a nawet klucze Królestwa, te same, które Piotr otrzymał od Jezusa. To wszystko jest prawdą. Nie tracę swojego świadectwa. Ale tracę powoli wiarę. Coś mi podszeptuje, że albo z nimi jest coś nie tak albo ze mną. W obydwu przypadkach wniosek się nasuwa taki: nie pasuję do nich. Jeżeli takimi ludźmi mam być otoczony w Królestwie Celestialnym to ja bardzo dziękuję, zadowolę się Terrestialnym, tym niższym, gdzie ludzie są szczerzy, prawdziwi i nie zasłużyli sobie na chwałę rozwijaniem aktorskich umiejętności, byciem sztywniakami, bezdusznymi psychopatami. Głupio to brzmi, bo i nie ma sensu, ale z taką właśnie filozofią chodziłem nieco struty przez parę miesięcy. A do Kościoła na spotkania chodziłem nadal, tylko nie dlatego, że chciałem, ale dlatego, bo panicznie się bałem wywrzeć złego wpływu na swoich dzieciach. Tylko dlatego, niestety. Ten kryzys wiary, na szczęście się już skończył, ale coś z tego we mnie pozostało. Nie jestem już zawsze taki miły i serdeczny, nie staram się zawsze być taki do rany przyłożyć. Mam, na szczęście, swoje zainteresowania i pasje. Nie jest tak, że bez przerwy myślę tylko o Kościele i strupy mi na głowie rosną od nieprzerwanego drapania się. Opisuję tu tylko jeden z kilku aspektów mojego życia, ale smutno się czasem robi, kiedy pomyślę jak to sobie kiedyś wyobrażałem a jak - z drugiej strony - jest naprawdę. Chwilami więc czuję się tak, jakbym był pozostawiony sam, bez odpowiedzi i bez zrozumienia.
Nie jestem sam. Bóg mnie nie opuścił, oczywiście, ale za słaby jestem, żeby mi to wystarczyło. Łatwo powiedzieć - Bóg Cię kocha, jest Twoim przyjacielem. Zamieszkaj na bezludnej wyspie i bądź sam z Bogiem i bądź szczęśliwy bo przecież Bóg Cię nie opuścił. Spróbuj, zobaczymy jak długo będziesz sobie wmawiał, że jesteś szczęśliwy, że niczego Ci w życiu nie brakuje.
Zaczynasz się zastanawiać - czy nie była błędem decyzja kiedyś podjęta, że w kościelnych powołaniach nie będziesz służył sobie, nie będziesz budował własnej - jak by tego nie nazwać - popularności, jak to robią niektórzy inni lokalni przywódcy, większość chyba w tym kraju? Odnoszę wrażenie, że te chodzące uśmiechy, którzy klepią tylko wszystkich po plecach a kiedy przychodzi wyzwanie, jakiś konflikt, na przykład, to uciekają, bo panicznie boją się kogoś obrazić, mówią więc - no, bracia, módlcie się i załatwcie to jakoś między sobą ale ja umywam ręce, no, no, bez skojarzeń. Odnoszę wrażenie, że zamiast kłaść Boga na pierwszym miejscu oni swoje wysiłki skupiają na tym, by ich ludzie lubili, a więc właściwa mina, uśmiech, uścisk dłoni, klepanie po ramieniu. “Kocham Cię, bracie.”, “Jesteś wspaniała, Siostro.” Podjąłeś kiedyś decyzję, że nie swój kościół, ale Jego będzie budował. Owszem, będziesz uprzejmy, życzliwy, będziesz wszystkich kochał, ale nie tak bardzo jak Jego, dlatego kiedy trzeba, będziesz poprawiał. Jaki był tego rezultat? Dwóch takich z uśmiechami, kochanych braciszków, jak tu im nie wierzyć, kiedy mówią, że Pawlik to potwór? Może jednak tamci są mądrzejsi, że spokojniej do wszystkiego podchodzą, bez robienia sobie wrogów. Kiedy ja nie miałem jeszcze wrogów to moje starsze dzieci na codzień widziały jak tata udziela się w Kościele. Teraz jednak, te młodsze dzieci, które powoli się robią dorosłe, nie mogą już tego powiedzieć, bo nie widziały. Przeciwnie, nie raz słyszały jak negatywnie się wypowiadam o tym jak Polacy rujnują Kościół i nie pozwolą Bogu zbudować swojego dzieła tylko po swojemu wszystko robią tak jak kiedyś robiło się w tym kraju wszystko, kombinując, podchodząc, manipulując, tworząc koalicje, niszcząc niewygodnych, przez cały czas upewniając się, że nie traci się pozycji, którą się już zdobyło. I ja mam im to wszystko zapomnieć? Im i tym, którzy im uwierzyli? Mam ich uważać za ludzi inteligentnych, mądrych, natchnionych?
A kiedy próbujesz, co parę lat, komuś się wyżalić, to z góry jesteś na przegranej pozycji bo co rozmówca ma pomyśleć kiedy ktoś mu mówi, że jest w konflikcie, tak to chyba można nazwać, może raczej w niełasce u lokalnych przywódców? Po czyjej stronie taki wierny członek Kościoła ma stanąć, wierząc, przecież, że powołania są natchnione, że to Bóg wybiera lokalnych przywódców? Tak jakby Bóg wykręcał ludziom ręce i nie pozwolił im podejmować czasem niewłaściwych decyzji. Ale co ma pomyśleć taki mój słuchacz nieszczęsny, przed którym się zbyt pochopnie otworzyłem, bo się trochę poznaliśmy i jakoś tak zaczęliśmy o tych sprawach rozmawiać. Pomyśli tak: coś z gościem nie ten teges musi być, skoro przez dziesięć lat nie dostawał powołań i nie proszony był nawet o przemówienia. Jesteś na przegranej pozycji. Nie możesz liczyć na zrozumienie u nikogo.
W naszej, jak by nie było, nie doskonałej kulturze kościelnej stawiamy sobie nawzajem takie wymaganie, warunek przyjaźni - oczekujemy od ludzi, by byli pozytywni, nawet za cenę prawdy. Lektura Nowego Testamentu i innych pism świętych, wprawia nas w osłupienie, bo oto objawia się w nich zupełnie inna kultura. Mistrz, sam Mesjasz, jedyna doskonała istota jaka chodziła po tej planecie jako śmiertelnik, okazuje się nie być wcale taką pozytywną osobą jak Go malujemy w swoich przemówieniach, pomijając wygodnie te fragmenty, setki fragmentów, w których używał epitetów, oskarżał, wyganiał przekupniów, bił ich biczem po plecach, krytykował, obnażał zło, sztywniactwo, obłudę, samych apostołów nazywał Szatanami, miał ich dość, "jak długo jeszcze będę musiał was znosić" - powiadał - "nic nie rozumiecie". Był optymistą, owszem, nie miał wątpliwości w ostateczne zwycięstwo dobra, ale nie był typowym "mormonem", z tym nieszczerym uśmiechem i wieczną gotowością do kompromisu. Jezus nie robił nic by przypodobać się innym. Przeciwnie, robił i mówił wiele rzeczy, które wprawiały ludzi w osłupienie. Wielu z jego uczniów odchodziło obrażonych. On wtedy pytał pozostałych: "Czy i wy odejdziecie?" A oni odpowiadali, że w zasadzie to chętnie by to zrobili, ale nie ma innego miejsca, gdzie głoszona jest prawda, gdzie istnieje boska moc, upoważnienie, klucze kapłaństwa.
Jeden tylko wyjątek był - rok temu zagościł w naszym domu wspaniały człowiek, jeden z przywódców generalnych Kościoła i patriarcha. Przyjechał by pomagać uchodźcom z Ukrainy. Otworzyłem się przed nim podczas obiadu. Zupełnie inna rozmowa była. Był szczery, nie bał się “wypłoszyć Ducha” rozmową o przykrych sprawach. Opowiedział mi parę swoich doświadczeń. Był wyrozumiały, współczujący. Prawdziwy anioł. Niestety, tacy aniołowie pojawiają się w Polsce na bardzo krótko. Jeśli my nie zaczniemy brać pism świętych bardziej poważnie od naszej, chorej po części, kultury to - obawiam się, że za trzydzieści, czterdzieści lat przyjedzie kolejny prezydent misji i powie nam tak - mój dziadek, albo pradziadek służył kiedyś w Polsce jako misjonarz. Mieliście wtedy tyle samo aktywnych członków ilu macie teraz. Musicie się wziąć w garść. I zacznie mówić o świątyni, o tym jakie wymagania musimy spełnić, by sobie na nią zasłużyć. Czy znowu oblepią go karierowicze i przekonają go, że mają miłość bliźniego, bo dostrzegają w ludziach samo dobro a i inni ich lubią, popularni są, nikogo nie obrazili, nikomu się nie narazili - doskonali kandydaci na lokalnych przywódców? I znowu się historia zacznie powtarzać?
Zdaję sobie sprawę z tego, że to co tu wypisuję można odebrać negatywnie, że się przechwalam, wyolbrzymiam swoje wysiłki, itd. Jedno mogę tylko na to odpowiedzieć - jeśli nawet moja ocena tego wszystkiego nie jest właściwa, to tak to wszystko odbierałem. Piszę więc prawdę, w tym sensie, że tak to wszystko odbierałem i odbieram. Może byłem beznadziejnym prezydentem dystryktu, może najgorszym w historii Kościoła od Adama po dzień dzisiejszy, ale mi się wydawało, że się starałem. Widziałem też pozytywne rezultaty. W samej gminie katowickiej tak się atmosfera oczyściła, że z jednego chrztu co dwa lata do Kościoła zaczęły przystępować dwie osoby miesięcznie. Gdyby to wszystko nie było zrujnowane przez dobrych wujków, to mielibyśmy dzisiaj w Katowicach gminę większą od warszawskiej i pewnie jeszcze świątynię. Tak to widzę i dlatego nie dziw się, że jestem nieco poirytowany.
A teraz zakończenie tej historii o tym jednym, który mi te emaile i SMSy przysyłał i popsuł mi opinię, że jestem w Polsce spalony na zawsze (i dobrze, bo teraz się nie boję prawdy pisać). Otóż dzisiaj spotkałem go w swojej gminie. Przyjechał razem z innym przywódcą. Wygłosił przemówienie, opowiedział o tym jak się z misjonarzami spotykał i jak doszło do tego, że został ochrzczony. Wiem, że nie powinienem mieć żadnych oczekiwań, żadnych nadziei i nie powinienem być płytki, myśleć naiwnie, że może jednak ktoś pamięta i jest mi trochę wdzięczny… On, w swoim przemówieniu mówi tak: że jest wdzięczny przywódcom za ich pomoc i dobry przykład po czym dodaje, że ma na myśli apostołów, podkreśla to szybko, żeby nie było, że chodzi mu o żadnych lokalnych przywódców. Uśmiech pojawił się na moich ustach ale w środku smutno się zrobiło, bo naiwnie pomyślałem, że może jednak, po tylu latach, zdał sobie sprawę, że ktoś, kto poświęcił mu tyle uwagi, setki godzin, wizyty z nim w kościele i w jego domu, w samochodzie pod blokiem, że zda sobie, pacan jeden, nareszcie sprawę z tego, że się ten ktoś starał i można się wreszcie zmusić do powiedzenia: "dziękuję". Ale obraza Kaczyńskiego, którego on tak bardzo kocha, bo to przecież patriota, na własne oczy widział jak ludzie z flagami ojczyzny naszej jedynej powiewają na jego wiecach, takiej obrazy zapomnieć nie można. Jakim trzeba być człowiekiem, żeby być taki pusty, ślepy, głuchy, nieczuły? Tak to odbieram.
Kolejna refleksja przyszła mi do głowy - czy kiedyś, kiedy się spotkam z Bogiem, bo wszyscy się z nim spotkamy, sam na sam, w cztery oczy, by zdać sprawozdanie ze swojego życia, czy tego dnia On skarci mnie za to, że nie wyparłem się samego siebie udając, że przyjmuję jednego z najgłupszych, najbardziej przepełnionych pychą ludzi jakiego w życiu spotkałem za swojego przywódcę kapłańskiego? Może jeszcze czegoś nie zrozumiałem, może kiedyś zdam sobie sprawę, że tak właśnie powinienem postąpić, ale obecnie, z tym zrozumieniem boskich prawd jakie posiadam, łatwiej mi sobie wyobrazić Boga, który chwali swoje dzieci, za to, że nienawidzili zła, jak przykazał i że nie ulegali zbyt często pokusie nazywania zła dobrem, jak również wyraźnie przykazał.
Kończy się więc dzisiejsze spotkanie sakramentalne. Przed rozpoczęciem następnego podchodzę do mównicy, by przygotować się do poprowadzenia lekcji w Szkole Niedzielnej (wczoraj nauczyciel zachorował i poprosił mnie o zastąpienie go). Ten brat, którego kilometrowe, nienawistne emaile siedzą jeszcze pwenie w chmurze mojego konta i który nigdy nie okazał cienia skruchy za swoje działanie, za te przykre konsekwencje z którymi muszą żyć moje dzieci i tak dalej, ten arogancki gówniarz podchodzi do mnie. Ten drugi przywódca, którego znam od wielu lat, studiowaliśmy razem i przyjaźniliśmy się, jeszcze niedawno zapewniał mnie o swojej przyjaźni niezłomnej, aż do momentu kiedy zbratał się z tym pierwszym, pewnie dlatego, że urzekł go ten jego rzekomy patryotyzm (tak się domyślam, ale skąd mogę wiedzieć) i od tego momentu nie odpowiada nawet na moje telefony i prośby by zadzwonił bo sprawę miałem ważną, dotyczącą finansów kościelnych, nie ważne, ten drugi więc kręci się gdzieś z tyłu i filuje. Domyślam się, choć mogę się mylić, że to on tego nieszczęśliwego człowieka przysłał tu do mnie, by się pogodził, bo elegancko byłoby gdyby to zrobił. Podszedł więc jak mu kazali i mówi “cześć”. Odpowiadam “cześć”. Wyciąga dłoń, znak pokoju, jedności, przyjaźni. Jak piękny to gest. Najpierw pluje Ci w twarz a potem się uśmiecha i ostentacyjnie wyciąga rękę w geście pojednania i wysokiej klasy pasterza dusz.
I teraz, nareszcie, pytam się - Jak Ty zachowałbyś się w mojej sytuacji? Czy uwierzyłbyś w ten niesamowity zbieg okoliczności, że wkrótce po tym jak ten otrzymał przywódcze powołanie w Kościele, że właśnie wtedy akurat zdał sobie sprawę, że jednak chce być moim przyjacielem i dlatego trzeba się pogodzić? Nie dlatego, że mu tak pasuje, że trudno by mu było prowadzić działalność w gminie, której członkiem jest człowiek, którego źle potraktował i to jeszcze takiego, który odmawia pajacowania, udawania, że nic się nie stało, ale tak to się tylko złożyło, zbieg okoliczności. On i tak by się chciał pogodzić, nie wyznając, że żałuje, że przeprasza ale publicznie przybijając sztamę. Czy wystarczyłaby Ci ta dłoń, wystawiona tak, by jego przywódca ją widział, że faktycznie chce się pogodzić, bo dłoń wyciąga? Czy nie spodziewałbyś się raczej przeprosin? Nie mówię tu o padaniu na kolana i łzach pokuty, ale zwykłego - “Hej, mógłbym zadzwonić do ciebie dzisiaj, bo tam mi ta nasza stara sprawa ciąży, że chciałbym parę rzeczy wyjaśnić, przeprosić?”
Jezus powiedział, że jeżeli nie przebaczymy naszym winowajcom to i Bóg nie przebaczy nam. Ale jak to jest z tym przebaczeniem? Czy przebaczeniem jest udawanie, że się wybacza i robienie pustych gestów, takich jak uścisk dłoni? Czy przebaczyć i zapomnieć trzeba każdemu, nawet temu, kto nadal jest przecież Twoim wrogiem? Czy nie jest naiwnością wybaczenie komuś kiedy on robi sobie cyrk, wyciąga tę swoją łapę po to, by się przypodobać komuś od którego wiele, w jego rozumowaniu przynajmniej, zależy?
Przynajmniej w jednym fragmencie pism świętych znajduję potwierdzenie czegoś, co dyktuje mi zwyczajna chęć zachowania własnej godności - zasady, która mówi, że niektóre przewinienia powinno się wybaczać bez względu na to, czy winowajca tego żałuje czy nie, ale są też inne, takie sytuacje, w których nasze przebaczenie uzależnione powinno być od tego, czy winowajca prawdziwie tego żałuje. Oto ten fragment:
“Jeśli brat twój zawini, upomnij go; i jeśli żałuje, przebacz mu! I jeśliby siedem razy na dzień zawinił przeciw tobie i siedem razy zwróciłby się do ciebie, mówiąc: “Żałuję tego”, przebacz mu!” - Łukasz 17:3-4
W tej mojej żałosnej sprawie nie ma żadnego żalu. Koleś jest nadal chory, tak jak był wcześniej. Nadal potrzebuje pomocy specjalisty - nie mam co do tego żadnej wątpliwości. Przywódca duchowy, który kocha i służy dopóki się nie dowie, że nie głosujesz na PiS? Wtedy staje się Twoim wrogiem? Żałośnie poświęca lata swojego życia na próbach poniżenia Cię, zepsucia twojej reputacji, robienia wszystkiego co mu do głowy przychodzi byś stał się tak nieszczęśliwy jak on?
Co byś zrobił na moim miejscu? Odpowiedziałbyś: “Spadaj, gościu, nie mam ochoty na takie cyrki?” Jeśli tak, to kto Ci odmówi trafności słów. Byłbyś jedyną szczerą, uczciwą stroną w całej tej sprawie. Ja, niestety, nie byłem taki odważny. Postanowiłem pójść na kompromis. Wyciągnąłem swoją dłoń, ale zwinąłem ją w pięść. Wtedy walnąłem go z całej siły w twarz… Nie, nie, tylko żartuję. Tego nie zrobiłem, bo tak się zachowywać też nie powinno, szczególnie w Kościele, szczególnie przed poprowadzeniem lekcji w Szkole Niedzielnej. Wyobrażasz sobie nauczyciela, który otrząsa jeszcze czerwoną, niewprawioną w mordobiciu dłoń i spokojnie mówi do mikrofonu: "No to rozpoczniemy teraz lekcję o miłości bliźniego, ale najpierw chciałbym poprosić Starszych, by pomogli naszemu bratu podnieść się bo zaniemógł, biedaczek..." A więc to było tak: zwinąłem dłoń w pięść. On popatrzył, poczekał dwie, trzy sekundy. Zdał sobie sprawę, że nie nakłoni mnie jednak do zrobienia tego pustego znaku i w końcu też zwinął dłoń w pięść i daliśmy sobie żółwika. Na to mnie jeszcze było stać, chociaż i po tym mam lekki niesmak.
A potem mieliśmy fajną lekcję. On nawet dobre komentarze robił i wszystko było cacy. Mówiliśmy, między innymi, o tym, właśnie, że apostołowie chodzili za Jezusem nie koniecznie dlatego, że było fajnie i przyjemnie, ale dlatego, że wiedzieli kim jest. Byli z nim z właściwych powodów. No i tak właśnie czasem jest, nie zawsze, na szczęście, ze mną i wiem, że z wieloma innymi członkami Kościoła. Czasami jesteśmy w Kościele nie dlatego, że jest przyjemnie, ale dlatego, że nie ma innego kościoła, który został założony i jest kierowany przez Boga. Tylko tu jest kapłaństwo, upoważnienie od Boga do działania w jego Imię. Tylko w Kościele Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich nauczana jest pełnia ewangelii, prawdziwa wersja nauk Jezusa. A to, że są między nami hipokryci i żałośni aktorzy - tak było zawsze i nic się na to nie poradzi. Nie z nimi zawieraliśmy święte przymierza.
Pozostaje teraz wierzyć, że jest w tym wszystkim jakiś sens, że nauczyłem się z tego czegoś, co będę mógł kiedyś wykorzystać. Nie w Polsce, niestety, tu nie widzę dla siebie żadnej przyszłości. Tak jak wielu innych, którzy latami słyszeli: "Budujcie Kościół w swojej ojczyźnie." a potem latami się zastanawiali kiedy nareszcie dadzą mi szansę, bym mógł coś zrobić dla Kościoła aż wreszcie poszli po rozum do głowy i mieszkają sobie teraz w Londynie, w Utah czy w Australii i tam, nareszcie, dano im powołanie, bo w tamtych kulturach nie ma lęku przed zapraszaniem chętnych do współpracy by nas czasem kiedyś nie zastąpili. Tam, tak się domyślam, nie wyrabia się opinii o człowieku na podstawie pogłosek, złośliwych oskarżeń, ale - jak Bóg przykazał - to jego się pyta o to jaka jest jego wola. Dlatego, być może, tak się domyślam, tam każdy ma jakąś odpowiedzialność i nikt nie jest zapomniany. Mam nadzieję, że tak jest też w Arizonie. Zobaczymy.