sobota, 7 marca 2020

Dlaczego jest jak jest i jak to zmienić?

„W domu Ojca mego wiele jest mieszkań; gdyby było inaczej, byłbym wam powiedział. Idę przygotować wam miejsce.” (Jan 14:2)
„Głosimy tedy, jak napisano: Czego oko nie widziało i ucho nie słyszało, i co do serca ludzkiego nie wstąpiło, to przygotował Bóg tym, którzy go miłują.” (2 Koryntian 2:9)


Przynależność do Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, jak wszystko co wartościowe, może być jednocześnie wielkim błogosławieństwem jak i niemałym wyzwaniem. Wyzwaniem z przeróżnych powodów. Jednym z nich są ludzie na których towarzystwo jesteśmy skaza..., przepraszam..., których mamy przyjemność często widywać na naszych spotkaniach.

Przystępujemy do przywróconego Kościoła spodziewając się od pozostałych członków wsparcia, przyjaźni, braterskiej miłości, współczucia, inspiracji i podnoszenia nas na duchu. Szczególnie od lokalnych przywódców. Tymczasem, oprócz tych rzeczy, co jakiś czas odkrywamy w ludziach przeróżne słabości - uprzedzenia, sprzeczne z naukami Kościoła opinie, niepoprawne ambicje, obojętność, nadgorliwość, brak gorliwości. Raz widziałem nawet brata w białych skarpetkach! Dlaczego to nas dziwi? Problem chyba w tym, że przemili misjonarze, którzy asystowali nam w przygotowaniach do chrztu, swoją postawą, cierpliwością i braterską miłością nieświadomie pozostawili w nas wysokie oczekiwania w stosunku do ludzi, z jakim dane nam będzie spędzać czas w Kościele.

Jako osoba powracająca do pełnej aktywności w Kościele po latach trzymania się nieco na boku, kieruję te słowa do osób, które przestały uczęszczać do Kościoła. Także do tych, którzy rozważali przyłączenie się do niego, lecz po pierwszej wizycie stwierdziły, że nie czują się dobrze w naszym gronie.

Każdy ma swoje powody do braku aktywności. Błędem jest zakładanie, że jedynymi powodami odejścia z Kościoła jest popełnienie ciężkiego grzechu czy utrata świadectwa o jego prawdziwości. Ja przeszedłem przez swój „kryzys wiary” (nie mylić z kryzysem świadectwa, którego na szczęście nigdy nie utraciłem) i mam swoje powody by powrócić. Chętnie się nimi z Wami podzielę.


Potrzeba nawrócenia intelektualnego


Do pełnej aktywności w Kościele powracam z tych samych dwóch powodów dla których prawie 30 lat temu postanowiłem przyjąć chrzest. Można je porównać do wykonanej z dwóch nitek ładnej i solidnej tkaniny. Pierwsza nitka to budujące moje osobiste świadectwo o prawdziwości przywróconej ewangelii doświadczenia duchowe, czyli osobiste objawienia do którym otrzymania ma prawo każdy człowiek jak tylko w to uwierzy. Druga nitka to wiedza i zrozumienie kościelnych doktryn. Można powiedzieć, że nasza wiara opiera się na takiej mocnej trampolinie wykonanej ze świadectwa duchowego oraz świadectwa intelektualnego. Uważam, że oba te elementy są niezbędne do utrzymania się na wąskiej ścieżce prowadzącej ku życiu wiecznemu. A już desperacko ich potrzebujemy błąkając się po manowcach i poszukując powrotu na właściwą drogę.

W tym artykule przedstawię tę drugą nitkę - intelektualną. Doktryna, która pomogła mi powrócić do Królestwa jest szczegółowo opisana w rozdziale 76 Nauk i Przymierzy. Rozważania o niej dały mi perspektywę potrzebną do zdania sobie sprawy, że jakkolwiek niedoskonałą jest społeczność członków Kościoła, zdecydowanie znowu potrzebuję stać się jej częścią.


Trzy Stopnie Chwały


W telegrafcznym skrócie: Opisana w 76 rozdziale wizja otrzymana przez dwóch współczesnych proroków przywróciła na świat wiedzę o istnieniu trzech stopni chwały w „niebie”. Po sądzie ostatecznym każdy człowiek przydzielony zostanie do jednego z trzech królestw: telestialnego, terestialnego lub najwyższego, w którym przebywa nasz Ojciec - celestialnego (pomijam tu „ciemność na zewnątrz” do której zresztą nie tak łatwo się dostać). W każdym z tych królestw obowiązuje pewne prawo. Z pewnym uproszczeniem można powiedzieć, że ci z nas, którzy przestrzegają podczas swojego życia prawa królestwa telestialnego i nigdy nie odpokutują za brak chęci przyjęcia wyższego prawa, tafią kiedyś do tego najniższego królestwa. Podobnie z pozostałymi królestwami. Do terestialnego zostaną przydzielone osoby przestrzegające terestialnego prawa a do celestialnego trafią ci, którzy po odpokutowaniu żyją w harmonii z prawem celestialnym.

Doktryna Trzech Królestw Chwały mówi więc nie tylko o naszym stanie po sądzie ostatecznym, ale również, a może przede wszystkim, pomaga ona w pełnym zrozumieniu Planu Zbawienia - od Upadku Adama przez Zadośćuczynienie Chrystusa aż po ostatni sąd.


Droga Adama i Ewy od Królestwa Celestialnego do Królestwa Celestialnego


Przyjrzyjmy się historii Adama i Ewy stanowiącej doskonałą alegorię drogi powrotnej do Boga każdego z nas:

Adam i Ewa opuścili dom swojego Ojca, królestwo celestialne i znaleźli się w raju, czyli w świecie terestialnym. Mogli tam pozostać. Ale nie chcieli. Odważna decyzja Ewy sprawiła, że „upadli”. Inaczej mówiąc - rozpoczęli swoją próbę w świecie telestialnym. W jakim celu? Przecież nie po to, by powrócić do raju. Mogli po prostu z tamtąd nie odchodzić (nikt ich nie zmusił do spożycia owocu poznania dobra i zła). Zrobili to dlatego, by przez swoje „doświadczenia w ciele” i stawianie czoła wielu wyzwaniom związanym z niedoskonałym środowiskiem jaki panuje na naszym świecie, przede wszystkim dzięki Zadośćuczynieniu, mogli nie tylko odpokutować za swoje grzechy, ale doświadczyć przemiany w sercu i budować swoje charaktery na wzór charakteru naszego Ojca i Matki w niebie. W raju nie byłoby to możliwe. Adam i Ewa upadli po to, by powrócić do najwyższej chwały, do królestwa celestialnego. Ale nie jako dzieci, lecz podobne do Ojca istoty dorosłe, doświadczone, wypróbowane, posiadające atrybuty pozwalające im na pełnię szczęścia.  Staną się istotami znającymi różnice między dobrem a złem. Będzie można wtedy o nich powiedzieć: „widzą, jako są widzeni, i znają, jako są znani, otrzymawszy z Jego pełni i z Jego łaski.” (NiP 76:94). Królestwo celestialne różni się od raju „jako księżyc różni się od słońca na firmamencie” (NiP 76:71)


Moja i Twoja droga od Królestwa Celestialnego do Królestwa Celestialnego


Podobnie jest z każdym z nas. Plan naszej podróży jest taki (oczywiście jest to wersja skandalicznie uproszczona):

(1) Królestwo Celestialne (życie przedśmiertelne z Ojcem i Matką);

(2) świat terestialny (życie w niewinności jako dzieci na ziemi); 

(3) świat telestialny (osobisty upadek, chęć czynienia zła, naturalny, wewnętrzny bunt, np. w okresie dojżewania, etc.);

(4) znowu środowisko terestialne (nawrócenie, bycie przykładnym członkiem Kościoła, gromadzenie się w świętych miejscach bezpiecznych od zła tego świata, etc.);

(5) i w końcu powrót do królestwa celestialnego (pod warunkiem, że pozostaliśmy wierni zawartym z Bogiem przymierzom).

Doktryna Trzech Królestw diametralnie zmienia dwubiegunowy paradygmat nieba i piekła do którego przywykł „świat chrześcijański” a który mówi o raju jako początku istnienia Adama i Ewy, popełnionym przez nich błędzie, rebelii przeciwko Bogu polegającej na skosztowaniu zakazanego owocu za którą spędzą wieczność w piekle. Ich potomkowie zaś zamiast cieszyć się rajskim spokojem, nie z własnej winy muszą doświadczać niepotrzebnych cierpień na tym bezbożnym padole z nadzieją, że za swoją wiarę, chrzest, komunię świętą czy też zaproszenie Jezusa do swego serca (co do szczegółów poszczególne wyznania nie są zgodne) będą mogli kiedyś trafić do nieba, czyli do raju, w którym już dawno by się znaleźli gdyby nie grzech Ewy i Adama.

Powróćmy do pięciu kroków od świata celestialnego do świata celestialnego. O dwóch pierwszych krokach nie trzeba za dużo pisać. Zacznę więc od kroku trzeciego - nasze życie w społeczeństwie, w którym obowiązują prawa najniższego poziomu nieba, telestialnego.


Poziom najniższy - telestialny


W Polsce, poza kilkoma wyjątkami, do Kościoła Jezusa Chystusa Świętych w Dniach Ostatnich należą osoby, które nie były wychowane przez rodziców wyznających wiarę w przywróconą przez Józefa Smitha pełnię ewangelii. Nie wychowaliśmy się w kulturze Świętych w Dniach Ostatnich.

Józef Smith i Sidney Rigdon napisali w swojej relacji z wizji, że osoby zmierzające ku najniższemu poziomowi nieba - królestwu telestialnemu to ci, „..., co nie przyjęli ewangelii Chrystusa ani świadectwa Jezusa.” (NiP 76:82). Nie przyjęli też proroków (w. 101). „Są to ci, co są kłamcami, i czarnoksiężnikami, i wiarołomcami, i rozpustnikami, i wszyscy, co kochają kłamstwo” (w. 103).

Z perspektywy doktryny Trzech Królestw Chwały, można powiedzieć, że przystąpienie do „mormońskiej” społeczności było wyjściem ze świata telestialnego (najniższego z trzech poziomów „nieba”).


Poziom drugi - terestialny


Chciałbym się teraz podzielić własną opinią. Być może się ze mną zgodzicie, a może nie, ale wydaje mi się, że nasz chrzest i konfirmacja, to nasze symboliczne wyjście ze świata telestialnego nie wprowadza nas (albo przynajmniej nie wszystkich) odrazu do społeczności celestialnej. Owszem, wchodzimy na początek alegorycznej ścieżki kończącej się w królestwie celestialnym, ale ta ścieżka, tak mi się wydaje, prowadzi nas tam stopniowo. Najpierw przez środowisko terestialne, a potem - jeśli się na to zdecydujemy, jeśli zapragniemy żyć w zgodzie z prawem celestialnym i tak się ładnie zorganizujemy, że stworzymy takie właśnie środowisko (albo, innymi słowy - pozwolimy Bogu i Jego posłańcom takowe dla nas zorganizować), to wtedy możemy zacząć kroczyć po ścieżce celestialnej.

Jeśli powyższy paragraf jest nieco zagmatwany to ujmę to nieco inaczej i bez owijania w bawełnę. Wydaje mi się, że nasze gminy, dystrykt i misja są miejscami ucieczki od złego (telestialnego) świata, ale nie koniecznie są miejscami zamkniętymi, zarezerwowanymi dla osób żyjących w zgodzie z prawem celestialnym. Gdyby tak było, współcześni apostołowie nie porównywaliby Kościoła do „szpitala dla chorych” (jak wiadomo, tylko chorzy potrzebują lekarza).

Przyjrzyjmy się teraz warunkom otrzymania chwały terestialnej (tej środkowej). Osoby zasługujące na zbawienie w drugim stopniu nieba porzucili kłamstwo i rozpustę. „Są to ci, którzy są uczciwymi ludźmi ziemi...” (w. 75).

Nasz chrzest był bramą do lepszego środowiska. Przestaliśmy przeklinać, pić alkohol i narkotyzować się innymi środkami uspokajającymi ale również uzależniającymi. Sprośne żarty i żarciki przestały nas już rozbawiać. Zbuntowaliśmy się przeciwko kulturze wykorzystywania bliźniego, przywłaszczania sobie jego mienia wtedy, kiedy nikt nie patrzy, ściągania na egzaminach i wciskania kitu niezorientowanym klientom (taką mam nadzieję). Zmieniliśmy też swoje nastawienie wobec nieznajomych. Zamiast spoglądania na ludzi jak na potencjalnych konkurentów w wyścigu szczurów (nie tylko o lepszą posadę i podwyżkę, ale o pozycję wśród znajomych czy większą przychylność przeciwnej płci), dostrzegamy w każdym swojego brata lub siostrę, dosłowne dziecko Boga, istotę posiadającą nieograniczony potencjał duchowy.

W niektórych przypadkach nowoochrzczeni członkowie od lat przestrzegali wielu z tych dobrych zasad a w Kościele Jezusa Chrystusa poczuli się, jakby wrócili do domu, do miejsca, które te zasady skutecznie promuje.

Kościół zaprasza do siebie wszystkich: telestialnych (pod warunkiem, że zachowują podstawowe normy zachowania), terestialnych i celestialnych. Jezus, w swojej przypowieści o siewcy tak opisał osoby przystępujące do Kościoła: „ A posiany na dobrej ziemi, to ten, kto słowa słucha i rozumie; ten wydaje owoc: jeden stokrotny, drugi sześćdziesięciokrotny, a inny trzydziestokrotny” (Mateusz 13:23). Nie mam pewności, czy miał tu na myśli osoby, które trafią kiedyś konkretnie do najwyższego, środkowego i najniższego królestwa, ale jedno jest pewne - efekty nawrócenia poszczególnych członków są różne.

Zwróćmy uwagę na fakt, że aby wejść do środkowego stopnia boskiej chwały wcale nie potrzebujemy chrztu dokonanego przez posiadacza kapłaństwa. Nie musimy też zostać członkami prawdziwego Kościoła. Każdy uczciwy i przyzwoity ateista i agnostyk, oczywiście pod warunkiem, że jest wierny swojej małżonce (czy - w przypadku kobiet - małżonkowi), będzie się cieszyć chwałą terestialną, która różni się od telestialnej jak blask księżyca różni się od blasku gwiazd. Jeszcze łatwiej dostać się do tej wyższej chwały będąc osobą religijną. Każdy wiernie przestrzegający nauk swojej religii Buddysta, Katolik czy Protestant będzie mógł cieszyć się przez całą wieczność wpaniałą chwałą królestwa terrestialnego. Można więc powiedzieć, że obietnica tych i innych kościołów zaprowadzenia wiernych do raju jest jak najbardziej uczciwa.


W raju jest fajnie i nie chce się z niego wychodzić


Powróćmy teraz do „skoku cywilizacyjnego” jakiego dokonaliśmy nawracając się do pełni ewangelii. Wewnętrzny spokój oraz wiele innych błogosławieństw, jakich doświadczać mogą tylko ludzie uczciwi, wierni swoim małżonkom i życzliwi wobec bliźnich, mogą łatwo zrodzić fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Być może Adamowi też wygodnie było w raju i może by tam nawet pozostał do dzisiaj, gdyby nie odwaga Ewy i jej determinacja podjęcia ryzyka, by wspiąć się ze swoim mężem do najwyższej chwały. Przekonanie, że jest się na właściwej drodze i wszystko, czego należy teraz dokonać to „wytrwanie do końca” nie jest właściwe. To poczucie bezpieczeństwa nie byłoby fałszywe, gdyby celem chrztu w Kościele Jezusa Chrystusa było otrzymanie przywileju spędzenia wieczności w drugim królestwie - terestialnym. Tak jednak nie jest.


Jaki jest ostateczny cel chrztu?


Owszem, Prezydent David O. McKay powiedział wprawdzie, że „celem ewangelii jest uczynienie złych ludzi - dobrymi, a dobrych ludzi - lepszymi oraz przemiana ludzkiej natury.” Można to rozumieć w ten sposób: niektórych Kościół Jezusa Chrystusa wydobędzie ze świata telestialnego umieszczając w terestialnym, inni (Jezus nauczał, że nieliczni) natomiast pójdą dalej - aż do świata celestialnego.

Warto skorzystać z całego potencjału pełni ewangelii. Celem chrztu jest otrzymanie życia wiecznego, wyniesienie do najwyższej chwały - celestialnej, stanie się „współdziedzicami Chrystusa” (Rzym. 8:17), odziedziczenie wszystkiego, co posiada nasz Ojciec (NiP 84:38), łącznie z pełnią szczęścia jakiego doświadcza.

Podczas swojej wizji świata celestialnego, Józef i Sidney zobaczyli, że zamieszkają w nim „ci, co przyjęli świadectwo Jezusa, i uwierzyli w Jego imię i zostali ochrzczeni na wzór Jego pochówku...” (NiP 76:51).


Jak ten cel osiągnąć?


Pisma święte NIE nauczają, że Bóg oczekuje od nas po chrzcie zaledwie wytrwania do końca. Prorok Nefi, w swoim kazaniu o chrzcie napisał:


„Ale teraz, moi ukochani bracia, gdy już dostaliście się na tę wąską ścieżkę, pytam was: Czy to już wszystko? Oto mówię wam” Nie.” (2 Nefi 31:19).



Co powinniśmy robić, aby wypełnić cel chrztu?


„Potrzebujecie więc dążyć naprzód mając nieugiętą wiarę w Chrystusa, pełną światła nadzieję (org. „doskonałą jasność nadziei”) i miłość do Boga oraz do wszystkich ludzi. Jeśli więc będziecie dążyć naprzód, napawając się (org. „ucztując”) słowem Chrystusa i wytrwacie do końca, tak mówi Ojciec: Będziecie mieli życie wieczne.” (w. 20) 

Wystarczy dokładnie się zastanowić nad powyższym wersetem, żeby odpowiedzieć sobie na pytanie: Czy zmierzam w kierunku królestwa terestialnego, czy celestialnego? Czy dokonałem znaczącego postępu duchowego od dnia swojego chrztu czy też zwyczajnie wytrwale zachowuję przykazania do których przestrzegania zaprosili mnie misjonarze? Czy posiadam doskonałą jasność nadziei i miłość do Boga oraz do wszystkich ludzi, albo przynajmniej czy pragnę te rzeczy zdobyć? Czy dążę naprzód, napawając się słowem Chrystusa, studiując pisma, słuchając pilnie przemówień żyjących proroków i innych natchnionych przemówień braci i sióstr w Kościele i robiąc to zamierzam wytrwać do końca swojego życia?

Powróćmy do wizji królestwa celestialnego. Jak już przeczytaliśmy w wersecie 51 rozdziału 76 Nauk i Przymierzy, istoty celestialne to ci, którzy „zostali ochrzczeni na wzór [...] pochówku [Jezusa]” „aby, zachowując przykazania mogli zostać obmyci i oczyszczeni ze wszystkich ich grzechów, i otrzymać Ducha Świętego przez nałożenie rąk przez tego, kogo wyświęcono i przyłączono do tej władzy (‚mocy’).” (w. 52).

Tego już dokonaliśmy, ale - jak twierdzi Nefi - to nie wszystko. Osoby zmierzające do swego wyniesienia to ci, „którzy przemagają przez wiarę i zostają złączeni przez Świętego Ducha obietnicy, którego Ojciec przelewa na tych wszystkich, co są sprawiedliwi i uczciwi” (w. 53). Na myśl przychodzą błogosławieństwa zapieczętowania w Świątyni.

W następnym wersecie czytamy, że „to ci, co są Kościołem Pierworodnego” (w. 54). W angielskim (oryginalnym) wydaniu Nauk i Przymierzy „Kościół Pierworodnego” odsyła nas do wersetu 34 w rozdziale 84, w którym jest mowa o „wybranych Boga”. Myślę więc, że nie chodzi tu tylko o przynależność do Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, ale o coś więcej. Aby nasze imiona trafiły do istniejącego w celestialnym niebie Kościoła Pierworodnego, musimy zostać wybranymi Boga. Józef i Sidney piszą, że są to ci, którzy „przemogą wszystko” (w. 60). „Są to ci, których imiona zapisano w niebie, gdzie Bóg i Chrystus są sędziami wszystkich. Są to ci, co są sprawiedliwi, co się stali doskonali poprzez Jezusa, pośrednika nowego przymierza, który dokonał doskonałego zadośćuczynienia przez przelanie swej własnej krwi.” (w. 68-69).


Cel Kościoła w Polsce


W obliczu nie napawającego optymizmem, powolnego wzrostu Kościoła w Polsce, warto też zadać sobie następujące pytanie: Czy kongregacje, które stworzyliśmy w Polsce prowadzą nas ku królestwu terestialnemu czy celestialnemu?

W dużej mierze wszystko zależy od naszej indywidualnej postawy. Z jednej strony, mamy w Polsce pełnię ewangelii, wszystko, co jest nam potrzebne do doskonałej jasności nadziei, rozwijania szczerej miłości i regularnego duchowego pożywiania naszych duchów słowem Chrystusa (w oryginale słowa „napawając się słowem Chrystusa” zawierają słowo „feasting” czyli „ucztowanie”, można to więc też przetłumaczyć „ucztując słowem Chrystusa”). Jesteśmy członkami prawdziwego Kościoła, Królestwa Boga na ziemi o którym prorokował m.in. prorok Daniel zapowiadając, że wypełni całą ziemię i obali wszystkie królestwa. Kościół kierowany jest przez wyznaczonych przez Boga proroków. Biblia, Księga Mormona i inne pisma święte nauczają czystej prawdy. Wszyscy mamy do nich dostęp. Posiadacze prawdziwego kapłaństwa dokonują obrzędów, które są uznane w niebie. Ich konsekwencje sięgają więc poza życie śmiertelne. Przemówienia i lekcje prowadzone przez naszych braci i siostry są natchnione i wzmacniają słuchaczy w ich postanowieniu budowania własnego charakteru i lepszego poznania Boga. Bez względu więc na całą resztę, nawet niedoskonałości „mormońskiej kultury” nie będziemy w stanie tłumaczyć się, że czegoś nam brakowało.

A jednak - to od nas samych zależy ile z tego wszystkiego wyniesiemy. Od polskich członków Kościoła zależy też do jakiego stopnia nasze gminy i okręgi będą przypominały kongregacje prawdziwych Świętych, uczniów Chrystusa, optymalnego środowiska do poznawania Syna i Ojca oraz rozwijania w sobie ich cech charakteru. Bóg nas nie zmusi do zbudowania Syjonu, doskonałej społeczności. Jeżeli chcemy sobie zbudować kolejną sektę religijną przez ograniczanie się do sztucznych uśmiechów i do pewnego stopnia zapominając o naszej religii w niedzielę wieczorem - nikt nie może nam tego zabronić. Jak powiedział kiedyś sarkastycznie swoim krytykom Józef Smith, że ma konstytucyjne prawo bycia fałszywym prorokiem, tak samo i my mamy prawo zrujnować wszystko, co nam dano.


Teoria ewolucji nawróconego


Osobista droga ze świata telestialnego to terestialnego


W swoim pamiętniku opisałem kiedyś swoje nawrócenie porównując je do zrzucenia przez węża starej skóry, uczucia dyskomfortu i chłodu, a następnie stopniowego i powolnego utwardzania nowej. Znalazłem się w nowym środowisku. Otworzyłem się na nowe zasady i nowe praktyki. Na początku nie w każdej sytuacji wiedziałem jak się zachować. Podczas kościelnych zebrań lub towarzyskich spotkań organizowanych przez łódzką czy warszawską gminę byli przy mnie misjonarze i inny członkowie gotowi do udzielenia pomocy lub porady. Kiedy nie było ich pod ręką, po prostu zadawałem sobie pytanie: Co zrobiłby na moim miejscu Starszy Swan albo Siostra Sylwia?

Przejście do świata Świętych w Dniach Ostatnich przebiegało w miarę bezboleśnie i pełne było fascynujących odkryć. Tak, z początku moje postępowanie było nieco sztuczne i wyuczone. Nikt mi niczego nie nakazywał. Po prostu uznałem, że misjonarze wiedzą lepiej ode mnie jak postępować, jak przemawiać, jak reagować na ataki nawiedzonych fanatyków czy na małe, naturalne konflikty z innymi członkami. Dlatego naśladowałem ich przykład. Obciąłem włosy, w niedzielę zakładałem białą koszulę i podarowany mi przez jednego z nich krawat, a w swoich konwersacjach, przemówieniach i lekcjach próbowałem przywdziewać postawę, ducha i nastawienie, które zaobserwowałem u nich, a które bardzo mi się podobało.


Osobista droga ze świata terestialnego do celestialnego


Nadchodzi jednak drugi etap naszego członkostwa w Królestwie Boga na ziemi. Wypełniając różne przydzielone nam odpowiedzialności coraz częściej oczekuje się od nas inicjatywy, podejmowania własnych decyzji. Przestajemy już być dziećmi. Coraz częściej zdawani jesteśmy na własny osąd, co jeszcze bardziej motywuje nas do poszukiwania mądrości w pismach świętych oraz osobistych objawień bezpośrednio od Ojca. Stajemy się coraz bardziej samodzielni. Nabieramy pewności siebie (nie jednokrotnie popełniając błędy i ucząc się z nich).

Albo, oczywiście, nadal, jak dzieci, rozglądamy się dokoła i naśladujemy innych członków, bo brakuje nam odwagi wyjścia z raju. Im bardziej jednak wchodzimy w życie, tym bardziej klarownie powinniśmy dostrzegać różnice między oczekiwaniami Boga i naukami jego Kościoła a nie do końca doskonałą kulturą naszej „mormońskiej” społeczności. Myślę, że to naturalne, tak samo jak naturalne jest to, że w zdrowej rodzinie dziecko próbuje naśladować swoich rodziców, lecz w miarę dorastania zaczyna odczuwać wrodzoną potrzebę dokonywania własnych osądów i podejmowania własnych decyzji. W ten sposób powoli, stopniowo przechodzimy z pozycji członka społeczności do pozycji przywódcy. Nie mam tu na myśli powołań przywódczych, ale dorosłego, dojrzałego postępowania, rozwijania pewności siebie i innych cech osoby niezależnej („działającej” a nie „podlegającej działaniu” - 2 Nefi 2:26), dobrego lidera.


Teoria ewolucji gminy, dystryktu i misji


Różnica między „mormonem” a Świętym w Dniach Ostatnich


Myślę, że podobnie powinna wyglądać ewolucja naszych kongregacji. Jeżeli nasze gminy prowadzą nas do królestwa terestialnego, to jesteśmy tylko jedną z wielu sekt czy wyznań, które tam przecież prowadzą. Można więc powiedzieć, że jednym z oczekiwań Ojca od swoich nawróconych synów i córek jest przeobrażenie naszej społeczności z sekty w rodzinę prawdziwych uczniów Chrystusa, lud „jednego serca i umysłu” żyjący sprawiedliwie i dostatnio (Mojżesz 7:18).

Nasz obecny prorok (rok 2020), Prezydent Russel M. Nelson, zachęca nas do unikania używania przydomka „mormoni” i zastąpienia go określeniem „Święci w Dniach Ostatnich”. Bóg chyba nie chce, żeby lud przymierza, współczesny Izrael myślał o sobie jako o członkach takiej czy innej religii lub sekty. Takie określenia jak „katolik”, „adwentysta”, „zielonoświątkowiec” czy „mormon” podkreślają przynależność do pewnej grupy. Niesie to za sobą pewien niesmak, sugerując prawie, że istnieje na świecie wiele klubów, z których darzymy sympatią i lojalnością nasz ulubiony. Podążanie po „wąskiej ścieżce” duchowego rozwoju nie powinno przypominać kibicowania lokalnej drużynie sportowej. Rozwój charakteru związany jest z osobistym, szczerym związkiem z Bogiem, istotą doskonałą.

Wiele kościołów ma pozytywny wpływ na swoich wyznawców, ale żaden nie dorównuje w swoim potencjale temu, który założył Zbawiciel świata i którym On sam kieruje przez objawienia dawane żyjącym prorokom oraz szczerze nawróconym członkom. Z drugiej jednak strony, jak uczą pisma święte, szczególnie Księga Mormona, chrzest w Kościele Boga niczego nie gwarantuje. Moje nazwisko może się znajdować na właściwej liście, ale jeżeli nie rozwinę osobistego, bliskiego związku z Bogiem i nie zacznę się zmieniać, stając się podobnym do mojego Mistrza, jeżeli nie zacznę myśleć jak On, czuć jak On, reagować na przeciwności tak, jak On by na nie reagował gdyby był na moim miejscu - nie zasługuję na miano Świętego.


Bóg nie zbuduje Syjonu wbrew naszej woli


Moje niemal 30-letnie doświadczenie w Kościele Jezusa Chrystusa nauczyło mnie, że zasada wolnej woli, czy wolności wyboru człowieka to nie tylko piękna teoria. My faktycznie jesteśmy wolni. Bóg może nam dać pisma święte, proroków, moc kapłaństwa, może posyłać do nas aniołów, dawać objawienia, uzdrawiać, błogosławić nas docześnie a nawet oferować czystość sumienia. Od nas jednak zależy, czy z tego wszystkiego skorzystamy.

Kiedy mieszkałem i podróżowałem po Stanach Zjednoczonych, gdzie kongregacje Kościoła są duże i - jak by to powiedzieć - bardziej dorosłe, zaawansowane, w wielu miejscach w Chicago, w Utah, w Oregonie i w Kalifornii nie raz miewałem uczucie, że nareszcie jestem tam, gdzie czuję się zupełnie jak w domu, otoczony jestem prawdziwymi uczniami Jezusa, ludźmi, których właściwe postępowanie jest spontaniczne, wypływa z natury latami (może nawet pokoleniami) wypracowanej przez osobistą wiarę otwierając się tym samym na boską łaskę, która dzięki Zadośćuczynieniu ma moc dokonywania zmiany w sercu człowieka, sprawiając, że nie ma on pragnienia czynienia zła ale ciągłe pragnienie czynienia dobra (oczywiście, co jakiś czas popełniając błędy). Nie dlatego, że takiego zachowania oczekuje się od nich w kulturze swojej sekty, ale dlatego, że - jak to określił Jezus - królestwo boże jest w nich (Łukasz 17:21). Po początkowym okresie przyzwyczajania się do nowych warunków, nasze myśli, słowa i uczynki powinny wypływać z naszych serc a nie wyuczonych kroków.


Nauka tańca


Rozwój naszych kongregacji jak też osobisty rozwój duchowy każdego z nas można porównać do nauki tańca. Zaczyna się od nieporadnego naśladowania doświadczonego nauczyciela, mechanicznego zapamiętywania poszczególnych kroków i ruchów ale godziny praktyki zawsze powinny prowadzić do miejsca, w którym ciało porusza się samo, bez świadomego napinania odpowiednich mięśni. Dobry tancerz dochodzi do takiej doskonałości, w której kroki i ruchy spontanicznie układają się same. Zaczęło się od ciężkiej, mozolnej pracy, a kończy się na czystej przyjemności, bezwysiłkowej niemal euforii.


Rozwój Kościoła w Polsce


Podczas obchodów dwudziestej rocznicy ustanowienia w Polsce misji Kościoła zostałem poproszony o wygłoszenie przemówienia. Nie potrafiłem się zdobyć na zbyt wielki optymizm i radość z czegoś, co - wg. mojej oceny - nie szło tak, jak powinno. Poza tym byłem wtedy w samym środku swojego „kryzysu wiary” spowodowanego rozczarowaniem przykładami niektórych członków. Zamiast więc motywacyjnej mowy, zwróciłem głównie uwagę na niesamowicie szybki postęp Kościoła u naszych wschodnich sąsiadów. Misjonarze trafili na Ukrainę w mniej więcej tym samym czasie co do Polski. Ukaińcy się jednak rozwijają, mają tysiące członków, paliki (zaawansowane lokalne organizacje zastępujące mniej zaawansowane dystrykty), okręgi (zamiast gmin) i patriarchów. Mają nawet Świątynię!

Od tamtego przemówienia minęło prawie dziesięć lat. Jak się mogłem tego spodziewać, nigdy mnie już nie poproszono o wystąpienie na większych zebraniach. Być może złamałem jedną z podstawowych zasad „mormońskiej kultury”, byłem za mało pozytywny. Ale zmęczony jestem słuchaniem, że to dopiero początek, a na początku nie jest łatwo, że w najbliższej przyszłości rozwój Kościoła eksploduje, i tak dalej. Tymczasem z roku na rok liczba członków pozostaje niemal taka sama. Pozytywnie czy nie - nie obchodzi mnie to - fakt jest faktem, że jako organizacja jesteśmy w stanie stagnacji (przez cały czas mam na myśli Kościół w naszym kraju).

W Polsce Kościół istnieje od trzech dekad. Odnoszę jednak wrażenie, że dla wielu członków nasz taniec nadal jest zbyt mechaniczny. Czujemy się komfortowo uśmiechając się do innych, klepiąc się po plecach i wykonując inne życzliwości według wzoru pokazanego nam przez przemiłych misjonarzy zza oceanu. Myślę, że te rytuały są zazwyczaj szczere, ale na tym nie powinniśmy poprzestawać. A jednak to nam wystarcza. Po dwugodzinnej sesji uśmiechów i serdeczności rozchodzimy się do domów, gdzie naprawdę zaczynamy się dobrze bawić, spędzając czas z prawdziwymi przyjaciółmi i rodziną. Zapominamy o współbraciach do następnej niedzieli. Oczywiście są wyjątki - coraz częściej członkowie organizują wspólne wypady do kina, a nawet na wczasy. Nasze siostry spotykają się z naszymi chłopakami a nawet zakładają wieczne rodziny. Takie wieści napawają optymizmem i dodają nadziei.

Często słyszymy, że Kościół w naszym kraju jest jeszcze młody. Faktycznie jesteśmy na etapie raczkowania. Chodzenia na czworakach można wybaczyć nawet dwulatkowi, ale trzydziestoletniemu facetowi trochę nie wypada. Jesteśmy jak małe dzieci udające dorosłych albo jak dorośli zachowujący się jak dzieci. W tym sensie jesteśmy jeszcze trochę sektą. Nie niebezpieczną. Ale daleko nam jeszcze do dorosłości, „do męskiej doskonałości” - jak to określił Paweł w Liście do Efezjan (rozdział 4, werset 13) - do dorośnięcia „do wymiarów pełni Chrystusowej”.

Myślę, że członkowie Kościoła w Efezie do których pisał apostoł Paweł mogli być jeszcze na podobnym etapie rozwoju, w którym znajdujemy się obecnie w Polsce. Paweł porównuje ich do dzieci miotanych i unoszonych lada wiatrem nauki przez oszustwo ludzkie i przez postęp, prowadzący na bezdroża błędu (werset 14). Istnieją w Polsce kongregacje w których na spotkaniach, oprócz nauk Kościoła, naucza się modnych na świecie filozofii według instrukcji otrzymanych nie od proroków, ale od celebrytów, postępowych dziennikarzy i polityków. Pod tym względem bardzo jesteśmy podobni do starożytnych Efezjan.

Bóg dał nam apostołów i proroków bo życzy nam tego samego, czego życzył Efezjanom apostoł Paweł:

„Lecz abyśmy, będąc szczerymi w miłości, wzrastali pod każdym względem w niego, który jest Głową, W Chrystusa, z którego całe ciało spojone i związane przez wszystkie wzajemnie się zasilające stawy, według zgodnego z przeznaczeniem działania każdego poszczególnego członka, rośnie i buduje siebie samo w miłości.” (Efezjan 4:15-16)


Dlaczego jeszcze jestem członkiem Kościoła?


Nie podzieliłem się tu swoimi powodami odsunięcia się od społeczności członków Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. Myślę, że nikogo one nie interesują (właściwie to wiem to na pewno, bo nikt w ciągu lat mojego kryzysu nie chciał ze mną na ten temat porozmawiać, może dlatego, że negatywne gadanie odstrasza Ducha, jak twierdzi doktryna „mormońskiej kultury”). Chętnie jednak odpowiem na pytanie dlaczego nigdy nie przestałem uczęszczać na spotkania (choć przyznaję, że nie na wszystkie i nie z pełną uwagą, zawsze można „uciec” ze spotkania w niezawodnego smartfona - ha ha!) i dlaczego, od pewnego czasu wracam do Kościoła ze szczerą chęcią.

Po pierwsze, nigdy nie zapomniałem odpowiedzi jaką otrzymałem od swojego kochającego Ojca po trzeciej dyskusji ze Starszymi Swanem i Blumelem. Bóg odpowiedział na moją modlitwę. Dowiedziałem się, że Józef Smith z Nim rozmawiał wiosną roku 1820, tak jakbym tam był osobiście. Od tamtej pory, przez zmagania ze swoim niepokornym charakterem i podczas służy w Kościele, także podczas dwuletniej misji w Chicago, otrzymałem wiele potwierdzeń, które pogłębiły moje świadectwo oraz zrozumienie woli i charakteru Boga. Dzięki swojej dziesięcioletniej służbie w Polsce mogę śmiało powiedzieć, że On nie tylko kieruje Kościołem dając objawienia Braciom w Salt Lake City, ale troszczy się o każdą misję, dystrykt i gminę dając natchnienie lokalnym przywódcom, jeśli tylko chcą je otrzymywać. Jeśli nie są zbytnio zajęci rozglądaniem się na członków Kościoła w poszukiwaniu odpowiedzi w naszej terestialnej kulturze.

Po drugie, bardzo mi pomogło trzymanie się postanowienia codziennego studiowania pism świętych. Bez intelektualnego nawrócenia, „połączenia wszystkich kropek” (jak mawiają Amerykanie nawiązując chyba do dziecięcych łamigłówek), niektóre doświadczenia, czy nawet sprytnie ułożone zdanie wykrzywiające fakty z historii Kościoła mogą skutecznie naruszyć wiarę a nawet przyćmić duchowe świadectwo.

Kto wie jak potoczyłyby się losy Oliviera Cowdery czy Martina Harrisa, którzy rozmawiali przecież z aniołem Moronim i dotykali złotych płyt, gdyby pilnie studiowali pisma święte i umieli interpretować znaczenie swoich przykrych doświadczeń przez pryzmat pełniejszej wiedzy ewangelii? Odeszli od Kościoła, by w końcu do niego powrócić (obaj zmarli w Utah). Z pewnością jednak nie straciliby wielu lat życia borykając się z kryzysem wiary, by w końcu zdać sobie sprawę, że nigdzie nie można znaleźć duchowego spokoju jak w Królestwie Boga na ziemi.

W moim przypadku bardzo pomógł rozdział 76 Nauk i Przymierzy. Dzięki niemu zaakceptowałem w końcu fakt, że Kościół nie jest miejscem dla ludzi doskonałych, ale właśnie dla tych, którzy są jeszcze „terestialni” a nawet „telestialni”. Również fakt, że nie wszyscy skorzystają z pełnego potencjału jaki niesie członkostwo w Kościele. Jedni wydają owoc stukrotny, inni sześćdziesięciokrotny a jeszcze inni tylko trzydziestokrotny.

Nie ukrywam, że fajnie byłoby, gdybyśmy po chrzcie zawsze doświadczali w Kościele tylko rzeczy pozytywnych i budujących. Nigdy jednak i nikt czegoś podobnego nam nie obiecywał. Nikt natchniony nam nie obiecywał, że członkowie Kościoła będą nam pomagać w dźwiganiu naszych brzemion, albo nas pocieszać w chwilach w których potrzebujemy pocieszenia. Zupełni odwrotnie - to my zawarliśmy podczas chrztu przymierze w którym obiecaliśmy dźwigać brzemiona naszych braci i sióstr, alby im ulżyć, czy płakać z tymi którzy płaczą albo pocieszać tych, którzy potrzebują pocieszenia i zawsze dawać świadectwo o Bogu we wszystkim, co czynimy i gdziekolwiek się znajdujemy (Mosjasz 18:8-9).

Kiedy to piszę to ogarnia mnie wstyd za to, że latami użalałem się nad sobą, zamiast wywiązywać się ze złożonej Bogu obietnicy. Szkoda, że tego nie robiłem. Coś dziwnego dzieje się z człowiekiem skupiającym swoją uwagę na służeniu innym. Nie tylko zapomina on o własnych kłopotach, ale ci, którym służy magicznie zmieniają się w jego oczach. Zamiast irytować, stają się interesujący. Zamiast płytcy, stają się inspirujący. Zaczynamy ich lubić. Niektórzy nawet okazują swoją wdzięczność i zarażają się naszą pasją służenia i pomagania. Być może tak właśnie mieliśmy zbudować w Polsce Syjon.

Jeśli już mamy się rozglądać na innych to warto poobserwować misjonarzy i misjonarki, szczególnie doświadczonych „seniorów”, którzy po wychowaniu czasami przerażającej ilości dzieci, jeżdżą teraz po świecie z nadzieją, że może nadarzy się okazja kogoś pocieszyć, zmotywować, albo podzielić jakąś cenną nauką. Służba w Kościele, bez względu na to czy wymaga siedzenia za mównicą czy przed, może być czymś pasjonującym. Szczerze mówiąc nie odczuwam jeszcze wielkiego pragnienia poświęcania swojego czasu w Kościele, ale pamiętam, że kiedyś to czułem. Na razie wystarczy mi uczęszczanie na spotkania i słuchanie przemówień a także pomaganie swoim dzieciom w rozwinięciu ich własnego świadectwa intelektualnego i kibicowania w zdobywaniu tego najważniejszego - duchowego.

Jeśli pamiętasz jak się czułeś przed i zaraz po swoim chrzcie to może i Ty stwierdzisz, że warto znowu spróbować. Ja Ci mówię otwarcie - na pewno warto. Im więcej na spotkaniach ludzi wrażliwych na podszepty Ducha i tęskniących za doskonałą społecznością, tym lepiej zaczynają wyglądać proporcje między celestialnymi a terestialnymi (i telestialnymi). Kto zbuduje w Polsce Syjon? Przecież nie ludzie, którzy od dziesięcioleci uczęszczają na kurs tańca pierwszego stopnia!

Duża nadzieja w młodych ludziach, którzy nie pamiętają podłych lat Polski Rzeczpospolitej Ludowej, powszechnej znieczulicy, strachu przed obcymi, korupcji i powszechnej akceptacji złodziejstwa. Młodzi członkowie mogą zmienić kierunek Kościoła w naszym kraju. Jeżeli tylko nie należycie do stada bezmyślnych, którzy dali się nabrać na modne w naszych czasach filozofie to bardzo Was potrzebujemy. Wasze pokolenie jest szczególne. Nie jesteście takimi robotami jak my. Z moich obserwacji jesteście zdrowsi emocjonalnie, bardziej utalentowani, bardziej pewni siebie i - jeżeli postępujecie według głosu własnego sumienia - jesteście od nas mądrzejsi. Starsze pokolenia - nie obrażajcie się, bo ja tu tylko generalizuję. W każdym pokoleniu są osoby wyjątkowe (ale w młodym jest ich dużo więcej).

Jeżeli nie zostałeś jeszcze ochrzczony to odwiedzaj nas, spotykaj się z misjonarzami. Jeśli poczujesz w sercu zaproszenie od Boga - przyjmij chrzest w jego Kościele. Doświadczysz w nim wielu budujących ducha chwil i poznasz wielu fajnych ludzi. A tym, którzy jeszcze nie są wspaniali możesz pomóc dźwigać ich brzemiona, żeby były dla nich lżejsze, co wzmocni Twoje duchowe mięśnie.

Warto ufać lokalnym przywódcom, jednocześnie nie wymagając od żadnego członka Kościoła tej doskonałości o której pisał Paweł. Jeszcze nie. Sami do tej doskonałości doprowadźcie, tak jak to zrobili przodkowie mojej żony, którzy przystąpili do Kościoła w Danii prawie dwieście lat temu. Pewnej nocy, by nie mogli ich powstrzymać sąsiedzi i lokalna policja, uciekli ze swej wsi by statkiem dostać się do Nowego Jorku, z tamtąd parowcem do Nauvoo w Stanie Illinois a potem pieszo, jak najdalej od USA - w samo serce Gór Skalistych, gdzie u boku prawdziwych proroków i apostołów dosłownie zamienili pustynię w kwitnący ogród (jak to przewidział Izajasz). Stworzyli kongregacje posyłające na cały świat setki tysięcy misjonarzy próbujących odtworzyć to, czego dokonali ich przodkowie.

Dzisiejsze czasy są dużo łatwiejsze. Nie musicie uciekać przed uprzedzonym, agresywnym tłumem. Ogromna większość polskich Katolików to ludzie tolerancyjni i wyrozumiali wobec „innych wiar” jak nas określają. Kiedy już poczujecie się w Kościele Jezusa Chrystusa jak we własnym domu i nabierzecie pewności siebie (to bardzo ważne, bo błędem jest próba dokonywania zmian zaraz po chrzcie), naśladujcie nie członków Kościoła, ale tego, którego nazywamy naszym Mistrzem oraz tych, których wyznaczył na swoich apostołów i proroków (to zresztą jedno i to samo - NiP 1:38).


„Kto więc wierzy w Boga, może mieć pełną nadzieję lepszego świata, a nawet miejsca po prawicy Boga...” (Eter 12:4)

. . . . . .

Na tym kończę (przynajmniej na jakiś czas) pisanie tego bloga, który był dla mnie swego rodzaju terapią w trudnym okresie bycia odsuniętym od pełnej aktywności w Kościele. Niedawno sprawdziłem statystyki i - szczerze mówiąc - jestem pozytywnie zdumiony, że do tej pory mój blog został odwiedzony kilka tysięcy razy (pewnie tylko przez moją mamę, ale jednak). Myślałem z początku, że będzie sobie po prostu leżał cicho w wirtualnej przestrzeni dopóki ktoś go nie odkryje poszukując jakiejś informacji o „mormonach”. Pisałem go też w nadziei, że kiedyś moje dzieci zatęsknią za starym, może już nieżyjącym tatą i poczują pragnienie poznania jego spostrzeżeń i spojrzenia jego oczami na historię i doktrynę Kościoła. A tu nagle - takie duże liczby. Bardzo Wam dziękuję za poświęcony czas.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz