I nazwał Pan swój lud SYJON bo byli jednego serca i umysłu i żyli sprawiedliwie; i nie było biednych pośród nich. (Perła Wielkiej Wartości - Mojżesz 7:18)Aspiracją każdej kongregacji Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich jest (lub powinno być) dążenie do stworzenia szczęśliwej społeczności opartej na jedności, prawości i dostatku. Dążenie do tego celu wzmacnia ludzi duchowo. I odwrotnie - budowanie charakteru opartego na takich wartościach jak życzliwość, służba, poświęcenie, przebaczenie czy braterska miłość w naturalny sposób przeobraża wspólnotę w miejsce spokoju i inspiracji promieniujących na rodzinę, społeczeństwo i naród.
Mam nadzieję, że polskim Świętym w Dniach Ostatnich uda się kiedyś osiągnąć ten cel. Budowanie Syjonu (doskonałego społeczeństwa) można porównać do powrotu do ziemi swojego dziedzictwa uprowadzonych w niewolę do Babilonu starożytnych Izraelitów. Niektórzy wracali do świętej ziemi w celu porzucenia złych zwyczajów swoich pogańskich właścicieli, inni jednak by uczyć swych zacofanych ziomków jak żyją ludzie w nowoczesnym, postępowym Babilonie. Kiedy pod koniec lat czterdziestych dziewiętnastego wieku prorok Brigham Young, na wzór Mojżesza, wyprowadził współczesny Izrael z pogrążonej w nieprawości Ameryki (Wielki Marsz „mormońskich” pionierów), nie raz zarzucał Świętym, że ich ciała są w prawdzie w Górach Skalistych, ale swoje serca pozostawili na wschodzie. Z jednej strony prorocy zachęcają nas do ucieczki od zła. Z drugiej jednak do pozostania przy starych przyzwyczajeniach i złych tradycjach nęcą nas głosy świata.
Aby dobrze zrozumieć mormońską kulturę, należy pamiętać, że Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich został założony w Stanach Zjednoczonych. Po kilkunastu latach (1830 - 1846) prześladowań ze strony amerykańskich protestantów, pod wodzą proroka Brighama Younga Święci w Dniach Ostatnich opuścili teren USA by osiedlić się w sercu Gór Skalistych. Niestety, zanim tam dotarli, ziemie te po wygranej wojnie z Meksykiem stały się częścią terytorium Stanów Zjednoczonych. Tak więc wierzącym w przywróconą przez proroka Józefa Smitha ewangelię nigdy nie udało się uciec z Ameryki. Od początku związani jesteśmy z narodem amerykańskim, jego kulturą, wartościami i dość specyficznym podejściem do życia.
Obecnie większość Świętych w Dniach Ostatnich żyje poza USA. Ale nadal wpływ amerykańskiej kultury na Świętych, także w Polsce, jest ogromny. Dopiero po przeprowadzce do USA zacząłem dostrzegać, że podczas gdy wiele elementów naszej kościelnej kultury zawdzięczamy sprawnej implementacji nauk Kościoła, inne cechy to nic więcej jak wpływ amerykańskiej kultury - narodu, który sam w sobie jest religią ze swoimi doktrynami, wartościami a nawet obrządkami.
...Gmina warszawska Kościoła zaprasza na obchody Święta Dziękczynienia...
Aby się o tym przekonać, wystarczy pójść do Kościoła w Polsce i posłuchać ogłoszeń na początku niedzielnych spotkań w okresie poprzedzającym jakieś amerykańskie święto.Prezydent Kościoła Gordon B. Hinckley podczas pierwszego dziesięciolecia po roku 2000 nie raz przypominał członkom, by swoim zachowaniem i aktywnością nie sprawiali wrażenia, że jesteśmy amerykańskim kościołem. Do niektórych polskich Świętych to trafiło. Nadal jednak co jakiś czas słyszę o zabawie halloweenowej organizowanej w tej czy innej gminie i robi mi się wstyd.
Obchodzenie amerykańskich świąt przez amerykańskich misjonarzy w Polsce jest zrozumiałe. Chłopaki i dziewczyny tęsknią za swoim krajem. Od dzieciństwa wpajano im też, że America is the best a cały świat chce być taki jak oni. Kiedy więc pierwsi misjonarze przyjechali do Polski jeszcze w latach 80tych i szybko zauważyli naszą fascynację Ameryką, zaczęto w naszych gminach (kongregacjach) organizować obchody Święta Dziękczynienia, amerykańskiego Dnia Niepodległości itd.
Jedzenie indyka czy zabawy przebierańców, choć czasami niestosowne, nikogo jeszcze nie skrzywdziły. Prawdziwie negatywne skutki przynosi naśladowanie tych nawyków, które stoją w opozycji do nauk Jezusa. Napiszę dziś o kilku z tych amerykańskich nawyków: nie zawsze szczerej serdeczności, unikaniu konfrontacji z rzeczywistością i obsesyjnej potrzebie bycia lubianym.
tak bardzo Cię kocham, że nigdy się nie dowiesz co myślę
Amerykanie dają się lubić - niemal każdy, kto spotkał przynajmniej jednego, dobrze o tym wie. Są praktyczni, pragmatyczni i potrafią zachowywać się bardzo dyplomatycznie. Swoim wyprostowanym i wybielonym uzębieniem oczarowali świat do tego stopnia, że właściwie to wszyscy jesteśmy już trochę amerykanami. Oglądamy amerykańskie filmy, podziwiamy atrakcyjne osobowości jankeskich aktorów i aktorek, opowiadamy amerykańskie dowcipy i ubieramy się tak jak ubierają się Kalifornijczycy czy Nowojorczycy. To zjawisko wpływu kulturowego panującego nad światem supermocarstwa nie jest niczym nowym. W czasach starożytnych też podobno podbite przez Rzymian ludy spontanicznie przyjmowały wszystko co związane było z kulturą Rzymu.To w nieco zniewieściałej ostatnio Ameryce narodziła się religia politycznej poprawności polegająca na ignorowaniu lub przekręcaniu prawdy w celu uniknięcia za wszelką cenę urażenia przeróżnych mniejszości, czyli wszystkich, którzy nie są z pochodzenia Europejczykami, chrześcijanami, mężczyznami, ludźmi zdrowymi seksualnie, etc. Polipoprawność to skrajna forma traktowania dorosłych ludzi jak dzieci. Lęk przed widokiem twarzy urażonej lub rozczarowanej objawia się u Amerykanów na wiele sposobów. Jednym z nich jest unikanie w rozmowie kontrowersyjnych tematów.
My, Polacy, przeginamy nieco w drugą stronę. Taktem nie grzeszymy. Łatwiej jest nam dostrzec drzazgę w oku bliźniego niż belkę we własnym. Za często mówimy rzeczy prowokujące rozmówcę do gniewu - nie mam na myśli bolesnej prawdy w istotnych kwestiach, ale tendencję do celowego obrażania. Niektórzy z nas po prostu uwielbiają zadawać innym ból. Świadczy o tym duża liczba internetowych trolli. Na anglojęzycznych mediach społecznościowych i forach też się czasem tacy pojawiają, ale o wiele rzadziej niż na polskojęzycznych. Brakuje nam współczucia i delikatności.
Dobrze jednak, że wielu Polaków umie rozmawiać nie tylko o rzeczach słodkich, ale również ważnych. W polskiej kulturze dzielenie się poglądami (np. politycznymi, bez czego nie ma mowy o pozytywnym funkcjonowaniu systemu demokratycznego) nie należy do grzechu. Dwóch Amerykanów może się znać od lat, pracować razem w jednym miejscu albo co wieczór spotykać się z sąsiadem przy podlewaniu trawy i nie mieć pojęcia o tym czy kolega lub przyjaciel jest wolnorynkowcem, socjalistą czy libertarianinem. Są oczywiście nieliczne wyjątki. Przed wyborami niektórym odwaga powraca, ale ogranicza się zwykle do wystawienia przed domem znaku z nazwiskiem wspieranego kandydata (prawdopodobnie dlatego, by nie urazić działacza, który poprosił o jego umieszczenie).
Ta zimna dyplomacja przekłada się na międzyludzkie stosunki nie tylko w postaci braku wiedzy o wzajemnych opiniach. Amerykanie i do pewnego stopnia zamerykanizowani polscy członkowie Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich zazwyczaj nie kłamią, ale jeżeli prawda może kogoś zirytować lub obrazić, nie wypowiadają jej na głos. Albo zmieniają temat, albo owijają w bawełnę. Chwilami odnosi się wrażenie, że ich dusza krzyczy: Tylko nie przestań mnie lubić!
Unikanie sporów to niewątpliwie dobra praktyka. Niektóre sytuacje wymagają jednak jakiejś odwagi czy zdrowej pewności siebie. Jeśli się kogoś kocha, to czasami trzeba go skorygować lub przynajmniej zachęcić do zweryfikowania swoich poglądów czy postępowania. Najlepiej czyniąc to delikatnie.
Decyzja o tym w którym momencie należy zareagować i jak to zrobić jest bardzo trudna. Wymaga doświadczenia i mądrości (mi osobiście daleko do zdobycia tej umiejętności). Jak długo na przykład powinno się pozwolić na zagłuszanie kościelnego spotkania małemu dziecku, do którego głosu mama jest tak bardzo przyzwyczajona, że zdaje się go nie zauważać? Minutę? Pół godziny? Miesiąc? Rok? Przewodniczący spotkaniu lokalny przywódca z pewnością widzi, że nie jest tak, jak powinno być. Bóg powierzył mu odpowiedzialność za jakość spotkania. Zwycięża jednak głos amerykańskiego lęku przed urażeniem rodziców dziecka. Najłatwiej jest hałas zignorować z nadzieją, że maluch kiedyś z tego wyrośnie albo dobrotliwym uśmiechem zagłuszyć okrzyk duszy: Kiedy, do cholery, nareszcie go uciszy?! Głucha jest, czy co?!
Nowy Testament zawiera sceny z życia Jezusa - ideału miłości i delikatności - uciekającego się czasem do nazywania swoich rozmówców całkiem obraźliwymi epitetami (plemię żmijowe, pokolenie cudzołożników, Piotra raz nazwał szatanem, etc.). Bardzo nieamerykańskie zachowanie. Jego uczniowie byli pewni Jego lojalności i szczerej troski i miłości wobec nich. Dlatego przyjmowali reprymendy swojego Mistrza z pokorą i wdzięcznością. Jezus był nie tylko delikatny i miłosierny. Był również sprawiedliwy i wymagający. Kogo kochał, tego czasem karcił. Mówił, że nie przynosi pokoju, ale rozdwojenie.
Porównując Jego zachowanie do ciągłego życia w lęku przed urażeniem czyiś uczuć prowadzi do jednego wniosku - to głaskanie się po głowach jak głaszcze się przedszkolaka za narysowanie ładnego obrazka, który tak na prawdę nie jest ładny nie może być natchnione przez Ducha Świętego. Uważam, że to przykład wpływu kultury amerykańskiej na mormońską. Prorocy takich rzeczy nie nauczają.
Mamy w Kościele taką tradycję - kiedy ktoś jest odwoływany z jakiejś odpowiedzialności, bez względu na to, czy wywiązywał się z niej dobrze, czy źle, a nawet czy kiwnął w jej kierunku palcem - członkowie kongregacji dziękują mu lub jej za służbę przez podniesienie ręki. Nie wyobrażam sobie Jezusa dziękującego i nagradzającego mnie za coś, czego nie zrobiłem. Łatwiej mi wyobrazić sobie Go jako przyjaciela udzielającego porady, dającego mi szansę na dokonanie korekty, doświadczenie radości ze służby, która buduje charakter.
Lektura Nowego Testamentu nie pozostawia wątpliwości, że Jezus nie łapał wyznawców na serdeczność. Nie sprzedawał odkurzaczy, ale głosił zasady mające przygotować człowieka do stawania się podobnym nie Boga.
Każdy wielki człowiek ma zarówno wielu przyjaciół jak i wielu wrogów. Dopóki mormoni będą się zbytnio starać o samych przyjaciół, dopóty nie będą wielcy i nie stworzą Syjonu.
Decyzja o tym w którym momencie należy zareagować i jak to zrobić jest bardzo trudna. Wymaga doświadczenia i mądrości (mi osobiście daleko do zdobycia tej umiejętności). Jak długo na przykład powinno się pozwolić na zagłuszanie kościelnego spotkania małemu dziecku, do którego głosu mama jest tak bardzo przyzwyczajona, że zdaje się go nie zauważać? Minutę? Pół godziny? Miesiąc? Rok? Przewodniczący spotkaniu lokalny przywódca z pewnością widzi, że nie jest tak, jak powinno być. Bóg powierzył mu odpowiedzialność za jakość spotkania. Zwycięża jednak głos amerykańskiego lęku przed urażeniem rodziców dziecka. Najłatwiej jest hałas zignorować z nadzieją, że maluch kiedyś z tego wyrośnie albo dobrotliwym uśmiechem zagłuszyć okrzyk duszy: Kiedy, do cholery, nareszcie go uciszy?! Głucha jest, czy co?!
przykład Jezusa
Każdy członek Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich zachęcany jest do codziennej, osobistej lektury pism świętych. Częste studiowanie natchnionych tekstów pozwala na zweryfikowanie poprawności swojego nastawienia do problemów, swoich opinii i zachowania przez porównanie ich do zachowania i nauk Jezusa. Ważnym elementem Jego misji było ustanowienie doskonałego wzoru syna lub córki Boga. Szczególnie lektura Nowego Testamentu sugeruje - moim zdaniem - że nie wszystkie elementy panującej w Kościele kultury są natchnione przez Boga.Nowy Testament zawiera sceny z życia Jezusa - ideału miłości i delikatności - uciekającego się czasem do nazywania swoich rozmówców całkiem obraźliwymi epitetami (plemię żmijowe, pokolenie cudzołożników, Piotra raz nazwał szatanem, etc.). Bardzo nieamerykańskie zachowanie. Jego uczniowie byli pewni Jego lojalności i szczerej troski i miłości wobec nich. Dlatego przyjmowali reprymendy swojego Mistrza z pokorą i wdzięcznością. Jezus był nie tylko delikatny i miłosierny. Był również sprawiedliwy i wymagający. Kogo kochał, tego czasem karcił. Mówił, że nie przynosi pokoju, ale rozdwojenie.
Porównując Jego zachowanie do ciągłego życia w lęku przed urażeniem czyiś uczuć prowadzi do jednego wniosku - to głaskanie się po głowach jak głaszcze się przedszkolaka za narysowanie ładnego obrazka, który tak na prawdę nie jest ładny nie może być natchnione przez Ducha Świętego. Uważam, że to przykład wpływu kultury amerykańskiej na mormońską. Prorocy takich rzeczy nie nauczają.
Mamy w Kościele taką tradycję - kiedy ktoś jest odwoływany z jakiejś odpowiedzialności, bez względu na to, czy wywiązywał się z niej dobrze, czy źle, a nawet czy kiwnął w jej kierunku palcem - członkowie kongregacji dziękują mu lub jej za służbę przez podniesienie ręki. Nie wyobrażam sobie Jezusa dziękującego i nagradzającego mnie za coś, czego nie zrobiłem. Łatwiej mi wyobrazić sobie Go jako przyjaciela udzielającego porady, dającego mi szansę na dokonanie korekty, doświadczenie radości ze służby, która buduje charakter.
Lektura Nowego Testamentu nie pozostawia wątpliwości, że Jezus nie łapał wyznawców na serdeczność. Nie sprzedawał odkurzaczy, ale głosił zasady mające przygotować człowieka do stawania się podobnym nie Boga.
Zamiast się bez przerwy uśmiechać i głaskać, Jezus uczył prawdy. Gdyby, jak wielu Amerykanów, Jezus postawił sobie za cel oczarowanie jak największej ilości ludzi, jego życie z pewnością zakończyłoby się inaczej. Ci, którzy kochali prawdę, zostali Jego wiernymi uczniami. Inni pozostali wobec Niego obojętni. Pozostałych natomiast irytował tym swoim upartym mówieniem prawdy do tego stopnia, że mieli Go w końcu tak dość, że go w bestialski sposób zamordowali.Bądźcie wy tedy doskonali, jak Ojciec wasz niebieski doskonały jest. (Ewangelia wg. Mateusza 5:48)
Każdy wielki człowiek ma zarówno wielu przyjaciół jak i wielu wrogów. Dopóki mormoni będą się zbytnio starać o samych przyjaciół, dopóty nie będą wielcy i nie stworzą Syjonu.
Dlaczego o tym piszę?
...Jeżeli wytrwacie w słowie moim, prawdziwie uczniami moimi będziecie i poznacie prawdę, a prawda was wyswobodzi. (Ewangelia wg. Jana 8:31-32)Poruszyłem dzisiaj temat jednej z negatywnych (moim zdaniem) stron kultury społeczności chrześcijan uznających za autorytet Biblię, Księgę Mormona i natchnione słowa żyjących proroków. Nie uważam jednak, że tych negatywnych cech jest wiele. Myślę, że w dużej mierze kultura Świętych w Dniach Ostatnich jest bardzo zdrowa i pozytywna. Mi przynajmniej podchodzi.
Kiedy prawie 30 lat temu wkraczałem w świat mormonów, zachwycony byłem ich podejściem do wielu spraw. O Bogu mówili jak o kochającym ojcu. O ziemskich rodzicach też wypowiadali się ze szczerym szacunkiem i podziwem (kompletnie nie byłem do tego przyzwyczajony - w moim środowisku łódzkich Bałut lat 80tych o starych nie mówiło się dobrze). Misjonarze i inni członkowie Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich stanowili kontrast na tle szarej, wypełnionej smutnymi i nieżyczliwymi twarzami codzienności. Mormoni byli optymistyczni, uprzejmi, wyrozumiali wobec innych a wymagający wobec siebie. Zamiast zawiści, cieszyli się sukcesami innych. Byli to ludzie zdrowi emocjonalnie. Mieli też wspaniałe poczucie humoru. Żadna z tych rzeczy nie nakłoniła mnie do przyjęcia chrztu w Kościele. Przykład misjonarzy natchnął mnie jednak do poszukiwania odpowiedzi skąd w nich tyle dobra.
Warto jednak pamiętać, że chociaż nasza kościelna kultura jest fajna, pozytywna, podnosząca na duchu i motywująca do udoskonalania własnego charakteru - to wszystko jest prawdą - nie pokrywa się jednak w pełni z naukami Jezusa. Dlaczego? Po pierwsze, bo Święty (w znaczeniu w jakim to słowo używane jest w Biblii) to nie człowiek doskonały, ale ktoś, kto dąży do doskonałości, po drodze popełniając błędy. Po drugie, wpływ na naszą kulturę mają nie tylko wartości i zasady ewangelii, ale również wartości i zasady przyniesione do Kościoła ze świata.
Nowo-nawróconych często namawiam, by w początkowych miesiącach po swoim chrzcie nie próbowali niczego zmieniać w Kościele, ale brali przykład z członków Kościoła, szczególnie misjonarzy. Przychodzi jednak taki moment, gdy człowiek staje się niezależny - działa samodzielnie zamiast podlegać działaniu. Wtedy w swoich wyborach, opiniach i zachowaniu należy się bardziej kierować naukami proroków, niż nie zawsze doskonałym przykładem braci i sióstr w Kościele. Nie należy się też zniechęcać słabościami braci i sióstr, ale swoim przykładem wpływać na nich pozytywnie.
W tym artykule skupiłem się na kulturze USA. Innym razem obsmaruję trochę polską kulturę i negatywny wpływ niektórych z jej elementów na rozwój Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich w Polsce. Oczywiście to wszystko to tylko moje osobiste opinie. Najlepiej jak Czytelnik sam przyjdzie do Kościoła i wyrobi sobie własne zdanie.
Zamieszczone w tym artykule zdjęcia zrobiłem podczas parady w Salt Lake City z okazji Dnia Pioniera przypadającego na 24 lipca, upamiętniającego wkroczenie pierwszych „mormońskich pionierów„ do doliny Salt Lake City w 1847 roku pod przewodnictwem proroka Brighama Younga określanego w amerykańskich podręcznikach historii jako "Amerykański Mojżesz".