Piszę to podczas pandemii COVID-19, a więc w dziwnym czasie zamkniętych kościołów. Nie mogę się doczekać powrotu do normalności, by znowu móc uczęszczać na niedzielne spotkania i słuchać natchnionych przemówień czy lekcji.
Parę lat temu myślałbym inaczej. Był taki czas, w którym niechętnie uczęszczałem na kościelne spotkania. Bardziej mnie one irytowały niż wzmacniały moją wiarę. Chodziłem jednak i przyznaję, że zawsze coś cennego z tych spotkań wynosiłem. Tydzień później jednak znowu niechętnie wracałem do kościoła.
Miałem nawet ochotę porozmawiać na ten temat z jakimś odwiedzającym nasz kraj przywódcą w Kościele, na przykład Siedemdziesiątym. Nigdy jednak nie pojawiła się taka okazja. I bardzo dobrze. Spodziewam się, że niewiele nowego bym się dowiedział. Usłyszałbym pewnie przypomnienie o fakcie, że nikt nie jest doskonały oraz zachętę do przebaczenia i wytrwałego przestrzegania zawartych z Bogiem przymierzy, łącznie z regularnym chodzeniem do Kościoła. Byłaby to dobra rada, ale już o tym wiedziałem. Gdybym spróbował wyjaśnić swoje powody, a głównym z nich był brak pełnego zaufania do lokalnych przywódców, spodziewam się, że nie zostałbym potraktowany poważnie. Założenie Siedemdziesiątego byłoby pewnie takie: lokalni przywódcy zostali wybrani przez objawienie. Podyktowałoby mu je jego własne doświadczenie.
Czego uczą pisma święte o kościelnych powołaniach?
Przyzwyczailiśmy się zakładać, że każde powołanie w Kościele jest natchnione, bo jest wynikiem objawienia. Przydzielenie konkretnej odpowiedzialności konkretnej osobie faktycznie powinno być wynikiem modlitwy i potwierdzenia tej decyzji przez Boga (w końcu to On jest Głową tego Kościoła i to On powinien wyznaczać w swoim Królestwie swoich przedstawicieli). Pisma święte jednak wyraźnie wskazują na możliwość zajmowania stanowisk, nawet przywódczych przez niewłaściwe osoby. Słowa „wielu jest powołanych, ale niewielu wybranych” sugerują nawet, że w większości przypadków nie powinniśmy oczekiwać od powołanego, że został faktycznie wybrany przez Boga. Następująca obietnica z Doktryny i Przymierza 50:8 jednoznacznie wskazuje na możliwość występowania w naszych kongregacjach obłudników i wcale nie ma gwarancji, że zostaną oni zdemaskowani podczas tego życia: „Lecz obłudnicy zostaną odkryci i odcięci, czy to za życia, czy po śmierci, według mojej woli; i biada tym, którzy są odcięci od mojego Kościoła, bo tych przemógł świat.”
Nic w tym przerażającego. Żyjemy w końcu na niedoskonałym świecie i musimy sobie jakoś radzić z sytuacjami dalekimi od optymalnych. W USA i innych krajach, w których Kościół jest duży, jest o wiele lepiej. Przywódcy rzadziej zmuszani są do kompromisu podczas wyboru odpowiedniej osoby aby przydzielić jej jakieś odpowiedzialne powołanie. Starszy Oaks opowiadał kiedyś jak doszło do powołania Brata Cyrockiego na prezydenta palika gdzieś na Florydzie (jeśli dobrze pamiętam). Apostoł otrzymał od lokalnych przywódców długą listę braci, którzy mogliby pełnić tę funkcję. Spotkał się z każdym z nich, ale w żadnym przypadku nie otrzymał od Ducha potwierdzenia. Zapytał więc, czy jest ktoś jeszcze, kto nie znalazł się na liście. Był faktycznie pewien brat, ale nie wzięto go pod uwagę bo dopiero wprowadził się na teren palika i nikt go właściwie nie znał. Był nim właśnie brat Cyrocki. Starszy Oaks spotkał się z nim i jego właśnie ustanowił nowym prezydentem palika, zaznaczając przy tym, że nie będzie długo służył w tym powołaniu, bo Pan będzie go potrzebował gdzie indziej. Faktycznie, niedługi czas później brat Cyrocki otrzymał powołanie na prezydenta misji w Polsce.
Tak powinien wyglądać proces powoływania zarówno braci i jak i sióstr w Kościele. Ale co robić, kiedy lista kandydatów jest krótka, czasem składająca się z jednego lub dwóch nazwisk? I co jeśli - delikatnie mówiąc - nasz kandydat nie posiada wszystkich upragnionych kwalifikacji? W takim przypadku trzeba pracować z tym, co się ma, z nadzieją, że jakimś cudem, Pan wykwalifikuje niedoświadczoną osobę po drodze. I tak się często dzieje. Wiele osób w Kościele przyznaje, że otrzymując jakieś powołanie nie mieli pojęcia jak się z niego wywiązywać, ale dzięki modlitwie i odnajdywaniu wskazówek w pismach świętych lub osobistych objawieniach jakoś się wszystko, albo prawie wszystko udawało. Nie wszyscy jednak szczerze starają się szukać natchnienia. Zamiast szukania odpowiedzi w pismach świętych i w osobistych objawieniach, rozglądają się dokoła. W rezultacie - wiele decyzji podejmowanych jest tak, by spodobały się one innym. To zupełnie naturalne. Nawet prorok Alma próbował unikać konfrontacji i kontrowersji, odmawiając osądzenia grzeszników i posyłając ich z powrotem do króla Mosjasza. Po jakimś czasie dopiero wpadł na genialny pomysł: Zapytam się Boga, co powinienem zrobić.
Dlaczego o tym piszę? Z pewnością nie dlatego, by zniechęcić kogokolwiek do wspierania swoich lokalnych przywódców. Po prostu zwracam uwagę na to, że w obecnym stadium rozwoju Kościoła w Polsce, owszem, powinniśmy popierać a - jeszcze bardziej - wspierać naszych przywódców, ale jednocześnie nie spodziewać się od nich zbyt wielkich cudów. Po prostu musimy sobie jakoś radzić z tym, co mamy. I zawsze pamiętać, że każdy człowiek na ziemi, łącznie z samym prorokiem, jest tu między innymi po to, by popełniać błędy i się z tych błędów uczyć. Jak powiedział jeden z prezydentów Kościoła - „Kiedy Bóg powołuje kogoś na proroka, nie odwołuje go z bycia człowiekiem.” Niewątpliwie dotyczy to także naszych lokalnych proroków i prorokiń.
Realne oczekiwania od nawróconych w Polsce.
A co takiego mamy w naszych kongregacjach? Oczywiście grupę ludzi, którzy z tego czy innego powodu podjęli odważną decyzję przyjęcia chrztu i przystąpienia do mało-popularnego w naszym kraju Kościoła. To wspaniale. Nie zapominajmy też jednak, że są to osoby wychowane w kulturze - wspaniałej pod wieloma względami, ale której daleko od kultury naszego ideału - Syjonu, społeczności Świętych, ludzi czystego serca i jednego umysłu.
Popatrzmy realnie na bagaż, który przynosimy ze sobą do Kościoła. Generalizując można śmiało powiedzieć, że w dużej mierze zostaliśmy wychowani nie - jak Bóg przykazał - przez troskliwych, kochających i natchnionych rodziców czy dziadków (dobry rodzic, babcia lub dziadek, bez względu na wiarę czy jej brak często podejmuje natchnione decyzje), ale przez przedszkolankę a potem nauczycieli, którzy zdobyli swoje pedagogiczne kwalifikacje w marksistowskiej uczelni. Byliśmy też wychowani przez rówieśników, którzy byli wychowani przez innych rówieśników oraz przedszkolanki, itd.
Od najmłodszych lat uczyliśmy się kłamać, ściągać na sprawdzianach, oszukiwać swoich rodziców, prześladować nieporadnych i dokonywać często bardzo nietrafnych osądów wobec ludzi. Nauczyliśmy się też osądzać innych niesprawiedliwie, w oparciu o często bardzo irracjonalne podstawy takie jak wygląd, ubranie, niemodne zachowanie czy brak popularności wśród rówieśników.
Świat z którego pochodzimy wyrobił w nas zły nałóg obrażania się na innych. W wielu przypadkach nosimy nasze urazy do końca życia nie biorąc pod uwagę możliwości, że nasz winowajca mógł przecież kompletnie zmienić swoje nastawienie a może nawet bardzo żałuje tego, że nas skrzywdził. Światło pełni ewangelii nakłania nas wprawdzie do przebaczenia i miłości, ale - powiedzmy sobie prawdę - nie przychodzi nam to w sposób naturalny. Kultura naszej społeczności uczy nas wprawdzie przebaczenia, podawania sobie dłoni i życzliwości wobec winowajców, ale to od nas zależy co tak naprawdę czujemy w sercu, kiedy się uśmiechamy i podajemy im dłoń. Nie jest łatwo czuć tego, czego powinno się odczuwać, bo miłość do „wroga” jest sprzeczna z ludzką naturą, „albowiem człowiek naturalny jest wrogiem Boga” i takim pozostanie jeśli nie stanie się świętym (Mosjasz 3:19).
Kiedy wkroczyliśmy w wiek dorosły okazało się, że nasze położenie nie tyle zależy od naszej wiedzy i kwalifikacji co od znajomości, układów i umiejętności podlizania się osobie od której zależy nasz awans, albo okazyjny zakup tego czy innego produktu. Życie nauczyło nas, że najlepiej otaczać się osobami, które nam nie zagrażają, a najlepiej jeśli pomogą coś załatwić, jeśli zachodzi taka potrzeba. Mimowolnie ładujemy ten niesprawiedliwy i odbierający wszystkim osiągnięcie maksymalnego zadowolenia system.
W szkole i z telewizji otrzymaliśmy dużo cennej wiedzy ale też i wiele nieprawd albo półprawd, których celem jest ułatwienie rządzącym zapanowanie nad nami. Może to i brzmi jak następna „teoria spiskowa”, ale nie koniecznie musi to być jakiś zorganizowany spisek. To wszystko wynika z ludzkiej natury oraz z natury obowiązującego systemu politycznego. Naturalnie życie rządzących znacznie ułatwia przekonanie poddanych do takich rzeczy, które motywują nas by na nich głosować. Dlatego też wbija się nam do głów, że jednego z największych tyranów historii naszego narodu, odpowiednika króla Noego w Księdze Mormona, należy nazywać „Wielkim”. Wmawia się nam, że prawda leży nie tam, gdzie leży, ale „pośrodku”. Zachęca się nas do kompromisów, do unikania skrajności nawet w kwestiach, w których właśnie skrajne podejście jest moralnie właściwe.
Przekonano nas jeszcze do wielu innych rzeczy, które sprawiają, że niektóre nauki pism świętych wydają się śmiesznie zacofane i - właśnie - niebezpiecznie skrajne. Przykładem jest wmówienie kobietom, że prawdziwe szczęście czeka je wtedy, gdy przez cały dzień będą wiernie służyć swojemu szefowi a nie mężowi i dzieciom. Filozofia tego świata twierdzi, że rycerskie oddanie wybrance, wspieranie jej finansowo i emocjonalnie jest podejściem zacofanym, wręcz średniowiecznym. Teraz wolna kobieta to ta, której priorytetom daleko od bycia przykładną matką, a najlepiej, jeśli w ogóle nie ma dzieci. W rezultacie tej kłamliwej propagandy takie słowa jak „wolność” czy „wybór” ograniczają się do prawa do bezkarnego dokonania aborcji.
Te diabelskie filozofie trafiają do serc Świętych nie tylko w Polsce. Kiedy ostatni raz słyszeliśmy o zrzutce dla rodziny, której ojciec stracił nagle zatrudnienie? A ile razy proszeni jesteśmy na facebooku o wysyłanie pieniędzy matce samotnie wychowującej swoje dzieci? Kobiety skazujące swoje potomstwo na dorastanie bez ojca są w naszym świecie niemal bohaterkami zasługującymi nie tylko na naszą litość, ale podziw. Są oczywiście takie przypadki, w których mama bez własnej winy skazana jest na samotność, ale generalnie taka praktyka nie zasługuje na wsparcie tych, którym objawiono prawdę o prawie dziecka do bycia wychowywanym przez mamę i tatę.
Wymieniłem tylko kilka kłamstw świata, z którego prawie wszyscy w polskim Kościele Jezusa Chrystusa pochodzimy. Oczekiwaniem naszego Ojca było ich porzucenie („wyjście z Babilonu”) ale my ich nie chcemy porzucać, bo w 21 wieku to zbyt skrajne, zacofane. Czy powinno nas więc dziwić, że nie jesteśmy Syjonem?
Mamy wprawdzie dostęp do objawień, prawdziwych, uniwersalnych wartości, praw i zasad pochodzących od Wszechwiedzącego. Nie okłamujmy się jednak. Wielu z nas ich nie zna, bo nie czytamy Księgi Mormona jak jesteśmy do tego zachęcani.
W księdze Doktryna i Przymierza 84:54-59 czytamy:
„I wasze umysły były zaćmione w przeszłych czasach ze względu na niewiarę, i ponieważ lekceważyliście rzeczy, które otrzymaliście — które to próżność i niewiara sprowadziły potępienie na cały Kościół. I potępienie to spoczywa na dzieciach Syjonu, zaiste na wszystkich. I pozostaną potępione, dopóki nie odpokutują i nie przypomną sobie nowego przymierza, samej Księgi Mormona i poprzednich przykazań, które im dałem, nie tylko po to, aby mówić, ale aby czynić według tego, co napisałem — aby mogli wydać owoc godny królestwa ich Ojca; inaczej pozostaje klęska i sąd, które spadną na dzieci Syjonu. Bowiem czyż dzieci królestwa bezczeszczą moją świętą ziemię? Zaprawdę, powiadam wam: Nie.”
Czego się więc możemy spodziewać od członków prawdziwego Kościoła, ale nie koniecznie do końca Świętych, bo potępionych (czyli „zatrzymanych w rozwoju” jak tama zatrzymuje wodę) z powodu lekceważenia Księgi Mormona i Biblii albo używania ich nauk głównie do przygotowywania pięknych przemówień „po to, aby mówić” a nie „czynić według tego” co zawierają? Możemy się spodziewać tego, że ci, którzy studiują Księgę Mormona i biorą jej nauki na poważne, będą uznawani za skrajnych fanatyków. Świat z którego pochodzimy i którego nie chcemy za bardzo opuścić, uczy, że powinno się takie osoby osądzać bardzo negatywnie. Są zacofane, nietolerancyjne i seksistowskie. Takich osób najlepiej unikać a już z pewnością nie dopuszczać ich do odpowiedzialnych powołań w Kościele by natrętnie nie przytaczały niewygodnych wersetów z pism świętych zamiast powtarzania tych, które nie zdają się podważać modnych filozofii świata.
Zacofany Lehi naucza śmiesznych i dawno już niemodnych filozofii mieszkańców Jerozolimy. |
Na szczęście Kościół jest tak wspaniale zorganizowany, że nie jesteśmy tu, w Polsce, zupełnie zdani na siebie samych. Prezydent Hinckley porównał kiedyś system misjonarski do układu krwionośnego. Co kilka miesięcy pojawiają się w naszych gminach osoby często pochodzące z miejsc, gdzie Kościół bardziej przypomina Syjon. Co trzy lata powoływany jest też na przywódcę naszej misji człowiek doświadczony, a więc taki, który nie musi się zbytnio wytężać, żeby wyobrazić sobie cel do którego chce nas doprowadzić, bo wie jak Kościół powinien funkcjonować.
Realne oczekiwania od prezydenta misji.
Zastanówmy się teraz przez moment czego się można spodziewać od przydzielonego do naszego kraju prezydenta misji. Najczęściej pochodzi on z miejsca w którym żyją Święci od wielu pokoleń. Ich przodkowie zostali skarceni przez niebiosa wieloma plagami za lekceważenie nauk Biblii i Księgi Mormona wynosząc z tych doświadczeń cenne lekcje. Nie było im dane wzniesienie obiecanej świątyni w Independence. Zostali siłą usunięci ze Stanu Missouri. Ich znajomi i członkowie rodziny umarli z zimna i wycieńczenia podczas Wielkiej Wędrówki do serca Gór Skalistych gdzie nareszcie znaleźli spokój, daleko od rządu, uprzedzeń i prześladowań. Przynajmniej na jakiś czas, bo szatańskie dekrety i ustawy dosięgnęły ich na pustym odludziu z powodu demonizowanej przez protestantów praktyki poligamii oraz kłamliwych pogłosek o złym traktowaniu kobiet.
Dzięki jednak poligamii udało się Bogu wychować sprawiedliwe pokolenie, bo system „małżeństwa celestialnego” dawał kobietom więcej wolności. Nie były one zmuszane do kompromisu, do wiązania się z mężczyzną słabej wiary i nie do końca oddanym Bogu. Żaden mężczyzna nie był „zajęty”, nawet jeśli już poślubił kogoś innego. W ten sposób Bóg był w stanie umieścić większość swoich wybranych dzieci w rodzinach przewodzonych przez prawdziwie nawróconych i wiernych posiadaczy kapłaństwa. Poligamia zrobiła swoje i na szczęście mamy tę kontrowersyjną praktykę za sobą.
Prezydenci naszej misji pochodzą często z rodzin, które są czwartym, piątym, może nawet ósmym pokoleniem „mormońskich pionierów”. Doświadczenie nauczyło ich wielu prawd i dobrych nawyków. Niektóre jednak nie do końca sprawdzają się w miejscu, w którym Kościół rozpoczął swoje działanie 30 lat temu i od tamtej pory może się pochwalić bardzo miernym wzrostem (nawet w porównaniu do naszych sąsiadów, którzy zaczynali w tym samym czasie co my a teraz mieszkają w cieniu Świątyni).
Od prezydenta misji możemy się na przykład spodziewać pełnego zaufania do lokalnych przywódców. Bardzo dobra zasada, ale w społeczności dużej i będącej efektem prawie dwóch wieków doświadczenia. Przyjeżdża więc do Polski, gdzie nikogo tak na prawdę nie zna. Potrzebuje jednak wskazówek od kogoś, kto zna nasze realia. Kogo więc poprosi o poradę? Na czyim osądzie będzie, przynajmniej na początku, się opierał? Oczywiście tych, którzy obecnie pełnią tu przywódcze odpowiedzialności (oraz tych, którzy zgrabnie zasiadać będą u jego boku lub w inny sposób zabiegać o jego względy). Pamiętajmy - jego doświadczenie nauczyło go, że przywódcy są natchnieni i wybrani przez objawienie. Nie przychodzi mu do głowy możliwość wzięcia pod uwagę opinii osoby, która przywódcą nie jest, bo gdyby warta była jego uwagi, byłaby przecież przywódcą. Błędne koło. A może być przecież tak, że przywódcą nie jest właśnie dlatego, bo - w przeciwieństwie do pozostałych - wpadła kiedyś na dziwny pomysł, że nauk Księgi Mormona, łącznie z tymi uznawanymi w dzisiejszym świecie za politycznie niepoprawne, nie należy lekceważyć.
Warto też pamiętać, że prezydent Polskiej Warszawskiej Misji pełni tak naprawdę dwie role - prezydenta misji oraz prezydenta palika. W tych miejscach na świecie, gdzie paliki już istnieją (np. na Ukrainie i na Węgrzech), to prezydenci palików służą lokalnym członkom pozostawiając prezydentowi misji tylko sprawy związane z pracą misjonarską. W Polsce jednak nadal pod prezydenta misji podlegają nie tylko misjonarze, ale również wszyscy członkowie Kościoła. Warto to docenić i zdać sobie sprawę, że to niemałe wyzwanie. Dlatego też nasz prezydent misji zmuszony jest w dużej mierze polegać na osądzie swoich lokalnych doradców, czyli ludzi wychowanych przez przedszkolanki, marksistowski system edukacji, posiadających samozachowawczy nawyk odsuwania od przywódczych stanowisk osób mądrzejszych od siebie (szczególnie kiedy od stanowiska w Kościele uzależnione są ich dochody), i tak dalej.
Prawda a nie naiwne, pozytywne myślenie czyni człowieka wolnym
Wystarczy tego gdybania. Nie sądzę, że moje podejście jest zbyt cyniczne. Poddaję powyższe scenariusze pod rozwagę Czytelnika nie dlatego, by kogokolwiek zachęcić do niepopierania swoich przywódców (a jeśli mamy powody do ich niepopierania, śmiało i odważnie podnieśmy dłoń, by dać sobie możliwość podzielenia się nimi z wyższymi przywódcami). Powinniśmy też doceniać odwagę i - w wielu przypadkach - ogromne poświęcenia związane z przystąpieniem do przywróconego Kościoła przez polskich Świętych.
Dzielę się tylko swoimi przemyśleniami, bo mi, osobiście, pomagają one bardziej kochać ludzi i wybaczać ich ewentualne słabości oraz błędy. Dobrze jest mieć pozytywne nastawienie i wychodzić z założenia, że człowiek jest dobry i kieruje się godnymi pochwały intencjami. Nie trzeba jednak zapominać, że to prawda czyni człowieka wolnym. Dobrze jest więc patrzeć na wszystko realnie, a od niedoskonałych istot nie oczekiwać doskonałości. Świadomość pozostawiającego wiele do życzenia pochodzenia naszych sióstr i braci w Kościele w Polsce uczy nas, że powinniśmy być przygotowani na ewentualne błędy, niedopatrzenia, intencjonalne lub nieintencjonalne skrzywdzenie niewinnej osoby, może nawet nas samych. Fakt, że żyjemy na bardzo niedoskonałym świecie (pisma święte uczą, że Szatan jest panującym tu władcą) powinno niejako usprawiedliwiać błędy ludzi a to bardzo pomaga nam wybaczyć naszym winowajcom. A już z pewnością błędy innych nie powinny skutkować w decyzji łamania naszych przymierzy z Bogiem.
Na początku wspomniałem o pragnieniu sprzed lat, szczerej i otwartej rozmowy z przyjezdnym, doświadczonym i natchnionym przywódcą generalnym Kościoła. Teraz nie odczuwam już takiej potrzeby, bo - po pierwsze - ze zdumieniem zdałem sobie sprawę, że odpowiedź na moje dylematy przez cały czas znajdowała się w moim plecaku (o tym za chwilę), a po drugie - nauczyłem się nie wymagać od nikogo wiedzy i zrozumienia tematów, o których nie muszą mieć większego pojęcia.
Każdy człowiek, także Siedemdziesiąty, jest produktem swojej przeszłości, łącznie z czynnikami ograniczającymi pełnię zrozumienia niektórych tematów i sytuacji. Dlatego nie spodziewałbym się już wielkiego zrozumienia. Miałby zresztą pełne prawo do przyłączenia mnie w poczet lokalnych mieszaczy, którzy maniakalnie odmawiają podporządkowania się kapłaństwu na przykład dlatego, że prezydent gminy nosi pierścień atlantów, głosuje na inną partię, albo poprosił o niezabieranie głosu w szkole niedzielnej z powodu ich kłótliwej natury (nie są to, niestety, zmyślone scenariusze). Są przecież i tacy, szczególnie w miejscach, w których Kościół niedawno rozpoczął swoją działalność (albo od trzech dekad znajduje się w stanie stagnacji).
Łatwo mi, natomiast, wyobrazić sobie, że usłyszałbym od Siedemdziesiątego zachętę do wgłębnego studiowania Księgi Mormona, która zawiera odpowiedzi na wszystkie ważne pytania. Taka porada byłaby faktycznie natchniona, bo ta właśnie księga zawiera wskazówki dla osób przydzielonych do gminy, której daleko od doskonałości.
Możemy spać spokojnie.
Za chwilę przejdę do szczegółów, ale najpierw podkreślę fakt, że żyjemy w niezmiernie wyjątkowym okresie historii. Dyspensacja Pełni Czasów jest pierwszą (i naturalnie ostatnią) dyspensacją, która nie zakończy się globalnym odstępstwem. Podkreślam, że globalnym, bo nikt, nawet sam Bóg, nie może nikogo zmusić do osobistego odstępstwa (może i może, ale tego nie zrobi, bo szanuje naszą wolność). Nie mamy też gwarancji, że nasza kongregacja, choć blisko związana z Salt Lake City kanałami kapłaństwa, nie pozwoli sobie na lokalne odstępstwo od niektórych zasad, wartości czy praktyk Kościoła.
Skoro więc istnieje możliwość przebywania w miejscu, w którym zasady przywróconej ewangelii nie są w pełni przestrzegane, a więc nastąpiło odrzucenie objawienia (czysta definicja słowa „odstępstwo”), czy Księga Mormona uczy nas jak w takiej sytuacji postępować? Tak i to już w jej pierwszych rozdziałach.
Cenne nauki Księgi Mormona dla osób żyjących w odstępstwie.
Lehi wychowywał się w Jerozolimie, mieście zamieszkałym przez Izraelitów, którzy nie przestrzegali przykazań Boga. Z wyjątkiem rodziny Ismaela sąsiedzi i znajomi z Kościoła przyjęli światowe standardy, zaakceptowali modne filozofie i stopniowo święte sprawy stawały się dla nich śmieszne, a nawet niesmaczne. Jaka była reakcja Lehiego na tę sytuację? Pozostał wierny. Nadal wypełniał dane mu przez Boga powołanie. Nie unikał ludzi, ale jak mógł tak starał się wywrzeć na nich pozytywny wpływ. Gdyby Lehi żył w naszych czasach to niewątpliwie każdego tygodnia przyprowadzałby swoją rodzinę do Kościoła (chyba, że dane by mu było żyć w czasie pandemii, ale to inna sprawa).
Geniusz Lehiego polegał nie tylko na jego wierności wobec doskonałego Boga ale również wierności wobec niedoskonałych ludzi. Kochał nie tylko Boga ale również swoich odstępnych przyjaciół a nawet wszystkich mieszkańców miasta. Wytrwale ostrzegał ich przed nadchodzącą okupacją babilończyków. Robił to pomimo wielu przykrości jakich doświadczał ze strony mieszkańców Jerozolimy.
Czy nie stanowi to wyraźnego wzoru do naśladowania dla nas? Jego synowie: Nefi, Sam a potem także Jakub i Józef poszli w jego ślady. Pozostali wierni zarówno Bogu jak i swoim niewiernym braciom. Aż do czasu otrzymania stanowczego przykazania oddzielenia się od Lamanitów po tym jak możemy się domyślić, podjęli oni ostateczną decyzję odrzucenia pełni ewangelii.
Czytamy też o Abinadim nawołującym członków Kościoła do powrotu do wiary w Mesjasza oraz Almie przywracającym pełnię ewangelii łącznie z obrzędem chrztu pośród nefickiej kolonii zaczynając od kompletnego zera, bo na początku był jedynym wiernym członkiem Kościoła. Księga Mormona kończy się dramatyczną relacją z przykrych doświadczeń Mormona. Podjął on patriotyczną decyzję o poprowadzeniu armii swojego ukochanego narodu przeciwko agresywnym sąsiadom mimo, że z powodu niegodziwości Nefitów nie miał żadnej nadziei na zwycięstwo. Ostatnim kronikarzem był syn Mormona - Moroni, latami samotnie ukrywającym się przed Lamanitami, będąc ostatnim żywym przedstawicielem narodu ale do śmierci pozostając wiernym Bogu i doprowadzając w ten sposób do wypełnienia się starotestamentowego proroctwa o wyłonieniu się prawdy z ziemi jak szept zmarłych.
Księga Mormona uczy nas jak postępować, kiedy naszym kongregacjom daleko jeszcze od Syjonu. Do końca życia, bez względu na cokolwiek, nikt nie odbierze nam możliwości pozostania wiernym świętym przymierzom chrztu oraz tych zawartych w Świątyni Pana.
Jest to o tyle dla nas łatwiejsze, że - jak już wspomniałem - żyjemy w bardzo wyjątkowych czasach. Co do wierności apostołów możemy spać spokojnie. Chociaż i oni są ludźmi, a więc z pewnością popełniają błędy, Bóg obiecał nam, że nie będziemy przez nich zwiedzeni. „Nie ma tego w zamyśle Bożym.” - powiedział prorok Woodruff - „Gdybym spróbował to uczynić, Pan usunąłby mnie z mego stanowiska, i tak postąpi z każdym, kto usiłuje odwieść dzieci ludzkie od wyroczni Bożych i od ich obowiązków.” (Doktryna i Przymierza - Oficjalna Deklaracja I).
Jesteśmy więc w o wiele lepszym położeniu od Lehiego, Abinadiego czy Mormona. Mamy dostęp do współczesnych objawień. Mamy pisma święte, łącznie z Księgą Mormona, nareszcie w pełni poprawnym jej tłumaczeniem, o której starotestamentowi prorocy przepowiadali, że odegra kluczową rolę w zgromadzeniu Izraela, czyli powstawaniu gmin, dystryktów a potem okręgów i palików. Mamy prawdziwe kapłaństwo - upoważnienie i moc od Boga do kierowania Kościołem i udzielania prawdziwych, wiążących w niebie obrzędów. Prawie każdej niedzieli możemy przyjmować sakrament i słuchać natchnionych przemówień, nawet jeśli wygłaszają je czasem osoby, które nas wcześniej uraziły (coś dziwnego dzieje się z człowiekiem, nawet bardzo niedoskonałym, kiedy staje za mównicą i przemawia do Świętych). Możemy przestrzegać przykazań i cieszyć się ciągłym towarzystwem Ducha Świętego. Bóg nam raczej nie nakaże opuścić nasze miasto i wyruszyć w wieloletnią wędrówkę przez pustynię i ocean. Skoro więc udało się Lehiemu i Nefiemu, i nam może się udać. A jeżeli nawet otworzy się przed nami droga do Anglii, czy Ameryki to zanim to nastąpi, możemy nadal brać czynny udział w życiu Kościoła (jeśli trzeba - możliwie jak najtaktowniej unikając kontaktu z osobami toksycznymi, irytującymi lub dołującymi swoimi bezmyślnymi czasem komentarzami).
Pozostając wiernymi pomimo doświadczonych przykrości zwiększamy też szansę pokonania lokalnego odstępstwa. W czasach starożytnych Bóg nie niszczył miast dopóki przebywał w nich choć jeden wierny. Nie czekajmy więc na czas, w którym nasze kongregacje będą przypominały opisy Syjonu czy nasze doświadczenia z odwiedzin Utah. Zróbmy wszystko, co możemy, żeby do takiej sytuacji doprowadzić. Chociażby przez cotygodniowe pojawianie się w Kościele.
Nie zapominajmy też i doceniajmy fakt, że nasza gmina jest jednak jakąś odskocznią od szalonej rzeczywistości. Ktokolwiek by do niej nie należał czy nawet nią kierował, jest to organizacja, w której panuje kultura uprzejmości, uczciwości, wierności małżonkowi i odważnego odmawiania uczestnictwa w przyjętych na świecie niskich normach etycznych. Jako nawróceni członkowie Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich opuściliśmy środowisko kłamców, oszustów, zdrajców, złodziei i obłudników. Nawet jeśli nasze gminy czują się wystarczająco usatysfakcjonowane przejściem do poziomu terestialnego, nie pierwszy to raz i nie ostatni. Nasi przodkowie też z oporem przyjmowali oferowaną im przez Boga pełnię błogosławieństw, posyłając Mojżesza, jedynego posiadacza kapłaństwa Melchizedeka w jego czasach, do świątyni, by za nich załatwiał sprawy w tym świętym miejscu. Co robił Mojżesz? Wchodził na górę i rozmawiał z Panem, a potem kontynuował zaproszenie wobec innych do towarzyszenia mu w następnej podróży do świątyni.
Bądźmy jak Mojżesz i Lehi.