poniedziałek, 17 kwietnia 2023

Co Ty byś zrobił na moim miejscu?

Jak większość Chrześcijan wychowałem się w kulturze, która uczy, że “duchownym” należy się szczególny szacunek. Byłem nauczany, że ksiądz to nie jest zwykły człowiek ale ktoś, kto łączy przyziemne z duchowym, posiada nawet moc odpuszczania grzechów. Istniał więc wyraźny podział na “duchowieństwo”, czyli tych, którzy rozumieją, interpretują i nauczają oraz tych, którzy klękają, spuszczają z pokorą głowy i słuchają. Tamci trzymali się ze sobą, z daleka od nas, ponad nami. Żyli w swoim świecie rytuałów, modlitw, "duszpasterstwa", służby. Do nas zstępowali tylko wtedy, gdy byliśmy gotowi ich słuchać (albo odpalić parę stówek w okresie bożonarodzeniowym).


Kiedy się okazało, że Jezus inaczej zorganizował swój Kościół, nie dzieląc jego członków na kapłanów i zwykłych ludzi, ale udziela kapłaństwa każdej rodzinie, w której ojciec dochowuje zawartych podczas chrztu przymierzy to - muszę powiedzieć - byłem pod ogromnym wrażeniem. To był zupełnie inny świat, współczesny ale biblijny. W tym nowym dla mnie świecie nawet kapłani przestrzegają pierwszego przykazania danemu ludzkości zakładając rodzinę i zaludniając ziemię. Jacy oni - to przecież my, bo tu nie ma ich i nas, wszyscy w Kościele Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich nawzajem się nauczamy.

Ten nowy świat, to nowotestamentowe Chrześcijaństwo (wtedy nawet rybacy i poborcy podatkowi powoływani byli na najwyższe funkcje w kościelnej hierarchii), społeczność w której kapłan nie pojawia się za ołtarzem ubrany w piękny strój a potem znika do następnej niedzieli - przeciwnie, ubrany jest tak samo jak wszyscy inni - ciągu tygodnia widujemy go najpierw w sklepie, który prowadzi ze swoim bratem a potem na sobotnim grillu bo z sąsiadami trzeba się czasem zabawić, ta społeczność, ta kultura stawia pewne wyzwania z którymi Katolicy i Protestanci nie muszą się borykać. W Kościele Jezusa Chrystusa znamy się nawzajem nieco lepiej, znamy nie tylko wiarę naszych braci i ich wiedzę o doktrynach ale również ich słabości. Od czasu do czasu ścieramy się ze sobą w ciasnym korytarzu życia, w sytuacjach, w których trudno jest nie kłaść siebie samego na pierwszym miejscu. Co tu ukrywać, czasami irytujemy się nawzajem, a nawet spieramy i obrażamy. Fajnie byłoby, gdybyśmy umieli tego unikać, ale jest jak jest. Zresztą, nie przychodzimy do Kościoła dlatego, że jesteśmy aniołami, ale właśnie dlatego, że jeszcze nimi nie jesteśmy.

Kiedy przystępowałem do Kościoła to byłem wprost zachwycony tym nowym systemem, tą wyższą, jak mi się wydawało kulturą. Wszyscy są równi wobec Boga. W Księdze Mormona napisane jest nawet, że w czasach starożytnych, w których istniała jeszcze instytucja niewolnictwa, tamtejsi Chrześcijanie byli nauczani, że zarówno niewolnik jak i człowiek wolny są równi wobec Boga. Teraz, po wielu latach bycia aktywnym członkiem społeczności Świętych, a więc uczniów Chrystusa, a dokładniej, uczniów i kandydatów na prawdziwych uczniów, nadal zachwycony jestem organizacją Kościoła i jego kulturą. Nie mam wątpliwości, że tak właśnie ta społeczność powinna wyglądać. Gdyby było inaczej, nie żylibyśmy w harmonii z naukami Jezusa. Gdyby nasi przywódcy żyli w swoim świecie a my w swoim, łatwo byłoby dostrzec brak konsekwencji, ogromną przepaść między tym co opisują Biblia i Księga Mormona a tym jak to wszystko funkcjonuje w naszych czasach. Nie mielibyśmy też wielu okazji do pracy nad własnym charakterem, wyrabiania w sobie umiejętności życia z innymi ludźmi a nawet umiejętności przebaczania innym. Jednak, po tych trzech dekadach plus jeszcze kilka lat, które minęły od mojego chrztu, muszę się przyznać, że chyba straciłem trochę z tej młodzieńczej wiary, wiary we własną siłę, tej pewności, którą kiedyś odczuwałem, że będę w stanie pokonać każdą przeszkodę, łącznie z wybaczeniem tym, którzy mnie skrzywdzili, a już szczególnie - tak myślałem - będzie mi przecież łatwo wybaczyć swoim współwyznawcom, bo nie może być przecież tak, że członek Kościoła Boga świadomie krzywdzi bliźniego. Nie może być tak, że osoba, która zawarła z Bogiem święte przymierze, obietnicę naśladowania Jezusa na każdym kroku swojego życia, że taka osoba jest podła, nienawistna, nieczuła, chwilami zachowuje się gorzej od wielu, którzy nie znają Boga i nie rozumieją jego nauk. Myliłem się w tych swoich założeniach. Prawda jest taka, że może. Przystępując do "stada Boga" nie tracimy wolnej woli. Jeszcze raz powtarzam - chorzy potrzebują lekarza - tak mówił nasz Mistrz. Jesteśmy chorzy a więc jest czasem brak empatii, brak miłości a nawet zwykła podłość. Wiem to nie tylko z obserwacji innych, ale niestety, także i z obserwacji siebie samego.

Gdybym cofnął się w czasie o te trzydzieści plus kilka lat do tyłu i zapytał tego młodego optymisty, pewnego siebie, zdeterminowanego czynić zawsze to co dobre ambitnego szczeniaka, na ile czuje się gotowy przebaczyć każdemu, kto go skrzywdzi to z pewnością otrzymałbym odpowiedź: “przebaczę każdemu”. Pewnie usłyszałbym jeszcze kazanie, bo tamten młodzieniec-optymista lubił dużo czytać a i gadać też lubił. Powiedziałby pewnie, że choćby ktoś go skrzywdził siedem razy w ciągu jednego dnia to on przebaczy mu siedem razy. Tak jest przecież napisane. Tego oczekuje od nas Mistrz a my kochamy go. Chcemy podążać za jego przykładem.

Jak łatwo było mi wtedy wyobrazić sobie siebie na miejscu Jezusa wiszącego na krzyżu i błagającego Ojca by wybaczył tym, którzy mnie teraz krzywdzą bo nie zdają sobie sprawy z tego co robią. Oczywiście, że byłbym wspaniałomyślny. Wybaczyłbym rzymskim żołnierzom a może nawet Faryzeuszom, którzy ciągnęli za sznurki. Teraz jednak nie jestem już tego taki pewny.

Im więcej czytam pism świętych bym częściej odnoszę wrażenie, że te krótkie historie opisane w czterech “Ewangeliach” nie mówią nam wszystkiego. Trudno tu nawet mówić o “opisywaniu”. Ewangeliści wspominali tylko pewne wydarzenia nie wchodząc w szczegóły. Owszem, łatwo mi jest wyobrazić sobie jak wybaczam rzymskiemu żołnierzowi, który żył dwa tysiące lat temu, ale wtedy to byłby ktoś realny. Lepszym eksperymentem byłoby nie wyobrażenie siebie tam, dawno temu, otoczonego postaciami jak z jakiegoś komiksu czy hollywoodzkiej produkcji, ale teraz, na przykład jako żołnierza w rosyjskiej sali przesłuchań. Gdybym był poniżany i torturowany przez jakiegoś podłego kacapa, ruskiego faszystę, który zdolny jest do wszystkiego, by móc z kolegami pić za nową wielką Rosję, wielką bo wszyskich dokoła na kolana rzuca, morduje kogo chce, okrada kogo chce, gdybym takiemu spojrzał w twarz a on kopnął by mnie w moją, bo zezwierzęceni ludzie nie lubią, kiedy się na nich patrzy to czy modliłbym się do Ojca by mu wybaczył bo nie wie co czyni? Nie jestem tego pewny. Łatwiej by mi było życzyć mu rzeczy, których wolałbym tutaj nie opisywać.

To skrajny przykład, ktoś powie. Nie jest tak źle. W Kościele nie doświadczamy przecież przesłuchań, tortur i poniżania. Nic więc zbyt trudnego do pokonania nie może się stać jako konsekwencja tej kultury równości o której pisałem na początku. Tak? No to nie znasz jeszcze ludzkiej natury. Nie zdajesz sobie sprawy jak dumnym może być człowiek, nawet ten, który pragnie zostać uczniem Jezusa. Przypominam, że Lucyfer też był naszym bratem, i to nie byle jakim. Nie był, jak to się mówi, byle kim. Był przepełniony światłością, mądrym przywódcą. Miał tyle charyzmy, że trudno było się oprzeć jego czarującej osobowości. Do tego stopnia, że duża część, podobno nawet jedna trzecia wszystkich synów (i niewątpliwie córek) Boga wolała jego właśnie obrać sobie za mistrza, jego a nie Jehowę. Jako jego krewni, członkowie tego samego gatunku, mamy niesamowity potencjał nie tylko doskonałości ale też duchowego upadku. Bóg dał nam wolną wolę. Każdy z nas posiada dumę. Łatwiej jest z nią żyć niż starać się być pokornym.

Przebaczanie winowajcom to warunek otrzymania odpuszczenia własnych grzechów. Poważna sprawa. Nie możemy żyć z Bogiem, nie możemy cieszyć się pełnią radości jeśli nie wybaczymy nawet naszym wrogom. Musimy się więc nauczyć wybaczać. Pewnie też i dlatego w społeczności Świętych znamy się nawzajem i - można powiedzieć - trenujemy się nawzajem. Chcąc nie chcąc musimy, prawda? Ale tak zupełnie poważnie to przecież dobra to rzecz, właściwe warunki, optymalne. Nie trudno jest słuchać kapłana-anioła którego widzimy raz na tydzień za ołtarzem i słyszymy jego zniewieściały, taki “uduchowiony” głos a już trudniej byłoby nadal traktować go na poważnie gdybyśmy spotkali go przypadkiem w restauracji “Chata Wuja Toma” pod Łodzią i widzieli jak z kolegami opróżniają kolejną butelkę i słyszeli każde możliwe niecenzuralne słowo wypowiadane, tym razem, normalnie, bez tej specjalnej intonacji, która, szczerze mówiąc, zawsze mnie irytowała, ale to inny temat. I takie wydarzenie przeżyła kiedyś moja rodzina. Byłem wtedy małym chłopcem. Smutno nam jakoś było po tym i inaczej się gościa słuchało podczas mszy.

Ale i bez alkoholu można się czasem za bardzo otworzyć, rogi swoje nieopatrznie pokazać. Jeśli wydaje się Wam, że wybaczanie to prosta sprawa - macie rację. Jeśli wydaje się Wam, że to łatwa sprawa, to wyobraźcie sobie taką historię - nieco dłuższą od tych opisywanych w Biblii. Tamte też są długie, skomplikowane, wielowarstwowe, tyle, że Ewangeliści wszystko upraszczali. Tak się kiedyś pisało. Nie opisywano, na przykład, wyrazu twarzy, nie opisywano emocji, pomijano wiele detali. 

A więc wyobraź sobie, drogi Czytelniku, że spędzasz dziesięć lat wykonując swoje obowiązki jako lokalny przywódca, organizując gminy, szkoląc lokalnych przywódców, podróżując w każdy weekend po całej Polsce - od Krakowa po Gdańsk, od Warszawy po Wrocław, przez 7 ostatnich lat skupiając się na południowych rejonach - Kielce, Kraków, Katowice i Wrocław. Co parę miesięcy latasz do Frankfurtu, Pragi i innych miejsc, gdzie otrzymujesz instrukcje a potem robisz wszystko, by Kościół pod Twoją jurysdykcją wzrastał, by członkowie rozumieli doktryny, wiedzieli jak prowadzić spotkania, jak uczyć lekcje w Szkole Niedzielnej, jak rozwiązywać ewentualne problemy, pomagać osobom, które straciły pracę, rozwiązywać spory, pomagać tym, którzy popełnili poważniejsze wykroczenie powrócić na “wąską ścieżkę” prowadzącą do Boga. Sporo tego czasu spędzasz z ludźmi, którzy potrzebują porady. To wszystko wymaga dużego nakładu czasu. Kochasz ich, modlisz się za nich, kibicujesz im. Zmagasz się jednocześnie z emocjami, smutkiem, rozczarowaniem. Z drugiej strony, zastanawiasz się chwilami, czy to można nazwać poświęceniem, bo dostajesz więcej błogosławieństw, duchowych doświadczeń, czujesz bliskość z Bogiem, otrzymujesz natchnienie, dajesz z siebie dużo, ale i więcej otrzymujesz. Nie jest więc źle. Nie mniej, te dziesięć lat skupia się, oprócz rodziny i pracy na Kościele, na budowaniu Królestwa.

Są, na szczęście, wspaniali ludzie, którzy też ciężko pracują. Ich wiara wzmacnia Twoją. Jest też kilka osób, które wymagają czasu i cierpliwości. Mówisz sobie, że warto im pomóc, warto mieć nadzieję, że jakoś sobie uporządkują życie, jakoś sobie wszystko w głowach poukładają, jeżeli spędzisz z nimi dużo czasu rozmawiając, słuchając i dzieląc się sugestiami, bez przymusu, bez nacisku, cierpliwie, powoli, tak jak Mistrz by to robił, gdyby był na Twoim miejscu, bo to, w końcu, jego dzieło nie moje. Jedną z tych osób jest młody chłopak. Co tu dużo mówić, ma niełatwy charakter. Wiele w swoim życiu dokonał, poczynił wiele zmian na lepsze, niewątpliwie wykazał się dużą wiarą ale od czasu do czasu, całkiem często, coś mu odbija. Z wiarą i pokorą przyjmuje powołania a potem jęczy, że się go wykorzystuje, na przykład. Tak jak większość członków w Polsce, nie może liczyć na żadne wsparcie ze strony bliskich. Jego rodzina nie ma zielonego pojęcia w co jest zaangażowany. Wydaje im się, że wkręciła go jakaś sekta i traci niepotrzebnie czas zamiast być normalnym człowiekiem, spędzać czas na dyskotekach, itd. Co jakiś czas mu odbija, wchodzi w konflikty z członkami Kościoła. Zostajesz w niedzielę, czasem godzinami, po późny wieczór, by pomóc te konflikty rozwiązać, by była jedność, by w gminie obecny był Duch, żeby się to wszystko nie zaczęło sypać. Czasami jedziesz w ciągu tygodnia godzinami swoim Fiatem Uno by być tam na miejscu i jak najszybciej zatrzymać kolejną lawinę. Jeździsz do jego domu, mieszka daleko od swojej gminy. Spędzacie godziny w samochodzie, z tym, że nie jest to zazwyczaj dialog, ale monolog, bo gość lubi gadać. Wydaje mu się, że wszystko wie. Kiedy próbujesz coś podpowiedzieć, nawet zadać pytanie, on przerywa i daje Ci instrukcje, przekonuje Cię, że decyzja którą podjął jest słuszna, bo jest mądry, natchniony. Opowiada o swoich duchowych przeżyciach, objawieniach, znakach, odgadywaniu myśli u ludzi. Ty się zastanawiasz o co chodzi? Dlaczego Ci to mówi? Chwilami, niestety, odczuwasz irytację, bo nie lubisz, kiedy ludzie dzielą się bardzo osobistymi doświadczeniami, bo to przecież sprawa między nimi a Bogiem. Nie ma w Kościele kultury opowiadania o cudach. Nie po tym poznaje się wartość człowieka czy przeżył cud. Zresztą, nie jesteś tam po to, by ocenić jego wartość. Przecież już wiesz, że dla Boga jego dusza jest wartościowa. To Ci wystarczy. Ale słuchasz go dalej, bo może takiej właśnie terapii potrzebuje. Potem się jednak okazuje, że nic się w nim nie zmienia. Tracisz tylko czas. Ale on znowu chce pogadać, więc znowu wsiadasz w samochód, tym razem trochę wygodniejszy bo minęło sporo czasu, lepszego pojazdu się dorobiłeś, i jedziesz, żeby pogadać, a tu kolejny monolog z jednym tylko oczekiwaniem: przytakiwania, popierania, zgadzania się w każdym szczególe. Nigdy wasze spotkanie nie kończy się słowami - "dzięki za poświecony czas." Przeciwnie, zawsze dostrzegasz rozczarowanie. Wiesz, że byłoby inaczej, gdybyś tylko przytakiwał i jeszcze dodawał od siebie parę przykrych zdań o tych, którzy go znowu obrazili, ale nie chcesz tego robić, bo nie jesteś tam po to, by go ze sobą zjednać ale by mu pomóc.

Próbujesz być wyrozumiały, okazać zrozumienie, stajesz po jego stronie nawet, żeby wiedział, że jesteś po jego stronie, bo jesteś, ale on nie chce słuchać, nikogo, Ciebie, innych. Chce tylko, żebyśmy go wszyscy uznali za niesamowitego człowieka, młodego mędrca. Wydaje mu się, że tego właśnie potrzebuje. Chyba wszyscy tam byliśmy a może nawet bywamy - nie prosimy o radę, o rozwiązanie problemu ale zrozumienie. To naturalne. Tylko kiedy ktoś się zaczyna obrażać i gniewać za każdym razem, kiedy wyraźnie nie pokarzesz, że zgadzasz się z nim w stu pięćdziesięciu procentach to mamy do czynienia z manipulatorem. Wtedy byłem młody, niedoświadczony. Nie znałem tego konceptu. Naiwnie zakładałem, że ludzie chcą dobrze, że wcześniej czy później się odbiją i miło będzie patrzeć jak się zmieniają z poczwarki w pięknego motyla.

Próbujesz go namówić na wyjazd na misję. Z początku nie jest zainteresowany, ale wreszcie chce. Cieszysz się. Rozmawiasz z nim. Kolejny konflikt, kolejne godziny i litry paliwa, kolejny dzień nie spędzony ze swoją żoną i dziećmi, którzy, na szczęście, są bardzo wyrozumiali i okazują Ci wsparcie. Z kolejnej rozmowy dowiadujesz się, że on, tak właściwie to nie wie, czy przystąpił do właściwego Kościoła. Zaczynasz się zastanawiać, czy chłopak gotowy jest do wyjazdu na misję. Któregoś dnia zdajesz sobie sprawę, można to nazwać objawieniem, zdajesz sobie sprawę, że łatwo byłoby wypchnąć gościa na misję, pozbyć się problemu na dwa lata, bo - jak by nie było - stanowi on problem, chociaż też fajny jest i dużo robi, bezsprzecznie. Łatwo byłoby wysłać go na misję, bo przecież chce jechać, ale czy on jest gotowy? Czy ja nie będę kiedyś rozliczony za problemy, które on będzie stwarzał na swojej misji. Nie trudno sobie wyobrazić konflikty z innymi misjonarzami, setki godzin spędzonych na rozmowach z prezydentem misji. Dochodzisz do wniosku, że nie, nie możesz wziąć takiej odpowiedzialności. Niektórzy w Kościele myślą, że jak już ktoś pojedzie na misję to tylko dobrych skutków się można spodziewać, ale wiesz, że przecież tak nie jest, bo bycie misjonarzem to jedno, a bycie dobrym misjonarzem, szczerym, skupiającym swoje wysiłki na ludziach, a nie na sobie, misjonarzem, który zapomina o sobie, gubi siebie, by się kiedyś odnaleźć i odzyskać, to dwie, zupełnie różne sprawy.

Informujesz go o swojej decyzji. On nie przyjmuje tego z pokorą. Jak to - on, stworzony by uczyć, przewodzić i zachwycać nie jest uznany za gotowego do służby do której każdego roku powoływanych jest tysiące zwykłych ludzi? On ma się zmienić, dostosować, spełnić jakieś wymagania? Po wszystkich tych godzinach, tygodniach, miesiącach, stajesz się nagle jego wrogiem, to znaczy on dołącza Cię do długiej listy swoich wyimaginowanych wrogów, którzy tylko czekają, by biedaka skrzywdzić, poniżyć, zazdroszczą mu jego mądrości i natchnienia i dlatego, z pewnością chcą go pognębić, zostawić w tyle.

Po dziesięciu latach Twojej służby nareszcie przychodzi odwołanie. Nie jesteś już lokalnym przywódcą. Możesz nareszcie odpocząć, zająć się rodziną. Może nareszcie uda Ci się spełnić marzenie rozpoczęcia pewnego uczciwego biznesu. Po paru tygodniach zaczynają przychodzić SMSy i emaile, długie, wręcz kilometrowe - od niego, ma się rozumieć - z pretensjami, z żalem, z oskarżeniami, że zrujnowałeś mu życie, że mu skrzydła podciąłeś i nigdy już nie będzie taki sam. Odpowiadasz, że ma teraz innych przywódców i ich niech przekona, że jest gotowy do wyjazdu na misję. Moje decyzje nie mają już najmniejszego znaczenia. Następny przykry email. Następny. Następny. Zadajesz sobie pytanie - po co ja to w ogóle czytam? Ale czytasz i odpowiadasz bo młody jeszcze jesteś i naiwny trochę. Masz nadzieję, że może jednak tym razem uda Ci się wyjaśnić wszystko tak, by zrozumiał. Nie rozumie nic. Taki już ma charakter, jak to się mówi. Nie uspokoi się, dopóki go w końcu nie docenisz w całej okazałości, nie zachwycisz się nim i nie przyznasz, że tak jest jak twierdzi - światłością świata a ci, którzy go nie doceniają z ciemności pochodzą. Od czasu do czasu tracisz cierpliwość. Coraz odważniej mu odpowiadasz. W końcu prosisz, żeby przestał pisać, bo masz już dość. Pisze dalej. Kolejny SMS, tym razem z epitetami. Chłopak myśli, że jest psychologiem. Próbuje odgadnąć Twoje prawdziwe zamiary. Już on wie najlepiej o co w tym wszystkich chodzi, skąd ta uparta odmowa przyznania mu racji we wszystkim. Oskarża Cię o to i o tamto, że to Ty masz problemy i dlatego na nim się wyżywasz, a Ty się drapiesz po głowie i zastanawiasz - co ja mu zrobiłem? Kiedy go obraziłem? Kiedy mu powiedziałem coś, co mógłby odebrać za brak troski o jego dobro? 

W tym samym czasie zauważasz, że wszystko co udało Ci się przez ostatnie dziesięć lat zbudować w Kościele, znika. Wszystko wraca do stanu sprzed. Zaczynasz się zastanawiać - czy ja nie zmarnowałem tych dziesięciu lat? Pocieszasz się mówiąc sobie, że nie, przecież się starałeś. Widziałeś, zresztą, efekty. Setki ludzi dziękowało Ci za przemówienia, lekcje, rozmowy. Coś tam przecież musiało zostać. Ale jesteś sam. I wychodzi z Ciebie naturalny człowiek, coraz częściej się irytujesz, coraz częściej używasz języka, którego używałeś kiedyś, przed chrztem, na codzień. Nawet najbliżsi wychodzą z założenia, że skoro tak się zachowujesz to musiałeś popełnić jakiś błąd. Popełniłeś, niewątpliwie nie jeden, ale przecież się starałeś i dostawałeś za to tylko pozytywne informacje. Teraz jednak jesteś sam. Nie masz powołania. Nie jesteś nawet proszony o przemówienie w Kościele czy pobłogosławienie Sakramentu. Próbujesz raz podzielić się swoimi problemami z przywódcą kapłańskim, ale on Ci przerywa w połowie zdania i z tym “mormońskim” uśmiechem zachęca Cię byś się pomodlił i poprosił Ojca o pomoc. Dziękuję za taką pomoc. Do widzenia.

Wracając do tego chłopaka, który Cię uważa za najgorsze zło jakie się zdażyło w jego krótkim życiu. Zdajesz sobie sprawę, że są tylko dwa sposoby na powstrzymanie dalszego mobbingu - sprawa w sądzie, albo interwencja przywódców lokalnych w Kościele. Wybierasz tę drugą drogę, bo nie chcesz robić Kościołowi obciachu. Wyjaśniasz wszystko w emailu i wysyłasz do pewnego brata w Warszawie. Ten ma Cię gdzieś, bo nie odpowiada na Twój email, ale coś jednak robi i to skutecznie. Jest nareszcie spokój.

Po kilku latach spotykasz gościa zupełnie przypadkiem, jak by się wydawało, w obcym mieście, na ulicy. To nie może być przypadek. Rozmawiacie, spędzacie razem popołudnie. Jest przyjemnie. Po jakimś czasie on do Ciebie dzwoni, rozmawiacie, całkiem przyjemnie się rozmawia, chociaż nadal są opowiadania o nadludzkich mocach i mądrości, ale nieco krótsze. Chłopak, teraz już mężczyzna, zmienił się jednak. Na Facebooku, jak no na Facebooku, dzielimy się swoimi opiniami, także politycznymi, dyskutujemy. Któregoś dnia krytykujesz partię rządzącą. Ajć! Okazuje się, że gość jest jej zwolennikiem i to takim zagorzałym, "radiomaryjnym". Odpowiada w bardzo niemiły sposób. Znowu atakuje. Szybko się wycofujesz. Kończysz rozmowę i myślisz, że chyba nie może z nim być aż tak źle, żeby to miało jakikolwiek wpływ na Wasze relacje. Przychodzi SMS, następny, następny. Powracają oskarżenia sprzed lat. Ta sama chora złość, nienawiść, obelgi, szczeniackie obelgi. Tym razem jednak jesteś mądrzejszy. Natychmiast blokujesz jego numer i jego konto na Facebooku a emaile wysłane z jego adresu automatycznie lądują w spamie.

Uff! Nie dam się już nabrać w przyszłości. Wybaczyć, owszem, mogę wybaczyć. Gdybym go spotkał gdzieś przy szosie, miałby zepsuty samochód, to zatrzymałbym się. Nie padłbym mu w objęcia, nie zrobiłbym tego “mormońskiego” uśmiechu i uścisku dłoni. Po prostu zatrzymałbym się i mu pomógł. A więc mu chyba wybaczyłem. Ale to nie znaczy, że zapomnę o tych wszystkich przykrościach. O nim i jeszcze jednym takim, który po całej Polsce jeździ i wygaduje brednie o mnie a to dlatego, że nie pozwoliłem prezydentowi gminy, by kontynuował prawie dziesięcioletnią praktykę wspierania go finansowo. I jeszcze jedna sprawa była, ale zbyt osobista, jego osobista sprawa, by o tym pisać. A więc nie, nie zapomnę o tych rzeczach i będę się trzymał z dala od tych chorych, tak psychicznie, emocjonalnie chorych ludzi. Nie zapomnę im tego, że po odwołaniu mnie z powołania przez następne dziesięć lat zostałem pozostawiony przez polski Kościół sam ze sobą, żadnego telefonu, żadnej rozmowy, oprócz jednej, bardzo przykrej, żadnego: “Chodzi tylko o to, że nam się wydaje, że powinieneś to i to zmienić.” Nic. Zostałem zostawiony sam z własnymi wnioskami, kto wie czy trafnymi. Nie mam pojęcia. Nic nie wiem. Nikt mi nic nie mówi. Wiem tylko jedno - po dziesięciu latach robienia niemal wszystkiego samemu jestem sam.

Różne myśli przychodzą do głowy. Z jednej strony - wiem tak jak zawsze wiedziałem, odkąd otrzymałem odpowiedź na modlitwę, że Józef Smith był, faktycznie, powołanym przez Boga prorokiem. Kościół jest prawdziwy. Nie ma innego miejsca w którym nauczana jest czysta nauka Chrystusa, w którym jest moc i upoważnienie od Boga, a nawet klucze Królestwa, te same, które Piotr otrzymał od Jezusa. To wszystko jest prawdą. Nie tracę swojego świadectwa. Ale tracę powoli wiarę. Coś mi podszeptuje, że albo z nimi jest coś nie tak albo ze mną. W obydwu przypadkach wniosek się nasuwa taki: nie pasuję do nich. Jeżeli takimi ludźmi mam być otoczony w Królestwie Celestialnym to ja bardzo dziękuję, zadowolę się Terrestialnym, tym niższym, gdzie ludzie są szczerzy, prawdziwi i nie zasłużyli sobie na chwałę rozwijaniem aktorskich umiejętności, byciem sztywniakami, bezdusznymi psychopatami. Głupio to brzmi, bo i nie ma sensu, ale z taką właśnie filozofią chodziłem nieco struty przez parę miesięcy. A do Kościoła na spotkania chodziłem nadal, tylko nie dlatego, że chciałem, ale dlatego, bo panicznie się bałem wywrzeć złego wpływu na swoich dzieciach. Tylko dlatego, niestety. Ten kryzys wiary, na szczęście się już skończył, ale coś z tego we mnie pozostało. Nie jestem już zawsze taki miły i serdeczny, nie staram się zawsze być taki do rany przyłożyć. Mam, na szczęście, swoje zainteresowania i pasje. Nie jest tak, że bez przerwy myślę tylko o Kościele i strupy mi na głowie rosną od nieprzerwanego drapania się. Opisuję tu tylko jeden z kilku aspektów mojego życia, ale smutno się czasem robi, kiedy pomyślę jak to sobie kiedyś wyobrażałem a jak - z drugiej strony - jest naprawdę. Chwilami więc czuję się tak, jakbym był pozostawiony sam, bez odpowiedzi i bez zrozumienia.

Nie jestem sam. Bóg mnie nie opuścił, oczywiście, ale za słaby jestem, żeby mi to wystarczyło. Łatwo powiedzieć - Bóg Cię kocha, jest Twoim przyjacielem. Zamieszkaj na bezludnej wyspie i bądź sam z Bogiem i bądź szczęśliwy bo przecież Bóg Cię nie opuścił. Spróbuj, zobaczymy jak długo będziesz sobie wmawiał, że jesteś szczęśliwy, że niczego Ci w życiu nie brakuje.

Zaczynasz się zastanawiać - czy nie była błędem decyzja kiedyś podjęta, że w kościelnych powołaniach nie będziesz służył sobie, nie będziesz budował własnej - jak by tego nie nazwać - popularności, jak to robią niektórzy inni lokalni przywódcy, większość chyba w tym kraju? Odnoszę wrażenie, że te chodzące uśmiechy, którzy klepią tylko wszystkich po plecach a kiedy przychodzi wyzwanie, jakiś konflikt, na przykład, to uciekają, bo panicznie boją się kogoś obrazić, mówią więc - no, bracia, módlcie się i załatwcie to jakoś między sobą ale ja umywam ręce, no, no, bez skojarzeń. Odnoszę wrażenie, że zamiast kłaść Boga na pierwszym miejscu oni swoje wysiłki skupiają na tym, by ich ludzie lubili, a więc właściwa mina, uśmiech, uścisk dłoni, klepanie po ramieniu. “Kocham Cię, bracie.”, “Jesteś wspaniała, Siostro.” Podjąłeś kiedyś decyzję, że nie swój kościół, ale Jego będzie budował. Owszem, będziesz uprzejmy, życzliwy, będziesz wszystkich kochał, ale nie tak bardzo jak Jego, dlatego kiedy trzeba, będziesz poprawiał. Jaki był tego rezultat? Dwóch takich z uśmiechami, kochanych braciszków, jak tu im nie wierzyć, kiedy mówią, że Pawlik to potwór? Może jednak tamci są mądrzejsi, że spokojniej do wszystkiego podchodzą, bez robienia sobie wrogów. Kiedy ja nie miałem jeszcze wrogów to moje starsze dzieci na codzień widziały jak tata udziela się w Kościele. Teraz jednak, te młodsze dzieci, które powoli się robią dorosłe, nie mogą już tego powiedzieć, bo nie widziały. Przeciwnie, nie raz słyszały jak negatywnie się wypowiadam o tym jak Polacy rujnują Kościół i nie pozwolą Bogu zbudować swojego dzieła tylko po swojemu wszystko robią tak jak kiedyś robiło się w tym kraju wszystko, kombinując, podchodząc, manipulując, tworząc koalicje, niszcząc niewygodnych, przez cały czas upewniając się, że nie traci się pozycji, którą się już zdobyło. I ja mam im to wszystko zapomnieć? Im i tym, którzy im uwierzyli? Mam ich uważać za ludzi inteligentnych, mądrych, natchnionych?

A kiedy próbujesz, co parę lat, komuś się wyżalić, to z góry jesteś na przegranej pozycji bo co rozmówca ma pomyśleć kiedy ktoś mu mówi, że jest w konflikcie, tak to chyba można nazwać, może raczej w niełasce u lokalnych przywódców? Po czyjej stronie taki wierny członek Kościoła ma stanąć, wierząc, przecież, że powołania są natchnione, że to Bóg wybiera lokalnych przywódców? Tak jakby Bóg wykręcał ludziom ręce i nie pozwolił im podejmować czasem niewłaściwych decyzji. Ale co ma pomyśleć taki mój słuchacz nieszczęsny, przed którym się zbyt pochopnie otworzyłem, bo się trochę poznaliśmy i jakoś tak zaczęliśmy o tych sprawach rozmawiać. Pomyśli tak: coś z gościem nie ten teges musi być, skoro przez dziesięć lat nie dostawał powołań i nie proszony był nawet o przemówienia. Jesteś na przegranej pozycji. Nie możesz liczyć na zrozumienie u nikogo.

W naszej, jak by nie było, nie doskonałej kulturze kościelnej stawiamy sobie nawzajem takie wymaganie, warunek przyjaźni - oczekujemy od ludzi, by byli pozytywni, nawet za cenę prawdy. Lektura Nowego Testamentu i innych pism świętych, wprawia nas w osłupienie, bo oto objawia się w nich zupełnie inna kultura. Mistrz, sam Mesjasz, jedyna doskonała istota jaka chodziła po tej planecie jako śmiertelnik, okazuje się nie być wcale taką pozytywną osobą jak Go malujemy w swoich przemówieniach, pomijając wygodnie te fragmenty, setki fragmentów, w których używał epitetów, oskarżał, wyganiał przekupniów, bił ich biczem po plecach, krytykował, obnażał zło, sztywniactwo, obłudę, samych apostołów nazywał Szatanami, miał ich dość, "jak długo jeszcze będę musiał was znosić" - powiadał - "nic nie rozumiecie". Był optymistą, owszem, nie miał wątpliwości w ostateczne zwycięstwo dobra, ale nie był typowym "mormonem", z tym nieszczerym uśmiechem i wieczną gotowością do kompromisu. Jezus nie robił nic by przypodobać się innym. Przeciwnie, robił i mówił wiele rzeczy, które wprawiały ludzi w osłupienie. Wielu z jego uczniów odchodziło obrażonych. On wtedy pytał pozostałych: "Czy i wy odejdziecie?" A oni odpowiadali, że w zasadzie to chętnie by to zrobili, ale nie ma innego miejsca, gdzie głoszona jest prawda, gdzie istnieje boska moc, upoważnienie, klucze kapłaństwa.

Jeden tylko wyjątek był - rok temu zagościł w naszym domu wspaniały człowiek, jeden z przywódców generalnych Kościoła i patriarcha. Przyjechał by pomagać uchodźcom z Ukrainy. Otworzyłem się przed nim podczas obiadu. Zupełnie inna rozmowa była. Był szczery, nie bał się “wypłoszyć Ducha” rozmową o przykrych sprawach. Opowiedział mi parę swoich doświadczeń. Był wyrozumiały, współczujący. Prawdziwy anioł. Niestety, tacy aniołowie pojawiają się w Polsce na bardzo krótko. Jeśli my nie zaczniemy brać pism świętych bardziej poważnie od naszej, chorej po części, kultury to - obawiam się, że za trzydzieści, czterdzieści lat przyjedzie kolejny prezydent misji i powie nam tak - mój dziadek, albo pradziadek służył kiedyś w Polsce jako misjonarz. Mieliście wtedy tyle samo aktywnych członków ilu macie teraz. Musicie się wziąć w garść. I zacznie mówić o świątyni, o tym jakie wymagania musimy spełnić, by sobie na nią zasłużyć. Czy znowu oblepią go karierowicze i przekonają go, że mają miłość bliźniego, bo dostrzegają w ludziach samo dobro a i inni ich lubią, popularni są, nikogo nie obrazili, nikomu się nie narazili - doskonali kandydaci na lokalnych przywódców? I znowu się historia zacznie powtarzać?

Zdaję sobie sprawę z tego, że to co tu wypisuję można odebrać negatywnie, że się przechwalam, wyolbrzymiam swoje wysiłki, itd. Jedno mogę tylko na to odpowiedzieć - jeśli nawet moja ocena tego wszystkiego nie jest właściwa, to tak to wszystko odbierałem. Piszę więc prawdę, w tym sensie, że tak to wszystko odbierałem i odbieram. Może byłem beznadziejnym prezydentem dystryktu, może najgorszym w historii Kościoła od Adama po dzień dzisiejszy, ale mi się wydawało, że się starałem. Widziałem też pozytywne rezultaty. W samej gminie katowickiej tak się atmosfera oczyściła, że z jednego chrztu co dwa lata do Kościoła zaczęły przystępować dwie osoby miesięcznie. Gdyby to wszystko nie było zrujnowane przez dobrych wujków, to mielibyśmy dzisiaj w Katowicach gminę większą od warszawskiej i pewnie jeszcze świątynię. Tak to widzę i dlatego nie dziw się, że jestem nieco poirytowany.

A teraz zakończenie tej historii o tym jednym, który mi te emaile i SMSy przysyłał i popsuł mi opinię, że jestem w Polsce spalony na zawsze (i dobrze, bo teraz się nie boję prawdy pisać). Otóż dzisiaj spotkałem go w swojej gminie. Przyjechał razem z innym przywódcą. Wygłosił przemówienie, opowiedział o tym jak się z misjonarzami spotykał i jak doszło do tego, że został ochrzczony. Wiem, że nie powinienem mieć żadnych oczekiwań, żadnych nadziei i nie powinienem być płytki, myśleć naiwnie, że może jednak ktoś pamięta i jest mi trochę wdzięczny… On, w swoim przemówieniu mówi tak: że jest wdzięczny przywódcom za ich pomoc i dobry przykład po czym dodaje, że ma na myśli apostołów, podkreśla to szybko, żeby nie było, że chodzi mu o żadnych lokalnych przywódców. Uśmiech pojawił się na moich ustach ale w środku smutno się zrobiło, bo naiwnie pomyślałem, że może jednak, po tylu latach, zdał sobie sprawę, że ktoś, kto poświęcił mu tyle uwagi, setki godzin, wizyty z nim w kościele i w jego domu, w samochodzie pod blokiem, że zda sobie, pacan jeden, nareszcie sprawę z tego, że się ten ktoś starał i można się wreszcie zmusić do powiedzenia: "dziękuję". Ale obraza Kaczyńskiego, którego on tak bardzo kocha, bo to przecież patriota, na własne oczy widział jak ludzie z flagami ojczyzny naszej jedynej powiewają na jego wiecach, takiej obrazy zapomnieć nie można. Jakim trzeba być człowiekiem, żeby być taki pusty, ślepy, głuchy, nieczuły? Tak to odbieram.

Kolejna refleksja przyszła mi do głowy - czy kiedyś, kiedy się spotkam z Bogiem, bo wszyscy się z nim spotkamy, sam na sam, w cztery oczy, by zdać sprawozdanie ze swojego życia, czy tego dnia On skarci mnie za to, że nie wyparłem się samego siebie udając, że przyjmuję jednego z najgłupszych, najbardziej przepełnionych pychą ludzi jakiego w życiu spotkałem za swojego przywódcę kapłańskiego? Może jeszcze czegoś nie zrozumiałem, może kiedyś zdam sobie sprawę, że tak właśnie powinienem postąpić, ale obecnie, z tym zrozumieniem boskich prawd jakie posiadam, łatwiej mi sobie wyobrazić Boga, który chwali swoje dzieci, za to, że nienawidzili zła, jak przykazał i że nie ulegali zbyt często pokusie nazywania zła dobrem, jak również wyraźnie przykazał.

Kończy się więc dzisiejsze spotkanie sakramentalne. Przed rozpoczęciem następnego podchodzę do mównicy, by przygotować się do poprowadzenia lekcji w Szkole Niedzielnej (wczoraj nauczyciel zachorował i poprosił mnie o zastąpienie go). Ten brat, którego kilometrowe, nienawistne emaile siedzą jeszcze pwenie w chmurze mojego konta i który nigdy nie okazał cienia skruchy za swoje działanie, za te przykre konsekwencje z którymi muszą żyć moje dzieci i tak dalej, ten arogancki gówniarz podchodzi do mnie. Ten drugi przywódca, którego znam od wielu lat, studiowaliśmy razem i przyjaźniliśmy się, jeszcze niedawno zapewniał mnie o swojej przyjaźni niezłomnej, aż do momentu kiedy zbratał się z tym pierwszym, pewnie dlatego, że urzekł go ten jego rzekomy patryotyzm (tak się domyślam, ale skąd mogę wiedzieć) i od tego momentu nie odpowiada nawet na moje telefony i prośby by zadzwonił bo sprawę miałem ważną, dotyczącą finansów kościelnych, nie ważne, ten drugi więc kręci się gdzieś z tyłu i filuje. Domyślam się, choć mogę się mylić, że to on tego nieszczęśliwego człowieka przysłał tu do mnie, by się pogodził, bo elegancko byłoby gdyby to zrobił. Podszedł więc jak mu kazali i mówi “cześć”. Odpowiadam “cześć”. Wyciąga dłoń, znak pokoju, jedności, przyjaźni. Jak piękny to gest. Najpierw pluje Ci w twarz a potem się uśmiecha i ostentacyjnie wyciąga rękę w geście pojednania i wysokiej klasy pasterza dusz.

I teraz, nareszcie, pytam się - Jak Ty zachowałbyś się w mojej sytuacji? Czy uwierzyłbyś w ten niesamowity zbieg okoliczności, że wkrótce po tym jak ten otrzymał przywódcze powołanie w Kościele, że właśnie wtedy akurat zdał sobie sprawę, że jednak chce być moim przyjacielem i dlatego trzeba się pogodzić? Nie dlatego, że mu tak pasuje, że trudno by mu było prowadzić działalność w gminie, której członkiem jest człowiek, którego źle potraktował i to jeszcze takiego, który odmawia pajacowania, udawania, że nic się nie stało, ale tak to się tylko złożyło, zbieg okoliczności. On i tak by się chciał pogodzić, nie wyznając, że żałuje, że przeprasza ale publicznie przybijając sztamę. Czy wystarczyłaby Ci ta dłoń, wystawiona tak, by jego przywódca ją widział, że faktycznie chce się pogodzić, bo dłoń wyciąga? Czy nie spodziewałbyś się raczej przeprosin? Nie mówię tu o padaniu na kolana i łzach pokuty, ale zwykłego - “Hej, mógłbym zadzwonić do ciebie dzisiaj, bo tam mi ta nasza stara sprawa ciąży, że chciałbym parę rzeczy wyjaśnić, przeprosić?”

Jezus powiedział, że jeżeli nie przebaczymy naszym winowajcom to i Bóg nie przebaczy nam. Ale jak to jest z tym przebaczeniem? Czy przebaczeniem jest udawanie, że się wybacza i robienie pustych gestów, takich jak uścisk dłoni? Czy przebaczyć i zapomnieć trzeba każdemu, nawet temu, kto nadal jest przecież Twoim wrogiem? Czy nie jest naiwnością wybaczenie komuś kiedy on robi sobie cyrk, wyciąga tę swoją łapę po to, by się przypodobać komuś od którego wiele, w jego rozumowaniu przynajmniej, zależy?

Przynajmniej w jednym fragmencie pism świętych znajduję potwierdzenie czegoś, co dyktuje mi zwyczajna chęć zachowania własnej godności - zasady, która mówi, że niektóre przewinienia powinno się wybaczać bez względu na to, czy winowajca tego żałuje czy nie, ale są też inne, takie sytuacje, w których nasze przebaczenie uzależnione powinno być od tego, czy winowajca prawdziwie tego żałuje. Oto ten fragment:

“Jeśli brat twój zawini, upomnij go; i jeśli żałuje, przebacz mu! I jeśliby siedem razy na dzień zawinił przeciw tobie i siedem razy zwróciłby się do ciebie, mówiąc: “Żałuję tego”, przebacz mu!” - Łukasz 17:3-4

W tej mojej żałosnej sprawie nie ma żadnego żalu. Koleś jest nadal chory, tak jak był wcześniej. Nadal potrzebuje pomocy specjalisty - nie mam co do tego żadnej wątpliwości. Przywódca duchowy, który kocha i służy dopóki się nie dowie, że nie głosujesz na PiS? Wtedy staje się Twoim wrogiem? Żałośnie poświęca lata swojego życia na próbach poniżenia Cię, zepsucia twojej reputacji, robienia wszystkiego co mu do głowy przychodzi byś stał się tak nieszczęśliwy jak on?

Co byś zrobił na moim miejscu? Odpowiedziałbyś: “Spadaj, gościu, nie mam ochoty na takie cyrki?” Jeśli tak, to kto Ci odmówi trafności słów. Byłbyś jedyną szczerą, uczciwą stroną w całej tej sprawie. Ja, niestety, nie byłem taki odważny. Postanowiłem pójść na kompromis. Wyciągnąłem swoją dłoń, ale zwinąłem ją w pięść. Wtedy walnąłem go z całej siły w twarz… Nie, nie, tylko żartuję. Tego nie zrobiłem, bo tak się zachowywać też nie powinno, szczególnie w Kościele, szczególnie przed poprowadzeniem lekcji w Szkole Niedzielnej. Wyobrażasz sobie nauczyciela, który otrząsa jeszcze czerwoną, niewprawioną w mordobiciu dłoń i spokojnie mówi do mikrofonu: "No to rozpoczniemy teraz lekcję o miłości bliźniego, ale najpierw chciałbym poprosić Starszych, by pomogli naszemu bratu podnieść się bo zaniemógł, biedaczek..." A więc to było tak: zwinąłem dłoń w pięść. On popatrzył, poczekał dwie, trzy sekundy. Zdał sobie sprawę, że nie nakłoni mnie jednak do zrobienia tego pustego znaku i w końcu też zwinął dłoń w pięść i daliśmy sobie żółwika. Na to mnie jeszcze było stać, chociaż i po tym mam lekki niesmak.

A potem mieliśmy fajną lekcję. On nawet dobre komentarze robił i wszystko było cacy. Mówiliśmy, między innymi, o tym, właśnie, że apostołowie chodzili za Jezusem nie koniecznie dlatego, że było fajnie i przyjemnie, ale dlatego, że wiedzieli kim jest. Byli z nim z właściwych powodów. No i tak właśnie czasem jest, nie zawsze, na szczęście, ze mną i wiem, że z wieloma innymi członkami Kościoła. Czasami jesteśmy w Kościele nie dlatego, że jest przyjemnie, ale dlatego, że nie ma innego kościoła, który został założony i jest kierowany przez Boga. Tylko tu jest kapłaństwo, upoważnienie od Boga do działania w jego Imię. Tylko w Kościele Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich nauczana jest pełnia ewangelii, prawdziwa wersja nauk Jezusa. A to, że są między nami hipokryci i żałośni aktorzy - tak było zawsze i nic się na to nie poradzi. Nie z nimi zawieraliśmy święte przymierza.

Pozostaje teraz wierzyć, że jest w tym wszystkim jakiś sens, że nauczyłem się z tego czegoś, co będę mógł kiedyś wykorzystać. Nie w Polsce, niestety, tu nie widzę dla siebie żadnej przyszłości. Tak jak wielu innych, którzy latami słyszeli: "Budujcie Kościół w swojej ojczyźnie." a potem latami się zastanawiali kiedy nareszcie dadzą mi szansę, bym mógł coś zrobić dla Kościoła aż wreszcie poszli po rozum do głowy i mieszkają sobie teraz w Londynie, w Utah czy w Australii i tam, nareszcie, dano im powołanie, bo w tamtych kulturach nie ma lęku przed zapraszaniem chętnych do współpracy by nas czasem kiedyś nie zastąpili. Tam, tak się domyślam, nie wyrabia się opinii o człowieku na podstawie pogłosek, złośliwych oskarżeń, ale - jak Bóg przykazał - to jego się pyta o to jaka jest jego wola. Dlatego, być może, tak się domyślam, tam każdy ma jakąś odpowiedzialność i nikt nie jest zapomniany. Mam nadzieję, że tak jest też w Arizonie. Zobaczymy.

niedziela, 26 lutego 2023

Kazanie na Górze - test prawdziwego Kościoła Boga


Wersji Chrześcijaństwa jest wiele. Każda denominacja interpretuje nauki Syna Boga nieco inaczej od pozostałych. Jak poradzić sobie z tym chaosem?

1. Jest dobrze jak jest

Najłatwiej jest, po prostu, przyjąć filozofię zakładającą, że skoro Bóg umieścił mnie w konkretnej religii to pewnie chciał bym pozostał jej wierny. Lektura Nowego Testamentu szybko obala tę niebiblijną doktrynę. Jan Chrzciciel i Jezus z Nazaretu zapraszali przecież ludzi do zmiany wiary, a niektórym dawali nawet wyzwanie opuszczenia swojej rodziny, jeśli to było konieczne, by mogli czcić Boga w duchu prawdy.

2. Nie ma znaczenia

Można też założyć, że - tak naprawdę to nie ma większego znaczenia do którego kościoła się należy. W końcu wiele ścieżek prowadzi na ten sam szczyt góry. Jezus jednak tego nie nauczał. Symboliczna brama stojąca na początku ścieżki prowadzącej do najwyższej chwały nieba jest jedna. Jezus jest tą bramą. Nie bez powodu posłał On na świat swoich wybranych reprezentantów, by nauczali i chrzcili wszystkie narody. Swoim apostołom powiedział: „Kto was przyjmuje, Mnie przyjmuje…” (Mateusz 10:40). Odrzucając posłanników Jezusa, odrzucamy jego.

3. Prawda jest jedna

Przyjęcie do wiadomości, że tylko jeden Kościół jest prawdziwy stanowi największe wyzwanie. Jest to jednak jedyna reakcja na istniejący w świecie chrześcijańskim chaos, która wydaje się być w całkowitej harmonii z biblijnym tekstem. Paweł podsumował tę zasadę prostymi słowami: „Jeden jest Pan, jedna wiara, jeden chrzest.” (Efezjan 4:5).

Zorganizowanie swojego Kościoła Jezus rozpoczął od wybrania spośród swoich uczniów dwunastu i nadania im powołania apostoła (Łukasz 6:13). Byli oni specjalnymi świadkami Chrystusa, prorokami (Łukasz 11:49) posiadającymi moc wypędzania nieczystych duchów, a nawet klucze królestwa niebieskiego, upoważnienie do pieczętowania, czy wiązania i rozwiązywania na ziemii tego co będzie zapieczętowane i odpieczętowane w niebie (Mateusz 16:19). Nazwał ich swoimi przyjaciółmi i podkreślił, że to nie oni wybrali jego ale On wybrał ich (Jan 15:15-16).

Zanim Jezus zakończył swoją ziemską misję, upewnił się, że jego Kościół został w pełni zorganizowany. Po swoim odejściu do Ojca, Jezus nadal był Głową Kościoła. Objawiał On swoją wolę apostołom, podobnie zresztą jak kierował Izraelem w czasach wcześniejszych.

Twierdzenie, że istnieje jedyna słuszna prawda czy jedna właściwa droga przyjmowane jest przez świat jako symplistyczne a nawet aroganckie. Nie trzeba się jednak bać takiego stanowczego podejścia. Ze strony uczniów Chrystusa w najmniejszym stopniu nie jest ono zaproszeniem do sporów. Pamiętajmy, że podczas gdy Zbawiciel śmiało twierdził, że jest jedyną drogą do Boga, z drugiej strony nauczał też, że każdy człowiek powinien być wolny w wyborze własnej drogi a jego wybór należy uszanować. Jego słudzy nie prowadzą więc waśni z tymi, którzy się z nimi nie zgadzają. Po prostu zapraszają wszystkich do przyjęcia błogosławieństw zarezerwowanych przez Boga dla tych, którzy kochają prawdę i są gotowi by żyć według wzoru ustanowionego przez jego doskonałego Syna.

Uczniowie Jezusa szanują prawdę skądkolwiek by nie pochodziła. Chętnie czerpią mądrość z przeróżnych źródeł. Wierzą, że Bóg daje natchnienie ludziom różnych religii. Pomaga też odnaleźć odpowiedzi na pytania wszystkim, którzy pilnie ich szukają (Mateusz 7:7).

Jak rozpoznać prawdziwy Kościół Jezusa Chrystusa?

Wbrew pozorom rozpoznanie prawdziwego Królestwa Boga na ziemi nie jest wcale takie trudne. Można, na przykład, porównać to, co napisane jest w ewangeliach z dostępnymi nam wersjami Chrześcijaństwa. W czasach Internetu możemy dowiedzieć się o wielu, może nawet wszystkich istniejących denominacjach. Trzeba tylko uważać gdzie się szuka informacji, ponieważ jedną z charakterystycznych cech prawdziwego Kościoła jest fakt szerzenia o nim kłamstw i pomówień. Dlatego najlepiej rozpocząć swoją edukację o konkretnej religii z jej oficjalnej witryny.

Strony kościołów zawierają streszczenia historii ich powstania. Można więc łatwo odnaleźć te, które w konkretny i logiczny sposób są w stanie pokazać, że mają powody do stwierdzenia, że ich przywódcy otrzymali od Jezusa upoważnienie do działania w imieniu Boga. Ja osobiście znam tylko dwa kościoły posiadającą sensowną „genealogię” czy linię kapłańską prowadzącą od obecnego przywódcy do Świętego Piotra - są to Kościół Rzymskokatolicki oraz Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich.

Logicznie spójna historia nie dowodzi jeszcze, że Jezus z Nazaretu prowadzi daną grupę. Potrzebny jest jeszcze dodatkowy test. Ja proponuję oparcie się na treści kazania, jakie Jezus wygłosił prawdopodobnie w dzień założenia swojego Kościoła.

test Kazania Na Górze

Według kroniki Łukasza pierwszym kazaniem jakie Jezus wygłosił po powołaniu apostołów było Kazanie Na Górze (Łukasz 6). Adresatami tego najwspanialszego przemówienia byli wprawdzie jego uczniowie, ale jego tekst dostępny jest przecież dla każdego, kto posiada egzemplarz Biblii (lub dostęp do Internetu).

Myślę, że każdy uczeń Jezusa powinien regularnie powracać do nauk Jezusa zawartych w rozdziałach od 5 do 7 Ewangelii Mateusza. Kazanie Na Górze odpowiada na bardzo istotne pytanie: "Do jakiego stopnia mogę się uważać za prawdziwego ucznia Chrystusa?" Ale to nie wszystko. Dzieło to może posłużyć każdemu szczeremu poszukiwaczowi prawdy jako doskonały wzór, szablon do którego można porównać nauki i praktyki konkretnej religii podającej się za chrześcijańską. Kazanie Na Górze może pomóc w rozpoznaniu prawdziwych uczniów Jezusa. Jego uważne przestudiowanie odpowie na wiele pytań, takich jak:

"Jakich cech powinienem spodziewać się po prawdziwym Kościele Jezusa Chrystusa?"

"Czy Kościół do którego należę naucza prawdziwej ewangelii Jezusa Chrystusa?"

"Czy Kościół, który staram się poznać to ten sam, który założył Jezus?"

"Czy członkowie społeczności, która zwróciła moją uwagę starają się żyć według Jego nauk?"

Zachęcam Cię do uważnego przestudiowania Kazania Na Górze (Ewangelia Mateusza, rozdziały 5, 6 i 7). Z jego treści dowiesz się czym charakteryzowali się "święci", czyli społeczność uczniów Mesjasza o której opowiadają autorzy Nowego Testamentu. Mi udało się odnaleźć prawie trzydzieści następujących cech:

(1) Prawdziwi uczniowie Jezusa propagują i starają się żyć według takich wartości jak pokora, miłosierdzie i czystość serca (Ew. Mateusza, rozdział 5, wersety 3-8).

(2) Promują pokój (5:9).

(3) Doświadczają prześladowań (5:10-12).

(4) Publikowane są na ich temat kłamstwa i zarzucane im jest "wszelkie zło" (5:11).

(5) Pan oczekuje od nich, by stanowili dla świata przykład właściwego postępowania (5:13-16). Można się więc spodziewać, że w miejscach, gdzie sią obecni członkowie Kościoła Jezusa Chrystusa cieszą się oni reputacją ludzi uczciwych i dobrych.

(6) Pan oczekuje od nich większej prawości niż od uczonych w Piśmie (5:20).

(7) Nie prowadzą sporów ale są zachęcani do pogodzenia się z przeciwnikami (5:21-26).

(8) Przestrzegają wysokich norm czystości moralnej (seksualnej), łącznie z trzymaniem się z dala od pornografii i unikaniem rozwodów (5:27-32).

(9) Znani są z uczciwości i prawdomówności. Są godni zaufania (5:33-37).

(10) Praktykują zasady przebaczania i służby bliźnim, nawet wrogom (5:38-42).

(11) Nauczani są miłości i jednakowego traktowania wszystkich ludzi, łącznie z grzesznikami (5:43-48).

(12) W swoim działaniu kierują się czystymi intencjami. Nie czynią dobra by być chwaleni przez ludzi (np. nie noszą specjalnych strojów by wzbudzić sztuczny szacunek u innych) (6:1).

(13) Dzielą się swoją własnością z potrzebującymi. Nie robią tego aby ich ludzie chwalili. Motywują ich szczere pobudki (6:2-4).

(14) Nauczani są praktykowania szczerej, prywatnej modlitwy do Ojca. Ich modlitwa jest rozmową z kochanym Ojcem, nie deklamują stworzonych wcześniej tekstów ("nie bądźcie wielomówni jak poganie") (6:5-15).

(15) Wiedzą, że aby cieszyć się czystym sumieniem muszą najpierw przebaczyć swoim winowajcom (6:12,15).

(16) Praktykują prawo postu (obywanie się bez jedzenia i picia). Poszczą tak, by nikt nie wiedział, że to robią (6:16-18).

(17) Zachęcani są do całkowitego oddania Bogu i sprawie budowania jego Królestwa na ziemi (6:19-34).

(18) Są pozytywni, optymistyczni i ufają, że Bóg ich nie opuści (6:25-34).

(19) Ich służba nie jest związana z karierą zawodową. Nie otrzymują pieniędzy za swoją posługę. Robią to z miłości do Boga i ludzi (6:24).

(20) Przywódcy generalni Kościoła, np. apostołowie całkowicie poświęcają się jednak swojemu szczególnemu powołaniu (6:25-34).

(21) Ich kultura zachęca każdego wiernego do tego, by skupiał się na własnym rozwoju duchowym a nie poprawianiu innych (7:1-6).

(22) Unikają debat i kłótni na tematy religijne. Wzorem Jana Chrzciciela skupiają się raczej na inspirowaniu ludzi do nawrócenia i porzucania swoich grzechów (7:6).

(23) Nie mają wątpliwości, że Bóg słucha ich modlitw i odpowiada na nie (7:7-11).

(24) Cechuje ich empatia. Kierują się Złotą Zasadą. Postępują tak, jak sami by chcieli by postępowano z nimi (7:12).

(25) Stanowią mniejszość społeczeństwa, ponieważ bycie uczniem Jezusa wymaga pewnego poświęcenia (7:13-14).

(26) Odrzucają fałszywa doktrynę "nie potrzebujemy proroków bo mamy Biblię". Przeciwnie, wierzą, że Bóg nadal postępuje tak samo jak w czasach w których powstawał biblijny tekst a więc w dalszym ciągu posyła na ziemię proroków. Można powiedzieć, że są jednymi z nielicznych traktujących Biblię poważnie (7:15).

(27) Ich przywódcy są prawdziwymi prorokami. Można ich rozpoznać po dobrych owocach, pozytywnych następstwach ich służby (7:15-20).

(28) Rozumieją, że aby służyć w imię Pana, trzeba najpierw otrzymać od niego specjalne upoważnienie. Taka osoba musi być wybrana i powołana przez Boga. Dobre intencje nie wystarczą (7:21-23).

(29) Nauczają wg. wzoru wyznaczonego przez samego Pana. Nie popisują się znajomością pism świętych i nie interpretują ich po swojemu tak jak robili to Faryzeusze. Głoszą Prawdę z mocą i według otrzymanego od Boga upoważnienia (7:28-29).

P.S.

Kiedy spotkałem misjonarzy Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich nie myślałem o porównywaniu ich do Świętych z czasów Jezusa i apostołów. Urzekł mnie ich przykład optymizmu, miłosierdzia, cierpliwości i moralnej czystości a także ogromny szacunek z jakim wypowiadali się o swoich rodzicach, co w moim środowisku było czymś niespotykanym. Postawa "Starszych" a nawet wspaniałe doktryny o których dyskutowaliśmy nie stanowiły jeszcze dowodu na to, że posłał ich do mnie Bóg z zaproszeniem do nawrócenia i chrztu.

O prawdziwości przedstawionej przez nich wersji Chrześcijaństwa dowiedziałem się bezpośrednio od Boga. Minęło trochę czasu zanim udało mi się znaleźć w sobie wystarczająco wiary w ich zapewnienie, że Bóg mnie kocha i z pewnością odpowie na moją szczerą modlitwę. W końcu zapytałem i na własnej skórze przekonałem się, że Jezus nie kłamał, kiedy obiecał: "Proście, a będzie wam dane, szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam." (Mateusz 7:7). Tak jak objawia On każdemu, kto poszukuje prawdy, mi też objawił, że posłał w naszych czasach proroka Józefa Smitha i przywrócił na ziemię pełnię ewangelii Jezusa Chrystusa.


Od tamtej pory minęły już trzy dekady. Nie wszyscy członkowie Kościoła, których do tej pory spotkałem są ucieleśnieniem zasad nauczanych przez Jezusa podczas Kazania Na Górze. Jednak atmosfera jaką się czuje w Kościele Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich zachęca do ich przestrzegania. Moim zdaniem ta właśnie religia zdaje egzamin z zaproponowanego powyżej testu. Nawet w miejscach, gdzie Kościół jest mały a jego członkowie nie dojrzeli jeszcze do wszystkich wartości i norm nauczanych przez Zbawiciela, nawet tam można spotkać wyznaczonych przez Boga ewangelistów, którym dał moc i upoważnienie do nauczania Prawdy o Bogu i ludzkim potencjale. Są nimi zazwyczaj młodzi ludzie, misjonarze i misjonarki - pokorni i pełni wiary, nadziei i miłości potomkowie Abrahama, którzy poświęcają dwa lata swojego życia służąc bliźnim na całym świecie. Zachęcam do rozmowy z nimi a nawet do poddania ich testowi z Mateusza 5-7. W każdej chwili możesz też poradzić się swojego doskonałego Ojca. Jemu można zaufać.

sobota, 18 września 2021

Wyobraź sobie, że Bóg nadal objawia Świętym prawdę

Do pewnego wieku traktowałem religię chrześcijańską, w której wzrastałem dosyć poważnie. Nie dlatego, że miałem przeświadczenie o bezpośrednim zaangażowaniu Boga w Kościół, którego byłem członkiem, ale dlatego, że tak było kiedyś, daleko w przeszłości. Mój paradygmat wyglądał mniej więcej tak: w dawnych czasach Bóg objawiał swoją wolę prorokom, posyłał aniołów, staczał dla swoich wyznawców bitwy, inspirował nawet okupantów Izraela do przychylnych działań na ich rzecz. A dziś już tego nie robi. Dlaczego? Pewnie dlatego, że wszystko co cenne zostało już objawione. Wystarczy otworzyć Biblię i starannie wyszukać w niej odpowiedzi na nurtujące pytanie by wiedzieć jak żyć.

Dwa doświadczenia zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Pierwszym była lektura “Listów Nikodema” Dobraczyńskiego, a drugim projekcja w jakiejś ciasnej kościelnej salce filmu “Quo Vadis”. Oba te dzieła przeniosły mnie w te dawne czasy proroków, objawień, przede wszystkim pewności, że jest tak a nie inaczej bo człowiek, z którego ust usłyszeliśmy świadectwo został osobiście powołany na apostoła przez samego Syna Boga.

Wyobraź sobie jak by to było żyć w tamtych czasach. Zebrani potajemnie po zapadnięciu zmroku w domu zamożnego współwyznawcy wysłuchujemy przemówienia Piotra. Wspomina ukochanego Mistrza, jego słowa, jego inspirujące uczynki i ten fatalny tydzień wielkanocny w którym torturowano i zamordowano Mesjasza ludzkości.

Dlaczego nie dane mi było urodzić się wcześniej? - myślałem często. Dlaczego muszę żyć w niepewności, rozrywany na wszystkie strony przez nauczycieli religii, każdy interpretując biblijne wersety na swój własny sposób? Dlaczego Bóg nie objawia nam już swojej woli?

Wyobraź sobie jak by to było, gdyby czasy biblijne nigdy się nie zakończyły. Albo gdyby te duchowe dary zostały ponownie przywrócone. Wyobraź sobie, że zabierasz swoją rodzinę na weekend do miejsca, w którym, o wyznaczonym czasie Bóg komunikuje się z zebranymi wiernymi. A potem dniami i nocami rozmyślasz o tych rzeczach i czujesz, że Twoje zrozumienie boskiego Planu i własnej roli w tym Planie staje się pełniejsze, że - w pewnym sensie, w jakimś małym stopniu lecz w sposób wyraźnie odczuwalny, narodziłeś się na nowo, bo - jak by nie było - nie jesteś już tym samym człowiekiem, którym byłeś jeszcze parę dni temu.

Co objawił mi Bóg podczas ostatniego weekendu?

Pomógł mi lepiej zrozumieć znaczenie Zadośćuczynienia. Zwrócił uwagę na to, że brak pełni zrozumienia ważnych tematów to stały element codzienności. Najlepiej po prostu przyjąć do wiadomości. Brak pełni wiedzy o ważnych kwestiach, nawet tych doktryn czy niezwykle fascynujących niuansów historii Chrześcijaństwa (tego objawionego i w pewnym sensie pełnego, a nie wysuszonego, bezskutecznie reanimowanego przez owijane go w rytuały i tradycje), które chciałoby się zrozumieć w pełni, ale pozostaje ten jeden szczegół pozostawiający to nieprzyjemne poczucie niedosytu. To jak z tym nieszczęsnym elementem puzzli nijak nie pasującym do całości. Usłyszałem cenną poradę. Zamiast skupiać swoją uwagę na tym elemencie, lepiej odłożyć go tymczasowo na bok i skupić się na pozostałych, bo w końcu nadejdzie ten szczęśliwy moment, gdy okaże się, że jednak doskonale pasuje do całości.

Co jeszcze Bóg objawił mi we wskazanym miejscu i czasie? Zwrócił uwagę na oczywisty fakt, że w sławnym przykazaniu kochania Boga i bliźniego wspomniana jest jeszcze jedna osoba zasługująca na moją miłość - ja.

Przypomniano mi, że warto wywiązywać się z wyznaczonych przez Boga zadań wypełniając kościelne powołanie, bo tak jak każdy element organizmu jest ważny, tak samo każdy wartościowy członek chrześcijańskiej społeczności dodaje od siebie do wspólnej wartości.

Bóg objawił Świętym w Polsce podczas ostatniego weekendu, że celem chrztu nie jest sam chrzest czy nawet przynależność do założonego przez Jezusa i przez niego kierowanego Kościoła, ale przygotowanie się oraz pozostanie godnym wejścia do Świątyni Pana, w której uczy jak kroczyć jego ścieżkami i przepowiada upragniony moment wprowadzenia wiernego wyznawcy do świata celestialgego tak jak kochający rodzic troskliwie prowadzi za rękę swoje dziecko.

Każdy kto był ostatniej soboty i niedzieli w Warszawie przy Wolskiej 142 z pewnością zwrócił uwagę na odmienny szczegół. Mamy przecież różne potrzeby, różne doświadczenia, dochodzimy do naszego celu etapami, z tym że te etapy rozpoczynamy w nie koniecznie w tej samej kolejności co pozostali.

Najcenniejszym dla mnie przesłaniem prosto z celestialnego świata było ostrzeżenie przed fałszywymi filozofiami, które w ciągu ostatnich dwóch dekad stały się nie tylko modne, ale niemal bezkrytycznie powszechnie przyjęte a których odrzucenie wywołuje gniew arcykapłanów i jego fanatycznych głosicieli. A przecież są one fałszywe i fatalne w skutkach. O wiele lepiej jest trzymać się uniwersalnych nauk Jezusa, który gwarantuje błogosławieństwa za odważny bunt przeciwko tym modnym nurtom.

I tu padły słowa, dla których warto było przyjechać do Warszawy naszym starym, poobijanym Oplem na Konferencję Polskiego Warszawskiego Dystryktu Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich (lub połączyć się z warszawską kaplicą za pośrednictwem Zoom’u). Bo co się okazało? Że Bóg nie skręca w lewo tak jak robi to świat. Rodzina nadal pozostaje jedną z największych wartości życia - rodzina tradycyjna, z ojcem, który jej przewodniczy w miłości i służbie oraz matką skupiającą swoją uwagę na błogosławieniu dzieci, przygotowaniu ich do dorosłego życia, nie tylko tego ziemskiego, lecz wieczności w najwyższym stopniu chwały celestialnej.

niedziela, 18 lipca 2021

Nie podlegajmy oddziaływaniu

Lehi uczył swoich synów, że Bóg stworzył niebiosa i ziemię oraz wszystko co w nich jest. Starożytny prorok podzielił te stworzenia na dwie kategorie: “wszystko, co oddziałuje, i wszystko, co podlega oddziaływaniu” (II Nefi 2:14). Nasuwa się wyjaśnienie sugerujące, że ta pierwsza to ludzie a do drugiej należy cała reszta: minerały, rośliny, zwierzęta, itd.

Z wersetu 26 dowiadujemy się jednak, że z tym działaniem to nie koniecznie chodzi o wrodzoną czy nabytą zdolność, ale potencjał. Człowiek staje się zdolny do działania zamiast podlegać działaniu tylko wtedy, gdy został wykupiony z upadku przez Mesjasza. Tylko tacy ludzie stają się “wolni na zawsze, odróżniając dobro od zła” (w. 26).

Wkraczając w wiek młodzieńczy, w wielu młodych ludziach rodzi się bunt, jakieś zmęczenie normalnością. Odczuwają tęsknotę za czymś nowym, za nieznanymi emocjami. Wtedy zostają kolekcjonerami wrażeń. Do działania motywuje ich chęć doświadczenia spraw, których nie do końca rozumieją i nad którymi nie potrafią zapanować. Nie koniecznie dla jakiejś wyższej idei, na przykład pragnienia budowania swojego charakteru, ale z samej chęci rozerwania się, uniknięcia nudy. To zupełnie naturalne. Tak zostaliśmy stworzeni. Podobno średnio raz na siedem lat człowiek odczuwa trudny do opisania niepokój i postanowienie dokonania nadających głębszy sens istnienia zmian.

Ja też byłem takim młodym buntownikiem. Przerażała mnie perspektywa spędzenia życia na wzór ludzi, którymi byłem otoczony. Dlatego kiedy tylko mogłem to uciekałem - z mojego rodzinnego osiedla do lasu, nad jezioro, w góry, albo do poezji i natchnionej prozy Edwarda Stachury albo po prostu w objęcia dziewczyny w Zduńskiej Woli lub w grono inaczej myślących punków, rastamanów i hipisów. Przyciągali mnie ludzie wrażliwi, dostrzegający rzeczy, na które bezmyślna większość nie zwraca uwagi, albo kpi z tych spraw, bo nie wypada robić inaczej.

Ten wewnętrzny bunt i częste “dołki” - jak nazywaliśmy te stany chwilowej depresji okazały się na koniec ogromnym błogosławieństwem. Gdyby nie ta potrzeba odejścia od przyjętych schematów myślenia i działania, pewnie nigdy nie zainteresowałbym się przesłaniem spotkanych na ulicach Wiednia misjonarek. Znalazłem to, czego szukałem - zrozumienie Planu Zbawienia, poczucie bezpieczeństwa w Kościele prowadzonym przez Boga za pośrednictwem żyjącego proroka i głębokie, przejmujące doznania kiedy odczuwam wpływ Ducha Świętego podczas czytania pism świętych czy słuchania natchnionych lekcji lub przemówień.

Ten bunt jednak powraca do mnie co jakiś czas. I chyba nie potrafię jeszcze odpowiednio reagować na to co uważam za zło. A szczególnie trudno jest mi ustosunkować się do bezmyślności ludzi, do kompletnie przeze mnie nie zrozumiałej chęci dostosowywania się, lęku przed prawdą, usilnego zamykania oczu na fakty. Nic chyba nie irytuje mnie bardziej od pustych rytuałów.

Temat rytuałów fascynuje mnie od dawna. W wieku piętnastu, może szesnastu lat, postanowiłem sobie, że nie będę się stosował do żadnych rytuałów. Wszystkie uważałem za głupie. Dlatego przestałem uczestniczyć w mszy świętej . Wcześniej chodziłem na nie tylko po to, by spełnić ofiarę będącą wypełnieniem oczekiwania spędzenia każdej niedzieli nudnej godziny w dusznym kościele i słuchania najbardziej chyba żenującego, zawodzącego stylu narracji rzekomego kapłana i jeszcze gorszej formy śpiewania świętych pieśni. Ale to nie wszystko. Na każdym niemal kroku zadawałem sobie pytanie czy to co robię ma jakiś sens, czy też robię to z przyzwyczajenia, albo po to, by kogoś nie rozczarować.

Od tamtej pory nieco się uspokoiłem. Potrafię nawet doceniać niektóre te mniejsze i większe rytuały, które tak weszły nam w krew, że nawet o nich nie myślimy. Podaję więc przy powitaniu dłoń, chociaż uważam, że jest to niehigieniczne i przerażają mnie statystyki o nie myciu rąk po wyjściu z ubikacji. Lubię pogadać ze znajomymi i nieznajomymi o sprawach - wydawałoby się - mało istotnych. Tego rytuału nauczyłem się doceniać a nawet uważam go za bardzo praktyczny, bo przyjemny. Uczęszczam na pogrzeby, na do widzenia mówię “do widzenia” i tak dalej. Ale do tej pory nie potrafię się przełamać w sprawie odpędzania złych duchów, które ponoć wchodzą do duszy człowieka podczas kichania. Dlatego nigdy nie mówię “na zdrowie”, kiedy ktoś w mojej obecności kicha. Uważam to za kompletnie idiotyczne, jakieś takie pogańskie. Jednak daleko mi od przesadnego demonizowania tej i innych podobnych rytuałów. Nie uważam już, że Chrześcijanie nie powinni mówić “na zdrowie”.

Są takie dni, podczas których szczególnie dotkliwie irytuje mnie forma rozmawiania, formowania zdań, reagowania, próby rozśmieszenia rozmówcy za pomocą modnych słów i stosowanej przez komików mimiki. To też są rytuały. Oczywiście kompletnie nieszkodliwe, ale jakieś takie puste, nieoryginalne, dlatego żenujące. Nie ma nic złego w polskich powiedzeniach: “zdrowie najważniejsze”, czy “nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej” po którym następuje ryk śmiechu kompletnie ignorujący fakt, że ten żarcik słyszeliśmy już przecież z piętnaście tysięcy razy. Od jakiegoś czasu wszystkie te amerykańskie powiedzonka działają na mnie identycznie. Na przykład, każdy odcinek mojego ulubionego podcastu o programowaniu komputerowym kończy się reklamowaniem płatnych szkoleń. Za każdym razem prowadzący zapowiada ten segment identycznie: “A teraz pozwolę sobie na bezwstydną samoreklamę.” To śmieszne i sympatyczne, ale po dwóch, czy trzech odcinkach ten żarcik przestaje być, przecież, dowcipny.

Dlaczego mnie to wszystko irytuje? Pewnie nie powinno. Mowa przecież o zupełnie niewinnych zachowaniach. Rytuały są potrzebne. I zdaję sobie sprawę, że kiedy moja żona “błogosławi” po angielsku kichającego przechodnia albo po polsku życzy mu zdrowia to nie dlatego, żeby zły duch nie wtargnął do otwartej aktem kichania duszy ale po to, by sprawić komuś małą przyjemność. Doskonale to rozumiem i nie mam nic przeciwko.

Chyba to mnie tylko irytuje, że te wszystkie powiedzonka, mimika, ruchy, uśmieszki, modne tańce, przeróżne cliche w amerykańskich filmach (przecież Amerykanie tak naprawdę nakręcili nie więcej jak cztery, może pięć filmów! Cała reszta to kopie kopii!) - to wszystko przypomina mi o smutnym fakcie - jesteśmy przygnębiająco bezmyślni. Nasze życie jest wyuczonym tańcem. Zamiast działać, podlegamy oddziaływaniu. Zamiast szczerości jest naśladowanie celebrytów z nadzieją wywalczenia tej samej reakcji jaką w nas samych budzą słowa i zachowanie komików oraz aktorów.

Owszem, podleganie tym czy innym liderom kultury jest bardzo praktyczne. Jest to, niewątpliwie, okoliczność łagodząca, jeśli mogę użyć tej frazy, być może ryzykownie, bo nie wypada dzisiaj oceniać i osądzać, ale przecież my wszyscy bez przerwy osądzamy innych - nawet jeśli w głębi duszy. Ludzi potrafiących się zachować można podzielić na dwa rodzaje. Po pierwsze, nieliczna garstka atrakcyjnych, działających, myślących samodzielnie, prawdziwie kreatywnych liderów oraz, po drugie, nieprzeliczone tłumy lekko lub bardzo żenujących, ale jednak nie do końca nudnych przeciętniaków. No i pozostają nudni, mało atrakcyjni a może nawet - tak jest chyba w moim przypadku - odpychający swoim negatywną postawą, niepotrzebnym cynizmem.

Nie wszystkie rytuały są puste. O podaniu dłoni już wspomniałem. Są też odwiedziny krewnych, wizyty na cmentarzu, są objawione przez proroków obrzędy takie jak chrzest czy obdarowanie w świątyni. Jest zapieczętowanie dwojga zakochanych w sobie osób. Nikt, poza nimi samymi, nie ma mocy rozdzielenia ich - ani w tym, ani w przyszłym życiu. To są piękne, głębokie i budujące rytuały. Przyjmowanie sakramentu w każdą niedzielę także do nich należy. Codzienne osobiste i rodzinne studiowanie pism świętych oraz szczera modlitwa do Ojca - kolejny przykład rytuałów, do których warto się przyzwyczaić, pod warunkiem, że nie przestajemy myśleć kiedy je wykonujemy.

Na koniec chcę jeszcze wrócić do tych pustych. Pustym rytuałem jest wyuczone myślenie, które nie jest w zgodzie z wyznawanymi przez siebie wartościami. Jakiś czas temu wszedłem chyba w kolejny okres tej nieszczęsnej (i zbawiennej, jednocześnie) siedmiolatki wywołującej we mnie lekki bunt. Coś się we mnie odzywa, kiedy z ust swoich współwyznawców słyszę fałszywe doktryny, nauki kompletnie zaprzeczające tym jakie nauczane są w pismach świętych. Skąd ta potrzeba dostosowywania się do świata, w którym żyjemy? Czy jest to podejście czysto praktyczne? Obawiam się, że może to być po prostu symptom tej choroby polegającej na braku zdolności do samodzielnego myślenia, podejścia krytycznego. Może to jakiś kompleks, a może smutny fakt, że nie zostaliśmy jeszcze odkupieni przez Mesjasza i nie staliśmy się “wolni na zawsze”.

Jak już wspomniałem, nie nauczyłem się jeszcze odpowiednio reagować na te sprawy. Nie zachęcam więc nikogo do przyjęcia mojej postawy. Naprawdę, nie polecam. Wizyty w Kościele powinny być przyjemnością a nie sesją kręcenia oczami, wzdychania, a nawet, chwilami, zakrywania z rezygnacją twarzy dłonią. Ze mną, niestety, jeszcze tak jest, choć bez przesady - nie zdarza się to bardzo często. 98% tego, co słyszę na spotkaniach to czysta i budująca prawda. Mam jednak chwilami dość przychodzenia na kościelne spotkania albo czytania na Facebooku niektórych komentarzy niby-to "Świętych", które przypominają mi o dołujących postawach, doktrynach i wyuczonych modnych na tym - jak by nie było - złym świecie reakcjach. Interakcje ze Świętymi a już szczególnie odwiedziny w kaplicy przywróconego Kościoła powinny być odpoczynkiem od świata, a nie przygnębiającą realizacją, że nawet najlepsi dają się nabrać na szatańskie, jakże naiwne, doktryny. Nie chcę od Chrześcijan słyszeć o równości (chyba, że cytowane są fragmenty pism na ten temat i przytaczane ich poprawne interpretacje proroków), rzekomych prześladowaniach mniejszości, przywilejach ludzi białych, czy “sprawiedliwości społecznej”. Mam dość wszystkich tych historyjek ukazujących kobiety jako mądrzejsze i bardziej uduchowione od swoich mężów. To przecież takie dla nich poniżające. Dzisiaj, na przykład, podszedł do mnie pewien brat i zapytał: “Czy brat i siostra Pawlik, to znaczy siostra Pawlik i brat będziecie za tydzień w Kościele?” Prawie wybuchłem śmiechem, kiedy zobaczyłem przerażenie na jego twarzy po tym jak zorientował się, że starym, niemodnym już zwyczajem wspomniał pana X najpierw a potem dopiero panią X. Zrelaksuj się, drogi przywódco kapłański. Nie popełniłeś żadnego grzechu. A gdybym się na ciebie obraził to oznaczałoby przecież tylko jedno - nie potrafię myśleć samodzielnie, nie jestem “wolny na zawsze”. Zamiast wolności, wybrałem przyjaźń ze światem, lęk przed złamaniem fałszywej doktryny.

Nie mówię tu o pierdołach (przepraszam, ale bardzo lubię to słowo). Wbrew pozorom, to dosyć ważne sprawy. Najlepiej to chyba ujął jeden z moich ulubionych pisarzy - Witold Gombrowicz, który komentując jego czasy (lata 1950., które - moim zdaniem - niewiele różnią się od czasów od Kaina aż po dzisiaj) napisał w swoich (genialnych!) dziennikach tak:

"Czyż na każdym kroku nie widzimy, że sumienie nic prawie nie ma do powiedzenia ? Czy dlatego człowiek zabija, lub dręczy, ze doszedł do wniosku, iż ma prawo ? Zabija dlatego, że zabijają inni. Męczy ponieważ inni męczą. Najokropniejszy czyn staje się łatwy, gdy droga przezeń została utorowana i, na przykład, w obozach koncentracyjnych ścieżka do śmierci była już wydeptana, że mieszczuch niezdolny zabić muchy w domu, uśmiercał z łatwością ludzi... Ja zabijam ponieważ ty zabijasz. Ty i on i wy wszyscy dręczycie, więc i ja dręczę. Zabiłem go, gdyż wy byście mnie zabili, gdybym go nie zabił. Taka jest koniugacja i deklinacja naszych czasów... Nie dlatego popełniamy zło, że zniweczyliśmy w sobie Boga, lecz ponieważ Bóg, a nawet Szatan są nieważni gdy sankcją czynu staje się drugi człowiek.”

Jeszcze raz powtarzam - to nie są błachostki. Nauczenie się samodzielnego myślenia i działania w zgodzie z dyktowaną przez Światło Chrystusa, czyli sumienie, prawdą może sprawić, że ludzkość uniknie fatalnych pomyłek, a nawet tragedii. Gdyby religijni Amerykanie osiemnastego i dziewiętnastego wieku uczciwie porównywali przyjęte normy moralne, a nawet nauki swoich pastorów z naukami Jezusa w Biblii, zamiast podlegać oddziaływaniu zbiorowemu obłąkaniu, zamiast rozglądać się jak dzieci do koła by sprawdzać jak zapatrują się na sprawę niewolnictwa inni “Chrześcijanie” to nigdy nie doszłoby do Wojny Secesyjnej. Niewolnictwo zostałoby zniesione jako naturalny efekt działania ludzkiego sumienia i właśnie samodzielnego myślenia, które prowadzi do jednej tylko konkluzji - Bóg nie chce niewolnictwa.

Gdyby ludzie myśleli samodzielnie to nikt nie traktowałby czarnoskórych, osób z zaburzeniami seksualnymi czy kobiet w sposób poniżający. Takie traktowanie było kiedyś modne. A dzisiaj modne jest traktowanie w sposób poniżający ludzi białych, mężczyzn i zdrowych seksualnie. Ten sam duch, który prowadził naszych przodków prowadzi teraz i nas. Zmieniają się tylko formy i grupy, które należy elegancko prześladować. Wystarczy zastanowić się przez moment by dojść do wniosku, że poddawanie się tej masowej psychozie jest czymś złym, a więc musi prowadzić do negatywnych skutków.

W sprawie niewolnictwa Święci w Dniach Ostatnich nie muszą się wstydzić swojej historii. Nasi członkowie nie popierali tej diabelskiej instytucji a nie jeden właściciel niewolników po swoim nawróceniu do przywróconego Kościoła zwracał swoim czarnoskórym braciom i siostrom (nie koniecznie współwyznawcom) wolność. Ale i w naszej historii są pewne ciemne plamy. Na niejednej kaplicy Świętych w Dniach Ostatnich w III Rzeszy widniała tablica: “Żydów nie zapraszamy” (nie z inicjatywy Braci z Salt Lake City, ale niektórych lokalnych przywódców kapłańskich). Dlaczego? Bo taka była wtedy psychoza. Inaczej nie wypadało. Poza tym ta anty-żydowska postawa była po prostu modna. Każdy kulturalny człowiek na poziomie nie lubił Żydów. Nie mam nic przeciwko braku sympatii do określonej kultury czy społeczności. Ja sam nie kryję swoich obiekcji wobec żydowskiej kultury i niektórych zwyczajów. Mowa tu jednak o traktowaniu jednostek. Taka postawa nigdy nie była w harmonii z naukami Jezusa. Ani w latach trzydziestych dwudziestego wieku, ani później. W Niemczech jedynie 16-letni Święty w Dniach Ostatnich - Helmuth Hübener zdawał się to rozumieć. Jedynie on miał odwagę myśleć samodzielnie i odmierzać rzeczywistość miarą Biblii i Księgi Mormona. Naraził się, tym samym, swojemu prezydentowi gminy, Naziście, który ekskomunikował go z Kościoła. Ten fakt teraz pomija się, kiedy Kościół z dumą wspomina brata Hübenera - pierwszą śmiertelną ofiarę prześladowań opozycji w hitlerowskich Niemczech. Helmuth za życia stracił przyjaciół, bo działał, zamiast podlegać oddziaływaniu. Teraz jednak to z niego jesteśmy dumni a nie z wiecznie uśmiechniętego i politycznie poprawnego przywódcy kapłańskiego, który z pewnością wymyślił sobie nie jedną podstawę surowego osądzenia wywrotowego gówniarza - choćby złamanie świętego przykazania posłuszeństwa władzom świeckim, blah, blah, blah.

Ale cóż - stało się - pozostał wstyd za naszych współbraci, którzy zamiast działać, podlegali oddziaływaniu. Być może kiedyś, pewnie już niedługo, będzie nam też wstyd za dzielną postawę wielu naszych członków, łącznie z przywódcami, w sprawie rzekomej groźnej a nawet fatalnej pandemii Covid-19. Wstydzić się będziemy łażenia w maskach, przytaczania nieprzemyślanych słów jakoby noszenie maski odzwierciedlało miłość bliźniego, filmików pokazujących proroka przyjmującego szczepionkę i - o zgrozo! - zmuszania studentów Uniwersytetu Brighama Younga na Hawajach do szczepień wbrew ich woli i przekonaniom. Znowu wdepnęliśmy - oby tylko na krótki czas - w błoto faszyzmu, mimo, że nasza doktryna mówi wyraźnie - każdy człowiek powinien mieć prawo wyboru, łącznie z prawem do popełniania błędów, nawet potencjalnie fatalnych. Sam maski nie noszę w Kościele i nikogo nie namawiam, by poszedł w moje ślady (żeby było fair - nikt mnie też w Kościele nie naciska by te zagrzybione szmaty zakładać), ale smutno mi się robi patrząc na to wszystko.

Mówienie o rzeczach złych jest czasami potrzebne, tak jak konieczne jest nauczanie młodych uczestników obozu harcerskiego o jadowitych żmijach i kleszczach. Ale dosyć już tego narzekania.

niedziela, 3 stycznia 2021

Dlaczego warto delektować się pismami świętymi i od czego rozpocząć lekturę?

 


Zbiór zapisków starożytnych proroków żydowskich (i jednego z plemienia Lewiego) zwany Biblią, lub Pismem Świętym, stanowi niemały tom. Jego rozmiar nie odstrasza jednak Chrześcijan. W USA, na przykład, żadna inna książka nie sprzedała się w tak ogromnych nakładach jak właśnie Biblia (Księga Mormona od około dwóch dekad zajmuje drugie miejsce). Mimo to niewiele osób może się uczciwie pochwalić, że przeczytali w całości Stary i Nowy Testament.

Jakby tego było mało, po przywróceniu swojego Kościoła w 1830 roku, Bóg dał nam dodatkowe natchnione księgi. Obecnie do kanonu pism, oprócz Biblii, zalicza się także Księgę Mormona, księgę Doktryna i Przymierza oraz zawierającą zarówno starożytne jak i nowożytne zapiski proroków Perłę Wielkiej Wartości.

Nowe (z naszego punktu widzenia) pisma święte są dla każdego miłośnika prawdy wielkim błogosławieństwem. Nie ma w Królestwie Boga lęku przed prawdą, nawet jeśli nowe rewelacje zmuszają czasem do zweryfikowania swoich dotychczasowych przekonań. Być może właśnie ten strach przed czymś nowym, przed pogłębianiem wiedzy i zrozumienia Boga oraz jego planu dla swoich dzieci, ta atmosfera chwilami bardzo realnego terroru jaka przez wieki panowała w tak zwanym „świecie chrześcijańskim” była powodem dla którego ludzkość przez kilkanaście stuleci musiała czekać na ponowne otwarcie się niebios i zakończenie tego najdłuższego w historii ludzkości okresu odstępstwa.

Trudno wyobrazić sobie założenie Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich bez poprzedzającego to wydarzenie Oświecenia z jego atmosferą fascynacji prawdą, rozwojem nauki, otwarciem na nowe idee, na wolność sumienia, rozważenie nowych wyjaśnień znanych zjawisk, na przykład astronomicznych.

Myślę, że nie bez znaczenia data wydania pierwszego pisma świętego od czasów zapisków Jana Objawiciela zbiega się z usunięciem dzieła Mikołaja Kopernika z listy zakazanych przez Kościół Katolicki publikacji heretyckich. Rozpoczynająca naukową rewolucję „O obrotach ciał niebieskich”, która dosłownie wywróciła do góry nogami obowiązujące postrzeganie wszechświata, była w katolickiej Europie książką zakazaną do roku 1835 (należy podkreślić, że spotkała się ona z większą niechęcią świata protestanckiego niż katolickiego, przynajmniej na początku). Pierwszy egzemplarz Księgi Mormona opuścił drukarnię zaledwie 6 lat wcześniej.

Bez opublikowanych po roku 1829 dodatkowych świadectw o Chrystusie trudno byłoby zrozumieć tego pierwszego, czyli Biblii. Na przykład, wspomniane trzy razy w Księdze Objawienia (w rozdziałach 2, 12 i 19) panowanie Chrystusa i jego Królestwa na ziemi za pomocą „żelaznego prętu” można łatwo mylnie zrozumieć jako przyznanie przez Boga kościołowi chrześcijańskiemu upoważnienia do politycznego panowania nad królestwami wchodzącymi w skład zachodniej cywilizacji. Tymczasem Nefi w pierwszych rozdziałach Księgi Mormona wyjaśnia, że żelazny pręt nie jest narzędziem do karania, ale należy go sobie wyobrazić jako stabilną poręcz pozwalającą na wyjście z gęstej mgły pokus.  Jest on symbolem słowa Boga, jego nauk, natchnionego przewodnictwa proroków, wskazówek zawartych w pismach świętych, a nie bronią służącą do zmuszania ludzi by przestrzegali boskich przykazań.

Podczas okresu Wielkiego Odstępstwa, chrześcijanie byli zniechęcani do studiowania Biblii. Jej treść dostępna była tylko dla wtajemniczonych posiadaczy dyplomów seminariów duchownych. Do jej studiowania niezbędna była znajomość łaciny wykładanej właśnie na uczelniach dla przyszłych kapłanów.

Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich nie tylko publikuje wspomniane cztery pisma święte w językach potocznych, ale nieprzerwanie zachęca świętych do ich wgłębnego studiowania. Zapisane w piątym wieku przed naszą erą słowa proroka Nefiego pozostają aktualne. Na pytanie co powinny robić osoby nawrócone po przyjęciu chrztu Nefi odpowiada, że powinni „dążyć naprzód w Chrystusie, mając doskonałą jasność nadziei i miłość do Boga oraz wszystkich ludzi...”. Następnie daje wspaniałą obietnicę: „Jeśli więc będziecie dążyć naprzód, delektując się słowem Chrystusa i wytrwacie do końca, oto tak mówi Ojciec: Będziecie mieli życie wieczne.” (II Nefi 31:20).

Dążenie naprzód w Chrystusie, które nie jest możliwe bez wiary w Niego oraz posiadanie nadziei i miłości Nefi zdaje się uzależniać od studiowania pism świętych. Nie pisze on o czytaniu. Nie używa nawet słowa „studiowanie”, ale mówi o „delektowaniu się słowem Chrystusa”.

Niewątpliwie „słowa Chrystusa” nie ograniczają się jedynie do oficjalnie ustanowionego kanonu czterech pism świętych. Każde objawienie, zarówno te zapisane w świętych księgach, jak i te wypowiadane przez żyjących proroków a także innych świętych, np. podczas przemówień na spotkaniu sakramentalnym czy też stanowiące szczerą radę udzieloną przez przyjaciela lub przyjaciółkę, oraz osobiste natchnienie od Ducha Świętego są słowami Chrystusa. Ograniczę się tu jednak tylko do autorytatywnie zatwierdzonego przez Jego sługi boskiego kanonu.

W języku angielskim oprócz słowa „canon” używa się też określenia „standard works”. Biblia, Księga Mormona, Doktryna i Przymierza oraz Perła Wielkiej Wartości są dziełami stanowiącymi standard według którego możemy odmierzać prawdziwość słów, idei, nauk, filozofii i wszelkich ludzkich pomysłów. Nawet prezydenci Kościoła Jezusa Chrystusa nie raz podkreślali, że są oni prorokami tylko wtedy, kiedy przemawiają pod wpływem Ducha Świętego. Dlatego ich słowa należy odmierzać miarą zatwierdzonego kanonu. Inaczej mówiąc, nie ma takiej możliwości, żeby Duch Święty objawił dzisiaj coś, co nie jest w harmonii z tym. co objawił wczoraj.

Oczywiście trzeba z tym bardzo uważać, bo w przeciwieństwie do innych kościołów chrześcijańskich, nie jesteśmy zainteresowani odrzucaniem natchnionych słów kogokolwiek tylko dlatego, że nie są one zgodne nie tyle z tym czy innym wersetem biblijnym co naszą interpretacją tego wersetu. Jest to bardzo niebezpieczna praktyka. To właśnie przez nią starożytni Faryzeusze nie zauważyli, że przebywający pośród nich przez trzy lata kontrowersyjny Nauczyciel jest Mesjaszem, którego przyjścia spodziewali się w ich czasach (wg. całkiem dokładnego terminu danego przez proroka Daniela).

Pisma święte są więc standardem, według którego sami żyjący prorocy ważą swoje myśli, pomysły i słowa zanim je wypowiadają publicznie. Możemy więc spokojnie poświęcać przywódcom Kościoła swoją uwagę.

Nie ma wątpliwości, że nasz Ojciec oczekuje od nas codziennej praktyki osobistego i grupowego (np. rodzinnego) studiowania pism świętych. Ale tych tekstów jest tak wiele, że nie wiadomo od czego zacząć. Ile czasu powinniśmy poświęcać na „delektowanie się słowem”? Do niedawna odpowiedź na to pytanie nie była łatwa. Ja, na przykład, nie raz się zastanawiałem, czy właściwą rzeczą jest kolejne rozpoczęcie lektury Księgi Mormona podczas gdy minęło już wiele lat odkąd przeczytałem cały Nowy Testament, nie mówiąc o Starym.

Współcześni prorocy przychodzą z pomocą. Kilka lat temu wprowadzili oni praktykę skupiania swoich studiów na jednej księdze w ciągu roku. W zeszłym, na przykład, studiowaliśmy Księgę Mormona. Na początku roku 2020 otrzymaliśmy publikację zawierającą 52 rozdziały, po jednym na tydzień. Mogliśmy więc podczas tygodnia czytać poszczególne rozdziały kroniki Nefitów, posiłkując się komentarzami współczesnych proroków, studiować je z dziećmi przed poranną lub wieczorną modlitwą rodzinną, a w niedzielę dzielić się swoimi „odkryciami” z członkami naszych kongregacji.

We wcześniejszych latach skupialiśmy się na Starym a potem Nowym Testamencie.

Rok 2021 należy do Historii Kościoła oraz objawień otrzymanych przez proroka Józefa Smitha (i kilku innych, które trafiły do księgi Doktryna i Przymierza). Jeśli kiedykolwiek, jak ja, przed spotkaniem misjonarzy, zazdrościłeś starożytnym chrześcijanom, że urodzili się tak blisko czasów, w których żył Jezus oraz apostołowie i dawał im nowe objawienia, w tym roku możesz się poczuć tak, jak oni się czuli podczas studiowania współczesnego dla nich Nowego Testamentu.

Delektujmy się więc słowem Chrystusa, bo jest smaczne. Nie ma zresztą innej drogi, przez którą możemy być zbawieni (II Nefi 31:21).





niedziela, 25 października 2020

Aborcja


Rozumiem kobiety, które chcą same decydować o swoich sprawach i wolałbym, żeby to one, nie państwo, podejmowały decyzje o swojej przyszłości. Nie wyobrażam też sobie zmuszania kogokolwiek do poświęcania reszty swojego życia dla wymagającej całkowitej uwagi osoby niepełnosprawnej, albo kompletnie niesprawnej. Spotkałem kilka takich osób i - w moim mniemaniu są oni prawdziwymi bohaterami. Obawiam się, że gdyby wzrost człowieka zależał od szacunku na jaki zasługuje, to nie dosięgałbym im do kostek.

Jeśli kobieta sama podejmuje decyzję wychowania kaleki, to chwała jej za dokonanie przyzwoitego wyboru. Mniejsza o chwałę świata - prawdziwa chwała jej nie ominie potem. Bazując też na własnym doświadczeniu, a jest ono takie, że każda mama i każdy tata niepełnosprawnego dziecka, których miałem okazję spotkać to osoby niezwykle pogodne, inteligentne i z w ogóle, z charakterem, nie zawahałbym się z obietnicą, że nikt nie pożałuje decyzji poświęcenia się dla swojego dziecka. Ale to oni powinni zdecydować, nie ja, nie polityk czy ksiądz. Przyjmuję też argument, że skoro państwo zabrania kobiecie aborcji, to powinno jej sowicie płacić za opiekę nad niepełnosprawnym dzieckiem. Szczególnie, kiedy ciąża jest wynikiem gwałtu.

W objawionych przez Stwórcę tekstach nie ma mowy o zmuszaniu kobiet do poświęcania swojego życia dla innej osoby. Są jednak wspaniałe obietnice dla tych, którzy zapomną o sobie, by służyć Bogu (a Bogu służy się służąc jego dzieciom). Jest też przykazanie „nie zabijaj”. Jeśli ktokolwiek ma wątpliwości, czy obejmuje również aborcję, Bóg także powiedział: „Nie będziesz zabijał [...] ani czynił niczego takiego” (Doktryna i Przymierza 59:6). Współcześni prorocy wiele razy interpretowali te słowa wskazując na aborcję.

Co więc możemy zrobić - Ty i ja, żeby nie zabijano niewinnych ludzi, a szczególnie dzieci, które z natury są istotami świętymi, bardziej boskimi od nas - grzeszników (nikt nie rodzi się z „grzechem pierworodnym”)? Nie wiem jak Ty, ale ja nie mógłbym żyć ze sobą po związaniu kobiecie rąk i skazaniu jej na służbę dla dziecka, jakkolwiek chwalebną gdyby była wynikiem własnego wyboru. Co więc możemy robić? To samo co od początku świata robili prorocy Boga: nauczać prawdy. Prawda poszerza perspektywę, przywraca pojęciom i zjawiskom właściwe znaczenie. I czyni człowieka wolnym, chociażby od fatalnego w skutkach błędu.

Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich zawsze podkreślał zasadę oddzielenia kościoła od państwa. Chociaż wierzymy w przykazanie nie zabijania i nie czynienia niczego takiego jak zabijanie, nie dążymy do tego, by państwo zabraniało aborcji w każdej sytuacji.

Państwo w ogóle powinno się przestać wtrącać w osobiste sprawy ludzi. To tak oczywiste jak fakt, że rządzący nami politycy są przedstawicielami tego samego gatunku co my (a przy tym, w przeciwności do większości z nas, są to przecież złodzieje, kłamcy i oszuści bo odbierają nam naszą własność a swoje posady - w przeciwieństwie do naszych - zawdzięczają często brudnym układom, technikom manipulacji i pustym obietnicom, więc, może są jednak niższymi moralnie istotami od większości z nas, tym bardziej nie powinni się wtrącać).

Co więc robi założony przez Jezusa Chrystusa i kierowany przez Niego Kościół? To, co robił zawsze - naucza prawdy, zachęca do osobistego rozwoju duchowego, modlitwy, poznania Boga osobiście, poznania jego woli, nauczenia się myśleć i czuć tak jak On myśli i czuje, zaprzyjaźnienia się z Nim. Kościół przypomina, że najwyższą chwałę nieba można osiągnąć we dwoje - jako mąż i żona, dla których miłość do swoich dzieci jest priorytetem. Prorok Alma w Księdze Mormona powiedział, że Słowo ma większą moc niż miecz. Nauczanie prawdy zmniejszy liczbę aborcji i innych tragedii bardziej od ustawy czy decyzji Sądu Najwyższego.

No dobrze, ale bardziej konkretnie - czego Kościół Jezusa Chrystusa uczy o aborcji? Czy, na przykład, jej dokonanie przez członka Kościoła jest dopuszczalne? Owszem, nasza religia nie odbiera kobiecie wolności nawet w sprawie, w którą zaangażowane jest niewinne dziecko. Istnieją przypadki, np. gwałt albo zagrożenie życia matki, w których kobieta może bez obawy o kościelną dyscyplinę podjąć decyzję o dokonaniu aborcji. W takich, bardzo rzadkich, jak się domyślam, przypadkach, Kościół zachęca do modlitwy i zapytania Boga jaka jest Jego wola. Bóg odpowiada na szczere modlitwy o brakującą mądrość zapewniając, że „wszystkich obdarza chętnie i bez wypominania” i że mądrość „będzie mu dana.” (List Jakuba 1:5)

Całe to zamieszanie i spory z powodu zakazu aborcji są zupełnie niepotrzebne. Tak, gdyby świat nie odszedł od nauczanych przez Jezusa wartości, nie byłoby sporu o aborcję. Nie byłoby ani zmuszania kobiet do rodzenia dzieci, ani obrzydliwych haseł na feministycznych wiecach. Zresztą, gdyby kobiety i mężczyźni rozumieli, że cudzołóstwo nigdy nie prowadzi do szczęścia, że akt małżeński (określany jako „seks”) powinien zawsze odbywać się między mężem a żoną, że świadome przyprowadzenie na ten świat dziecka i skazywanie go na dorastanie bez ojca jest fatalne w skutkach nie tylko dla dziecka ale dla całego społeczeństwa, że tradycyjny model narodu składającego się z silnych i zdrowych moralnie, bogobojnych rodzin to najbardziej praktyczny układ jaki kiedykolwiek przetestowano - nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby odbierać komukolwiek jakiekolwiek prawa czy walczyć o legalność aktu zabijania niewiniątek.

Czy feministki zdają sobie sprawę z tego, że żadna ustawa nie może zmienić wiecznych praw natury i że zalegalizowanie zbrodni nie może sprawić, że przestaje być zbrodnią? Kiedy byłem misjonarzem, spotkałem kobietę, która powiedziała, że chętnie porozmawiałaby o Bogu i sensie życia, ale nie widzi w tym sensu, bo i tak pójdzie do piekła. Mój kolega i ja zapewnialiśmy ją, że Bóg ją kocha i każdy człowiek może doświadczyć odpuszczenia grzechów. Odpowiedziała, że odkąd dokonała aborcji, nie może przestać myśleć o swoim dziecku. Dodała, że ona by sobie nigdy nie wybaczyła, więc nie może tego oczekiwać od Boga.

Oczywiście myliła się. Każdy człowiek może stać się nową istotą. Dzięki Zadośćuczynieniu Chrystusa, poczucie winy może opuścić nawet najgorszego grzesznika, jeżeli szczerze odpokutuje. Aborcja to jednak makabryczny zabieg, po którym bardzo trudno odzyskać wewnętrzny spokój. Spodziewam się, że nie pomoże nawet szukanie wsparcia w ruchu feministycznym, gdzie panuje atmosfera bagatelizowania świętości macierzyństwa. Pewnie trochę pomoże, tak jak alkohol niewątpliwie pomaga przytępić zmysły. Są sposoby na uciszenie głosu sumienia, ale cena jest ogromna.

Jak już wspomniałem, mam dużo zrozumienia dla kobiet, którym odbiera się swobodę podejmowania decyzji. Nie wyobrażam sobie urodzenia potomka potworowi, który jest gwałcicielem. Trudno mi też postawić się na miejscu kobiety, która staje przed wyborem między dużym prawdopodobieństwem zakończenia swojego życia a uratowaniem swojego dziecka z nadzieją, że stanie się jakiś cud, albo stojącą przed wyzwaniem całkowitego oddania reszty swojego życia dla kogoś, kto nigdy nie będzie żył w pełnej świadomości albo w ciągłym cierpieniu. A jednak są kobiety, które decydują się na urodzenie takich dzieci. Jak to jest, że z jednej strony są takie kobiety, które dla miłosnej (to chyba nie najlepsze słowo) przygody z niemoralnym mężczyzną, który nie chce przecież spędzić reszty życia u jej boku, gotowe są „usunąć ciążę” a z drugiej - są małżeństwa, które pragną dziecka bez względu na to, czy okaże się zdrowe czy nie? Myślę, że odpowiedzi też należy szukać w smutnym trendzie odchodzenia od konserwatywnych wartości. Córka wychowana przez kochających i religijnych rodziców, w domu w którym panuje tradycja codziennego czytania pism świętych i wspólnych modlitw przed każdym posiłkiem, udzielająca się w swojej kościelnej społeczności, otoczona przyzwoitymi chłopcami, marząca o powieleniu szczęśliwego modelu rodziny w jakim się wychowała ma o wiele mniejsze szanse znalezienia się w sytuacji skutkującej niechcianą ciążą. To przecież jasne.

Wspomniałem, że spotkałem kilka osób, którzy całkowicie poświęcili się wychowaniu niesprawnego dziecka. Chciałbym Wam przedstawić kilka z nich. Pierwsi bohaterzy to przyjaciele moich rodziców. Od zawsze nazywałem ich „wujek” i „ciocia”. Ich pierwsze dziecko to mój rówieśnik, Daruś. Zawsze miał problemy z chodzeniem i jest niepełnosprawny umysłowo. Ostatnio jego stan się znacznie pogorszył. Spędził całe dotychczasowe życie w dużej mierze cierpiąc wraz z całkowicie mu oddanymi rodzicami. Miło wspominam nasze wspólne dziecinne zabawy i jego radosny śmiech. Rodzice Darusia to ludzie wiecznie pogodni, niezwykle kulturalni, jak to się mówi - na poziomie. Odwiedziny u nich zawsze wypełnione są długimi sesjami niekontrolowanego śmiechu.

Kolejna osoba to również zawsze uśmiechnięta pani mieszkająca na naszym osiedlu. Jej synek był nieco starszy ode mnie. Nie raz spotykałem ich placu zabaw albo w autobusie. Mama chłopca często musiała powstrzymywać go od zaczepiania przechodniów. Sprawiał wrażenie bardzo niepełnosprawnego umysłowo. Czasami, kiedy narzekam na swój marny los, bo nie mogę znaleźć czasu na spokojną lekturę książki, przypomina mi się ta święta kobieta i od razu przepełnia mnie wdzięczność za zdrowe dzieci, a jednocześnie jakieś poczucie osobistej porażki za niedokonanie w życiu niczego, co wymagało całkowitego oddania dobrej sprawie.

I jeszcze jeden przykład, który daje mi pełniejszą perspektywę na zjawisko umysłowej niepełnosprawności, odwrotną od tej z której patrzą na kalekę działaczki ruchu feministycznego. Półtorej roku po moich chrzcie udałem się do Utah, by rozpocząć naukę języka angielskiego w przygotowaniu na dwuletnią misję. Zanim stawiłem się w ośrodku dla misjonarzy, spędziłem kilka niezapomnianych dni z rodziną przyjaciela, który wtedy był misjonarzem w Polsce. Wspaniała, szczęśliwa, przyzwoita i serdeczna rodzina. Najmłodszy z pięciorga rodzeństwa jest niepełnosprawny umysłowo. Któregoś dnia ojciec, oczywiście posiadacz kapłaństwa, położył dłonie na głowie nieświadomego niczego syna i pobłogosławił go dodając objawione słowa z których okazało się, że przed swoim narodzeniem Joshua odegrał ważną rolę we (wspomnianej przez Jana w Objawieniu) „wojnie w niebie” między siłami zła i dobra. Jego dokonania w walce ze złem były tak wielkie, że Lucyfer i jego aniołowie postanowił skupić swoje wysiłki o duszę Joshua podczas jego śmiertelnego życia. Dlatego właśnie Bóg uniemożliwił Szatanowi kuszenie go, gwarantując mu zachowanie niewinności. (Myślę o tym za każdym razem spotykając w sklepie czy na ulicy osobę niepełnosprawną umysłowo. Być może jest prawdziwym archaniołem.) Wszyscy członkowie rodziny uważają, że Joshua jest największym błogosławieństwem ich rodziny i nie wyobrażają sobie życia na świecie bez niego. Jakie to szczęście, że kiedy rodzice mojego kolegi decydowali się na założenie rodziny nie byli ateistami, ale wiedzieli, że Bóg żyje, wie wszystko i godny jest naszego pełnego zaufania.

niedziela, 6 września 2020

Pozytywna zmiana - likwidacja dystryktu.

Wiem, że ten tytuł wydaje się przewrotny, ale ze szczerą radością przyjąłem dzisiejsze ogłoszenie zmian w organizacji Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich w Polsce. Likwidacja katowickiego dystryktu może się wydawać krokiem do tyłu, ale są takie sytuacje, w których nie pompowany awans, a uproszczenie może usprawnić działanie organizacji. Prezydent Chandler ma u mnie ogromnego plusa. Z pewnością stworzenie palika przyniosłoby mu więcej pochwał i gratulacji. Mimo to wybrał dobro Kościoła i jego członków w Polsce.


Jeżeli my, członkowie w Polsce właściwie zareagujemy na to, co zostało dzisiaj ogłoszone i na natchnione przemówienia i świadectwa, które dzisiaj usłyszeliśmy podczas ogólnopolskiej konferencji to od dawna oczekiwany dzień stworzenia doskonałej organizacji tak zwanego „palika” nadejdzie wkrótce, może nawet za jego kadencji. Oddechu nie wstrzymuję, ale naprawdę wierzę, że to możliwe. Wszystko jednak zależy od nas.

Kiedyś podczas wywiadu w Radiu Kraków, dobrze przygotowana dziennikarka zapytała mnie jaka jest moja opinia na temat porównania sukcesu firmy McDonald’s i sposobu w jaki go osiągnęła do zadziwiająco szybkiego rozwoju Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich na świecie. Odpowiedziałem, że gdyby w McDonaldzie sprzedawano tylko zdrowe jedzenie (powinienem był jeszcze dodać, że gdyby cele tej korporacji nie były czysto finansowe) - to porównanie byłoby niemal doskonałe. Nasz Kościół, jak dobrze zaprojektowana franczyza także wzrasta za pomocą metody kopiowania wypróbowanych wzorców.

Na przykład - jeszcze w dziewiętnastym wieku w sercu Gór Skalistych zbudowano ogromną Świątynię. Wszystko z nią związane - nie tylko dokonujące się w niej obrzędy, ale także jej wygląd a nawet podobno grubość murów - zostały dane Świętym przez objawienie. Od tamtej pory setki Świątyń zbudowano w wielu krajach świata. To, co się w nich odbywa jest dokładnym powielaniem wzorca Świątyni Salt Lake. Nie ma znaczenia, czy wchodzimy do Świątyni w Kijowie, RPA, Hong-Kongu czy gdziekolwiek indziej. Otrzymamy w nich tę samą wiedzę jaką otrzymalibyśmy w Świątyni Świątyń zbudowanej u stóp żyjącego proroka. Mieszka w nich też ten sam Duch. Świątynia jest, w pewnym sensie, czymś ponadczasowym i ponadprzestrzennym. Jej drzwi stanowią portal do miejsca spoza tego świata - oczywiście dla odpowiednio na to doświadczenie przygotowanych patronów.

Lokalna organizacja Kościoła jest kolejnym przykładem praktyki kopiowania doskonałych wzorców. Organizacja palika z trzyosobowym prezydium, dwunastoosobową Radą Palika, patriarchą, etc. jest lustrzanym odbiciem Pierwszego Prezydium Kościoła, Kworum Dwunastu Apostołów, itd. Kiedy razem z Prezydentem Lewisem i Michaelem I. i pod przewodnictwem naczelnych przywódców Kościoła zakładaliśmy 14 lat temu Katowicki Polski Dystrykt, przyświecał nam cel przekształcenia go w Palik Katowicki. To było możliwe. Wystarczyło doprowadzenie do następującej sytuacji: każda gmina w dystrykcie składałaby się z trzech godnych posiadaczy Kapłaństwa Melchizedeka, jak również każde Kworum Starszych. Kolejni wierni bracia odpowiedzialni byliby za inne organizacje a potem stopniowo powoływani byliby do Rady Dystryktu, oraz Prezydium Dystryktu. Nie muszę dodawać, że siostry odgrywałyby w tym procesie niemal kluczową rolę. W momencie zapełnienia tych organizacji, gotowi bylibyśmy na wystosowanie wniosku u Braci we Frankfurcie (Prezydium Obszaru Europy) o przekształcenie dystryktu w gotowy na większą dozę samodzielności i polegania na bezpośredniej inspiracji od Głowy Kościoła - palik podtrzymujący namiot do którego prorok Izajasz porównał cały naród Izraela - Kościół, Syjon.

Aby ten naturalny rozwój był możliwy, musielibyśmy spełnić pewne warunki („...nie można zbudować Syjonu w inny sposób niż przez zasady prawa królestwa celestialnego...” (Doktryna i Przymierza 105:5).  Jednym z nich jest zasada jedności, o której dużo dziś mówili Starszy Kopischke i Prezydent Chandler.

Muszę przyznać, że ja osobiście - miewam poważne problemy z przestrzeganiem tej zasady. Nie raz wdałem się w niepotrzebne kłótnie z członkami Kościoła, którzy - w moim mniemaniu - z powodu odrzucenia niemodnych w naszych czasach nauk Ewangelii (albo z powodu ich niewiedzy, która jest efektem braku pragnienia jej zdobycia) - zamiast usprawniać ten świat, dołączają do tego drugiego kościoła, który głosi zupełnie inne zasady, te modne i łatwo przystępne. Mniejsza o to. Mam problem z pogodzeniem boskiej zasady jedności ze stanowczym wspieraniem tego co dobre, bo i tego przecież nasz Ojciec od nas oczekuje. Główkuję od lat jak te dwie rzeczy pogodzić, ale jeszcze jestem na to za głupi (odrzucam popularne wśród moich współwyznawców rozwiązanie - siedź cicho i pięknie się uśmiechaj - jakoś mi sumienie nie pozwala).

Zamiast jednak szukać sposobów na kompromis, zamiast dokonywać wyborów między promowaniem wolności i innych kluczowych wartości Ewangelii a gryzieniem się w język, by kogoś czasem nie urazić, czy nie byłoby wspaniale, gdybyśmy po prostu wszyscy zjednoczyli się akceptując wszystkie, bez wyjątku zasady Ewangelii, łącznie z tymi, które obalają nasze dotychczasowe poglądy? Oh, takie mam marzenie, ale tak, bez względu na sytuację - muszę się nauczyć godnie reagować na nienawistne czasem ataki ze strony członków Kościoła, których - delikatnie mówiąc - poglądy różnią się od moich.

Zasada jedności związana jest z zasadą miłości. Wbrew powszechnej opinii - przeciwieństwem miłości nie koniecznie jest nienawiść (prorok Samuel w 15 rozdziale Księgi Helamana twierdził, że Bóg jednocześnie nienawidził i kochał Lamanitów), ale jest nią obojętność. O wiele łatwiej jest „na amen” obrazić się na kogoś, kto nas w ten czy inny sposób uraził, niż - po opadnięciu złych emocji - zadzwonić na przykład - o tak, żeby pogadać i zapytać się co słychać.

Dobrym tego przykładem jest mój przyjaciel Zbyszek K. z Katowic. Odbyliśmy kiedyś długą rozmowę podczas której wymieniliśmy się swoimi opiniami związanymi z nadchodzącymi wyborami prezydenckimi. W durze mierze nie zgadzaliśmy się ze sobą, ale przez moment nie odczułem z jego strony złości pod moim adresem. Nawet przez moment nie odczułem złości pod jego. Nawet przez ułamek sekundy nie miałem obawy, że jeżeli się z nim nie zgodzę lub nie zmienię tematu to już nigdy do mnie nie zadzwoni. Parę dni później znowu się ze sobą skontaktowaliśmy, tym razem rozmawiając na zupełnie inne, równie ciekawe tematy, bardziej osobiste, podkreślając tym samym kompletny brak posłuszeństwa temu duchowi, który dąży do psucia międzyludzkich związków, albo zmuszania ich do sztucznych uśmiechów i unikania tematów kontrowersyjnych (a przecież bardzo ważnych).

Obojętność jest, moim zdaniem, czymś, z czego musimy odpokutować, jeżeli chcemy zbudować w naszym kraju Syjon. Przypomnijcie sobie swojego byłego prezydenta gminy, byłą siostrę, która kiedyś bardzo angażowała się w życie Kościoła i zadajcie sobie pytanie: dlaczego od lat nie widzieliście jej na naszych spotkaniach? Każdy członek Kościoła w Polsce z pewnym doświadczeniem i wyobraźnią z mieszanymi uczuciami przyjmuje wiadomość o powołaniu nowego przywódcy, bo „z perspektywy historii” doskonale wiemy, że - jeśli nic się nie zmieni - wcześniej czy później - ten przepełniony dziś entuzjazmem i energią przywódca przestanie kiedyś przychodzić na spotkania.

To nie jest polski problem. Kiedyś (nieżyjący już, niestety, Apostoł - Starszy Perry), na spotkaniu przywódców w Budapeszcie przestrzegał nas przed „wyrzucaniem do śmieci” odwołanych ze swojego powołania przywódców lokalnych. Wcale nie wyolbrzymił tego problemu. Kiedy ktoś poświęca część swojego życia, skupia dużą część swojej uwagi i emocji na budowanie Kościoła, czasami poświęcając swoje wcześniejsze plany konkretnej kariery, nagle pozostaje sam, telefon nie dzwoni, nikt nie prosi go o przemówienie, nawet o pobłogosławienie sakramentu raz na jakiś czas i obserwuje jak wszystkie wprowadzone przez niego usprawnienia walą się jak dom z kart - zaczyna się zastanawiać - co ja takiego zrobiłem? Czym was uraziłem? Czy moje przemówienia były tak nudne, że macie mnie serdecznie dosyć? Czy moja „służba” nie była tylko stratą czasu? Taka pozostawiona na pustyni osoba staje się słaba i podatna na różnego rodzaju pokusy. Nie każdy ma wystarczająco silny charakter, by się im oprzeć.

Obojętność to najgorsze co może spotkać człowieka szczerze wcześniej zaangażowanego w służbę bliźniemu, tak jak najgorszą karą dla więźnia jest zamknięcie w celi odosobnienia.

Zmiana w organizacji Kościoła, którą dzisiaj ogłoszono dodaje mi nadziei. Nie piszę tego jako ktoś z jakimkolwiek autorytetem czy upoważnieniem, ale jako świadek wspaniałych i smutnych jednocześnie wydarzeń związanych z próbami zbudowania w naszym kraju Syjonu - społeczności ludzi zjednoczonych w prawości, ludzi czystego serca. Piszę to z mieszanymi uczuciami, bo przez 7 lat przewodniczyłem dystryktowi, w którego stworzeniu brałem udział a który zamiast się przeobrazić w Syjon - przestał dzisiaj istnieć. W obecnej sytuacji jednak nowina o założeniu palika przeraziłaby mnie o wiele bardziej.

Dodam do tego swoje świadectwo natchnienia Starszego Kopischke (rodem ze Szczecina, jeśli mnie pamięć nie myli), którego mieliśmy dziś okazję wysłuchać. Nie wszystkie moje wspomnienia związane z jego osobą są szczęśliwe, ale jedno wiem na pewno - jest on prorokiem, osobą, która wie, że Jezus jest Chrystusem i podejmującą natchnione decyzje. Mały (ale wielki, bo pomocny w trudnych chwilach osłabienia wiary) przykład: miałem kiedyś problem ze stworzeniem tzw. „planu misyjnego dystryktu”. Poprosiłem Prezydenta Kopischke o radę. Ku mojemu zaskoczeniu kazał mi zabrać na górską wycieczkę swoich doradców i na wybranym przez nas wzgórzu poprosić Ojca o wskazówki. Dziwne to było, ale tak zrobiliśmy. Po powrocie do hotelu prawie dosłownie przepisaliśmy podyktowane nam przez Ducha słowa, które potem stały się wzorcowym „planem misyjnym” dla jednostek w całej Europie. To są doświadczenia dla których warto służyć w Kościele.

Chcę jeszcze coś dodać na temat nowego prezydenta dystryktu. Nie miałem okazji go spotkać. Moja żona bardzo dobrze się o nim wyrażała po jakimś spotkaniu dla lokalnych przywódców, ale to wszystko, co o nim wiem. Słysząc dziś jego piękny, ukraiński akcent, bardzo się ucieszyłem. Podczas mojego ostatniego w Kościele (z wyjątkiem kilku uroczystości chrztu) przemówienia parę dobrych lat temu na podobnej ogólnopolskiej konferencji (obchodziliśmy wtedy jakąś rocznicę, chyba poświęcenia warszawskiej kaplicy, już nie pamiętam), trudno mi było zdobyć się na mormoński optymizm. Zamiast snuć świetlane wizje o przyszłości Kościoła w Polsce, skupiłem się na faktach. Przytoczyłem statystyki, porównałem oficjalne dane z naszego kraju (tak jak to odważnie i mądrze - moim zdaniem zrobił dzisiaj Prezydent Chandler) i porównałem je ze statystykami z Ukrainy. Zadałem wtedy pytanie - dlaczego oni, którzy zaczynali w tym samym czasie co my - potrafili zbudować nie tylko paliki ale nawet Świątynię? Jak się powinienem był tego spodziewać - już więcej nie proszono mnie o przemówienia. Nie ukrywam, że dzisiaj odczuwam ogromną satysfakcję patrząc jak Kościół w Polsce przekazywany jest w ręce brata z doświadczeniem z Ukrainy. Narodowość tego czy innego proroka w ogóle mnie nie interesuje, bo to Bóg kieruje tym Kościołem (jeżeli Mu na to pozwolimy). Oczywiście prezydent nowego dystryktu nie będzie działał sam - pomogą mu w tym bracia Artur i Andrzej, którzy też już swoje wiedzą.

Tak przy okazji - jak miło było znowu zobaczyć Artura za mównicą! Mógłbym tu dużo o nim napisać. To człowiek z rozbrajającym uśmiechem, który - z mojego doświadczenia - nigdy się nie obraża, nawet na tych, którzy go uporczywie prześladują i bezpodstawnie oskarżają (nawiązując do wspomnianego porównania pani redaktor z Krakowa - ma też doświadczenie w kierowaniu restauracją McDonald’s - byle kogo na takie stanowiska nie zatrudniają). Zawsze imponowała mi stanowczość Artura a jednocześnie gotowość na kompromis, pod warunkiem, że nie chodzi o kompromis zasad czy wartości.  Pamiętam, jak kiedyś w drodze na spotkanie w Katowicach (jak zwykle, byłem spóźniony) dostałem mandat. Opowiedziałem o tym braciom, którzy - miło z ich strony - wyrazili swoje oburzenie dla bezwzględności policjantów, etc. Artur zakończył rozmowę krótko: „Można też był po prostu przestrzegać przepisów.” Współczucie pomaga na krótką metę, ale proste fakty czy prawdy mogą pomóc na dłużej.

Będę kończył. Mam nadzieję, że skorzystamy z szansy jaką nam dzisiaj przedstawiono. Mam nadzieję, że przestaniemy się kłócić i na siebie obrażać (w dużej mierze kieruję to do siebie).

Chociaż nie pełnię w Kościele żadnej funkcji (po części - na własne życzenie), jednak poświęcona przeze mnie dekada kluczowej części dorosłego życia daje mi, myślę, prawo do podzielenia się radą z tymi, którzy są tam, gdzie kiedyś sam byłem:

Błagam Was - kochani nowopowołani bracia - nie zapominajcie o tych, którzy z tego czy innego powodu utracili swój entuzjazm. Zróbcie listę sióstr i braci, którzy kiedyś tak bardzo poświęcali się dla Was i Waszych przyszłych dzieci i spróbujcie pokonać swoje ewentualne uprzedzenia wobec nich. Nie polegajcie (przepraszam, ale muszę to powiedzieć - bezmyślnie) na opiniach niby to zaufanych, niby to aktywnych członków Kościoła, którzy Wam o nich nagadali tego i owego.  Nawet jeśli faktycznie popełnili jakieś błędy - mówimy przecież o przeszłości - nie często, ale czasami ludzie się jdnak zmieniają. W przerwie między ważnymi spotkaniami, kazaniami, wykładami, długimi naradami, etc.  - zadzwońcie do tych na pustyni, zapytajcie się co słychać, wysłuchajcie ich, bez przerywania. Powstrzymajcie się z pochopnymi radami. Postawcie się w ich sytuacji, zmieńcie swoją opinię o nich, dajcie im szansę odpokutowania, albo po prostu załóżcie, że już odpokutowali. Stwórzcie okazje do tego, żeby znowu poczuli wpływ tego Ducha, który zawsze jest obecny, kiedy świadczy się o Zadośćuczynieniu i innych prawdach. Pokochajcie ich. Nie koniecznie dziś. Zadzwońcie znowu za parę tygodni (chyba, że sobie tego nie życzą, oczywiście). A potem jeszcze raz i jeszcze raz. Spróbujcie ich wyciągnąć ze śmietnika w którym umieścili ich wasi poprzednicy albo Wy sami (może Wam wybaczą). Jeśli nie dla ich dobra to dla dobra ich dzieci i wnuków, albo po prostu - z miłości do Zbawiciela, który poświęcił dla nich swoje życie.

Naprawdę nie chciałem, żeby cokolwiek tu zabrzmiało w tonie oskarżycielskim. Każda dobra zmiana daje nadzieję na lepszą przyszłość. Chcę ten wpis zakończyć zupełnie już pozytywną refleksją. Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich funkcjonuje na zupełnie innych zasadach niż pozostałe organizacje, nawet religijne. Jedną z istotnych różnic jest praktyka braku lokalnego profesjonalnego przywództwa (czy „duchowieństwa”). Nie powiem, czasami miałoby się ochotę pójść na spotkanie zorganizowane i poprowadzone przez osobę, która skończyła doktorat z teologii, duchowieństwa, psychologii, zarządzania, etc. Ale ta nasza „mormońska” amatorszczyzna ma swoje zalety. Przede wszystkim, jest bardzo sprawiedliwa. To od nas zależy czy nasze dzieci będą żyły w Syjonie czy nie (oczywiście pozostaje jeszcze opcja kupienia im biletu do Niemiec czy USA). Ten brak wyuczonego treningu zmusza nas niejako do duchowego wysiłku, pokonywania naturalnej dumy, przebaczania, nawracania się i innych czynności, które zbliżają nas do Boga. Mając to na uwadze można więc śmiało powiedzieć, że wszystko, co do tej pory wydarzyło się w historii Kościoła w Polsce było właściwe i sprawiedliwe. Nie ma więc powodów do użalania się nad sobą.

Warto też pamiętać, że przywódcy naczelni Kościoła też muszą się zmagać z przeciwnościami i wyzwaniami związanymi ze skomplikowaną naturą ludzkiej osobowości, a co za tym idzie - różnicami poglądów, perspektyw, etc. Podobno Starszy Ezra Taft Benson, wtedy członek Kworum Dwunastu Apostołów bardzo sceptycznie podchodził do wyboru Dallina H. Oaksa na prezydenta Uniwersytetu Brighama Younga. Był pełen obaw wobec jego - jak wtedy oceniał - lewicowych poglądów. Nie przeszkodziło to jednak w oddaniu jego kandydaturze na członka Kworum Dwunastu głosu poparcia. Dzisiaj Prezydent Oaks odgrywa niezastąpioną rolę w Kościele obrońcy konserwatywnych wartości. Bóg wie, co robi. Starszy Benson dobrze o tym wiedział.