Wiem, że ten tytuł wydaje się przewrotny, ale ze szczerą radością przyjąłem dzisiejsze ogłoszenie zmian w organizacji Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich w Polsce. Likwidacja katowickiego dystryktu może się wydawać krokiem do tyłu, ale są takie sytuacje, w których nie pompowany awans, a uproszczenie może usprawnić działanie organizacji. Prezydent Chandler ma u mnie ogromnego plusa. Z pewnością stworzenie palika przyniosłoby mu więcej pochwał i gratulacji. Mimo to wybrał dobro Kościoła i jego członków w Polsce.
Jeżeli my, członkowie w Polsce właściwie zareagujemy na to, co zostało dzisiaj ogłoszone i na natchnione przemówienia i świadectwa, które dzisiaj usłyszeliśmy podczas ogólnopolskiej konferencji to od dawna oczekiwany dzień stworzenia doskonałej organizacji tak zwanego „palika” nadejdzie wkrótce, może nawet za jego kadencji. Oddechu nie wstrzymuję, ale naprawdę wierzę, że to możliwe. Wszystko jednak zależy od nas.
Kiedyś podczas wywiadu w Radiu Kraków, dobrze przygotowana dziennikarka zapytała mnie jaka jest moja opinia na temat porównania sukcesu firmy McDonald’s i sposobu w jaki go osiągnęła do zadziwiająco szybkiego rozwoju Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich na świecie. Odpowiedziałem, że gdyby w McDonaldzie sprzedawano tylko zdrowe jedzenie (powinienem był jeszcze dodać, że gdyby cele tej korporacji nie były czysto finansowe) - to porównanie byłoby niemal doskonałe. Nasz Kościół, jak dobrze zaprojektowana franczyza także wzrasta za pomocą metody kopiowania wypróbowanych wzorców.
Na przykład - jeszcze w dziewiętnastym wieku w sercu Gór Skalistych zbudowano ogromną Świątynię. Wszystko z nią związane - nie tylko dokonujące się w niej obrzędy, ale także jej wygląd a nawet podobno grubość murów - zostały dane Świętym przez objawienie. Od tamtej pory setki Świątyń zbudowano w wielu krajach świata. To, co się w nich odbywa jest dokładnym powielaniem wzorca Świątyni Salt Lake. Nie ma znaczenia, czy wchodzimy do Świątyni w Kijowie, RPA, Hong-Kongu czy gdziekolwiek indziej. Otrzymamy w nich tę samą wiedzę jaką otrzymalibyśmy w Świątyni Świątyń zbudowanej u stóp żyjącego proroka. Mieszka w nich też ten sam Duch. Świątynia jest, w pewnym sensie, czymś ponadczasowym i ponadprzestrzennym. Jej drzwi stanowią portal do miejsca spoza tego świata - oczywiście dla odpowiednio na to doświadczenie przygotowanych patronów.
Lokalna organizacja Kościoła jest kolejnym przykładem praktyki kopiowania doskonałych wzorców. Organizacja palika z trzyosobowym prezydium, dwunastoosobową Radą Palika, patriarchą, etc. jest lustrzanym odbiciem Pierwszego Prezydium Kościoła, Kworum Dwunastu Apostołów, itd. Kiedy razem z Prezydentem Lewisem i Michaelem I. i pod przewodnictwem naczelnych przywódców Kościoła zakładaliśmy 14 lat temu Katowicki Polski Dystrykt, przyświecał nam cel przekształcenia go w Palik Katowicki. To było możliwe. Wystarczyło doprowadzenie do następującej sytuacji: każda gmina w dystrykcie składałaby się z trzech godnych posiadaczy Kapłaństwa Melchizedeka, jak również każde Kworum Starszych. Kolejni wierni bracia odpowiedzialni byliby za inne organizacje a potem stopniowo powoływani byliby do Rady Dystryktu, oraz Prezydium Dystryktu. Nie muszę dodawać, że siostry odgrywałyby w tym procesie niemal kluczową rolę. W momencie zapełnienia tych organizacji, gotowi bylibyśmy na wystosowanie wniosku u Braci we Frankfurcie (Prezydium Obszaru Europy) o przekształcenie dystryktu w gotowy na większą dozę samodzielności i polegania na bezpośredniej inspiracji od Głowy Kościoła - palik podtrzymujący namiot do którego prorok Izajasz porównał cały naród Izraela - Kościół, Syjon.
Aby ten naturalny rozwój był możliwy, musielibyśmy spełnić pewne warunki („...nie można zbudować Syjonu w inny sposób niż przez zasady prawa królestwa celestialnego...” (Doktryna i Przymierza 105:5). Jednym z nich jest zasada jedności, o której dużo dziś mówili Starszy Kopischke i Prezydent Chandler.
Muszę przyznać, że ja osobiście - miewam poważne problemy z przestrzeganiem tej zasady. Nie raz wdałem się w niepotrzebne kłótnie z członkami Kościoła, którzy - w moim mniemaniu - z powodu odrzucenia niemodnych w naszych czasach nauk Ewangelii (albo z powodu ich niewiedzy, która jest efektem braku pragnienia jej zdobycia) - zamiast usprawniać ten świat, dołączają do tego drugiego kościoła, który głosi zupełnie inne zasady, te modne i łatwo przystępne. Mniejsza o to. Mam problem z pogodzeniem boskiej zasady jedności ze stanowczym wspieraniem tego co dobre, bo i tego przecież nasz Ojciec od nas oczekuje. Główkuję od lat jak te dwie rzeczy pogodzić, ale jeszcze jestem na to za głupi (odrzucam popularne wśród moich współwyznawców rozwiązanie - siedź cicho i pięknie się uśmiechaj - jakoś mi sumienie nie pozwala).
Zamiast jednak szukać sposobów na kompromis, zamiast dokonywać wyborów między promowaniem wolności i innych kluczowych wartości Ewangelii a gryzieniem się w język, by kogoś czasem nie urazić, czy nie byłoby wspaniale, gdybyśmy po prostu wszyscy zjednoczyli się akceptując wszystkie, bez wyjątku zasady Ewangelii, łącznie z tymi, które obalają nasze dotychczasowe poglądy? Oh, takie mam marzenie, ale tak, bez względu na sytuację - muszę się nauczyć godnie reagować na nienawistne czasem ataki ze strony członków Kościoła, których - delikatnie mówiąc - poglądy różnią się od moich.
Zasada jedności związana jest z zasadą miłości. Wbrew powszechnej opinii - przeciwieństwem miłości nie koniecznie jest nienawiść (prorok Samuel w 15 rozdziale Księgi Helamana twierdził, że Bóg jednocześnie nienawidził i kochał Lamanitów), ale jest nią obojętność. O wiele łatwiej jest „na amen” obrazić się na kogoś, kto nas w ten czy inny sposób uraził, niż - po opadnięciu złych emocji - zadzwonić na przykład - o tak, żeby pogadać i zapytać się co słychać.
Dobrym tego przykładem jest mój przyjaciel Zbyszek K. z Katowic. Odbyliśmy kiedyś długą rozmowę podczas której wymieniliśmy się swoimi opiniami związanymi z nadchodzącymi wyborami prezydenckimi. W durze mierze nie zgadzaliśmy się ze sobą, ale przez moment nie odczułem z jego strony złości pod moim adresem. Nawet przez moment nie odczułem złości pod jego. Nawet przez ułamek sekundy nie miałem obawy, że jeżeli się z nim nie zgodzę lub nie zmienię tematu to już nigdy do mnie nie zadzwoni. Parę dni później znowu się ze sobą skontaktowaliśmy, tym razem rozmawiając na zupełnie inne, równie ciekawe tematy, bardziej osobiste, podkreślając tym samym kompletny brak posłuszeństwa temu duchowi, który dąży do psucia międzyludzkich związków, albo zmuszania ich do sztucznych uśmiechów i unikania tematów kontrowersyjnych (a przecież bardzo ważnych).
Obojętność jest, moim zdaniem, czymś, z czego musimy odpokutować, jeżeli chcemy zbudować w naszym kraju Syjon. Przypomnijcie sobie swojego byłego prezydenta gminy, byłą siostrę, która kiedyś bardzo angażowała się w życie Kościoła i zadajcie sobie pytanie: dlaczego od lat nie widzieliście jej na naszych spotkaniach? Każdy członek Kościoła w Polsce z pewnym doświadczeniem i wyobraźnią z mieszanymi uczuciami przyjmuje wiadomość o powołaniu nowego przywódcy, bo „z perspektywy historii” doskonale wiemy, że - jeśli nic się nie zmieni - wcześniej czy później - ten przepełniony dziś entuzjazmem i energią przywódca przestanie kiedyś przychodzić na spotkania.
To nie jest polski problem. Kiedyś (nieżyjący już, niestety, Apostoł - Starszy Perry), na spotkaniu przywódców w Budapeszcie przestrzegał nas przed „wyrzucaniem do śmieci” odwołanych ze swojego powołania przywódców lokalnych. Wcale nie wyolbrzymił tego problemu. Kiedy ktoś poświęca część swojego życia, skupia dużą część swojej uwagi i emocji na budowanie Kościoła, czasami poświęcając swoje wcześniejsze plany konkretnej kariery, nagle pozostaje sam, telefon nie dzwoni, nikt nie prosi go o przemówienie, nawet o pobłogosławienie sakramentu raz na jakiś czas i obserwuje jak wszystkie wprowadzone przez niego usprawnienia walą się jak dom z kart - zaczyna się zastanawiać - co ja takiego zrobiłem? Czym was uraziłem? Czy moje przemówienia były tak nudne, że macie mnie serdecznie dosyć? Czy moja „służba” nie była tylko stratą czasu? Taka pozostawiona na pustyni osoba staje się słaba i podatna na różnego rodzaju pokusy. Nie każdy ma wystarczająco silny charakter, by się im oprzeć.
Obojętność to najgorsze co może spotkać człowieka szczerze wcześniej zaangażowanego w służbę bliźniemu, tak jak najgorszą karą dla więźnia jest zamknięcie w celi odosobnienia.
Zmiana w organizacji Kościoła, którą dzisiaj ogłoszono dodaje mi nadziei. Nie piszę tego jako ktoś z jakimkolwiek autorytetem czy upoważnieniem, ale jako świadek wspaniałych i smutnych jednocześnie wydarzeń związanych z próbami zbudowania w naszym kraju Syjonu - społeczności ludzi zjednoczonych w prawości, ludzi czystego serca. Piszę to z mieszanymi uczuciami, bo przez 7 lat przewodniczyłem dystryktowi, w którego stworzeniu brałem udział a który zamiast się przeobrazić w Syjon - przestał dzisiaj istnieć. W obecnej sytuacji jednak nowina o założeniu palika przeraziłaby mnie o wiele bardziej.
Dodam do tego swoje świadectwo natchnienia Starszego Kopischke (rodem ze Szczecina, jeśli mnie pamięć nie myli), którego mieliśmy dziś okazję wysłuchać. Nie wszystkie moje wspomnienia związane z jego osobą są szczęśliwe, ale jedno wiem na pewno - jest on prorokiem, osobą, która wie, że Jezus jest Chrystusem i podejmującą natchnione decyzje. Mały (ale wielki, bo pomocny w trudnych chwilach osłabienia wiary) przykład: miałem kiedyś problem ze stworzeniem tzw. „planu misyjnego dystryktu”. Poprosiłem Prezydenta Kopischke o radę. Ku mojemu zaskoczeniu kazał mi zabrać na górską wycieczkę swoich doradców i na wybranym przez nas wzgórzu poprosić Ojca o wskazówki. Dziwne to było, ale tak zrobiliśmy. Po powrocie do hotelu prawie dosłownie przepisaliśmy podyktowane nam przez Ducha słowa, które potem stały się wzorcowym „planem misyjnym” dla jednostek w całej Europie. To są doświadczenia dla których warto służyć w Kościele.
Chcę jeszcze coś dodać na temat nowego prezydenta dystryktu. Nie miałem okazji go spotkać. Moja żona bardzo dobrze się o nim wyrażała po jakimś spotkaniu dla lokalnych przywódców, ale to wszystko, co o nim wiem. Słysząc dziś jego piękny, ukraiński akcent, bardzo się ucieszyłem. Podczas mojego ostatniego w Kościele (z wyjątkiem kilku uroczystości chrztu) przemówienia parę dobrych lat temu na podobnej ogólnopolskiej konferencji (obchodziliśmy wtedy jakąś rocznicę, chyba poświęcenia warszawskiej kaplicy, już nie pamiętam), trudno mi było zdobyć się na mormoński optymizm. Zamiast snuć świetlane wizje o przyszłości Kościoła w Polsce, skupiłem się na faktach. Przytoczyłem statystyki, porównałem oficjalne dane z naszego kraju (tak jak to odważnie i mądrze - moim zdaniem zrobił dzisiaj Prezydent Chandler) i porównałem je ze statystykami z Ukrainy. Zadałem wtedy pytanie - dlaczego oni, którzy zaczynali w tym samym czasie co my - potrafili zbudować nie tylko paliki ale nawet Świątynię? Jak się powinienem był tego spodziewać - już więcej nie proszono mnie o przemówienia. Nie ukrywam, że dzisiaj odczuwam ogromną satysfakcję patrząc jak Kościół w Polsce przekazywany jest w ręce brata z doświadczeniem z Ukrainy. Narodowość tego czy innego proroka w ogóle mnie nie interesuje, bo to Bóg kieruje tym Kościołem (jeżeli Mu na to pozwolimy). Oczywiście prezydent nowego dystryktu nie będzie działał sam - pomogą mu w tym bracia Artur i Andrzej, którzy też już swoje wiedzą.
Tak przy okazji - jak miło było znowu zobaczyć Artura za mównicą! Mógłbym tu dużo o nim napisać. To człowiek z rozbrajającym uśmiechem, który - z mojego doświadczenia - nigdy się nie obraża, nawet na tych, którzy go uporczywie prześladują i bezpodstawnie oskarżają (nawiązując do wspomnianego porównania pani redaktor z Krakowa - ma też doświadczenie w kierowaniu restauracją McDonald’s - byle kogo na takie stanowiska nie zatrudniają). Zawsze imponowała mi stanowczość Artura a jednocześnie gotowość na kompromis, pod warunkiem, że nie chodzi o kompromis zasad czy wartości. Pamiętam, jak kiedyś w drodze na spotkanie w Katowicach (jak zwykle, byłem spóźniony) dostałem mandat. Opowiedziałem o tym braciom, którzy - miło z ich strony - wyrazili swoje oburzenie dla bezwzględności policjantów, etc. Artur zakończył rozmowę krótko: „Można też był po prostu przestrzegać przepisów.” Współczucie pomaga na krótką metę, ale proste fakty czy prawdy mogą pomóc na dłużej.
Będę kończył. Mam nadzieję, że skorzystamy z szansy jaką nam dzisiaj przedstawiono. Mam nadzieję, że przestaniemy się kłócić i na siebie obrażać (w dużej mierze kieruję to do siebie).
Chociaż nie pełnię w Kościele żadnej funkcji (po części - na własne życzenie), jednak poświęcona przeze mnie dekada kluczowej części dorosłego życia daje mi, myślę, prawo do podzielenia się radą z tymi, którzy są tam, gdzie kiedyś sam byłem:
Błagam Was - kochani nowopowołani bracia - nie zapominajcie o tych, którzy z tego czy innego powodu utracili swój entuzjazm. Zróbcie listę sióstr i braci, którzy kiedyś tak bardzo poświęcali się dla Was i Waszych przyszłych dzieci i spróbujcie pokonać swoje ewentualne uprzedzenia wobec nich. Nie polegajcie (przepraszam, ale muszę to powiedzieć - bezmyślnie) na opiniach niby to zaufanych, niby to aktywnych członków Kościoła, którzy Wam o nich nagadali tego i owego. Nawet jeśli faktycznie popełnili jakieś błędy - mówimy przecież o przeszłości - nie często, ale czasami ludzie się jdnak zmieniają. W przerwie między ważnymi spotkaniami, kazaniami, wykładami, długimi naradami, etc. - zadzwońcie do tych na pustyni, zapytajcie się co słychać, wysłuchajcie ich, bez przerywania. Powstrzymajcie się z pochopnymi radami. Postawcie się w ich sytuacji, zmieńcie swoją opinię o nich, dajcie im szansę odpokutowania, albo po prostu załóżcie, że już odpokutowali. Stwórzcie okazje do tego, żeby znowu poczuli wpływ tego Ducha, który zawsze jest obecny, kiedy świadczy się o Zadośćuczynieniu i innych prawdach. Pokochajcie ich. Nie koniecznie dziś. Zadzwońcie znowu za parę tygodni (chyba, że sobie tego nie życzą, oczywiście). A potem jeszcze raz i jeszcze raz. Spróbujcie ich wyciągnąć ze śmietnika w którym umieścili ich wasi poprzednicy albo Wy sami (może Wam wybaczą). Jeśli nie dla ich dobra to dla dobra ich dzieci i wnuków, albo po prostu - z miłości do Zbawiciela, który poświęcił dla nich swoje życie.
Naprawdę nie chciałem, żeby cokolwiek tu zabrzmiało w tonie oskarżycielskim. Każda dobra zmiana daje nadzieję na lepszą przyszłość. Chcę ten wpis zakończyć zupełnie już pozytywną refleksją. Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich funkcjonuje na zupełnie innych zasadach niż pozostałe organizacje, nawet religijne. Jedną z istotnych różnic jest praktyka braku lokalnego profesjonalnego przywództwa (czy „duchowieństwa”). Nie powiem, czasami miałoby się ochotę pójść na spotkanie zorganizowane i poprowadzone przez osobę, która skończyła doktorat z teologii, duchowieństwa, psychologii, zarządzania, etc. Ale ta nasza „mormońska” amatorszczyzna ma swoje zalety. Przede wszystkim, jest bardzo sprawiedliwa. To od nas zależy czy nasze dzieci będą żyły w Syjonie czy nie (oczywiście pozostaje jeszcze opcja kupienia im biletu do Niemiec czy USA). Ten brak wyuczonego treningu zmusza nas niejako do duchowego wysiłku, pokonywania naturalnej dumy, przebaczania, nawracania się i innych czynności, które zbliżają nas do Boga. Mając to na uwadze można więc śmiało powiedzieć, że wszystko, co do tej pory wydarzyło się w historii Kościoła w Polsce było właściwe i sprawiedliwe. Nie ma więc powodów do użalania się nad sobą.
Warto też pamiętać, że przywódcy naczelni Kościoła też muszą się zmagać z przeciwnościami i wyzwaniami związanymi ze skomplikowaną naturą ludzkiej osobowości, a co za tym idzie - różnicami poglądów, perspektyw, etc. Podobno Starszy Ezra Taft Benson, wtedy członek Kworum Dwunastu Apostołów bardzo sceptycznie podchodził do wyboru Dallina H. Oaksa na prezydenta Uniwersytetu Brighama Younga. Był pełen obaw wobec jego - jak wtedy oceniał - lewicowych poglądów. Nie przeszkodziło to jednak w oddaniu jego kandydaturze na członka Kworum Dwunastu głosu poparcia. Dzisiaj Prezydent Oaks odgrywa niezastąpioną rolę w Kościele obrońcy konserwatywnych wartości. Bóg wie, co robi. Starszy Benson dobrze o tym wiedział.