poniedziałek, 8 czerwca 2020
Rasizm
Kilka dni temu na amerykańskiej ulicy przestępca został podczas aresztowania uduszony przez policjanta. Ktoś tę okropną scenę zarejestrował i opublikował w mediach społecznościowych. Nie odbiłoby się to specjalnym echem, gdyby nie fakt, że aresztowany był murzynem a policjant biały. Tysiące ludzi zaprotestowało... włamując się do sklepów i kradnąc telewizory oraz mikrofalówki a na policjantów (wszystkich białych) posypały się oskarżenia o rasizm.
W 28 rozdziale II Księgi Nefiego znajduje się proroctwo o powstaniu w dniach ostatnich wielu kościołów, które uczyć będą diabelskich doktryn i toczyć będą ze sobą spory. Nefi obrazuje tę sytuację ciekawą ilustracją - oszukując ludzi i pobudzając ich do gniewu diabeł zakuwa ich dusze „swymi wiecznymi łańcuchami” (w. 19), „prowadząc ich troskliwie do piekła” (w. 21).
Zacznijmy od zdefiniowania słowa „kościół”. Dla Nefiego miało ono nieco inny oddźwięk niż dla nas. Kościoły nie były formalnie zarejestrowanymi organizacjami religijnymi, ale grupami ludzi podążającymi za nauczycielem lub nauczycielami. W takim znaczeniu nawet ludzie nie wierzący w istnienie Boga, zupełnie nieświadomie należą do jakiegoś kościoła, mniej lub bardziej szkodliwego. Mamy więc kościół politycznej poprawności, kościół pacyfizmu, kościół potępiający spożywanie mięsa, a nawet kościół fanów zespołu The Cure czy miłośników twórczości Edwarda Stachury (można oczywiście uwielbiać prozę Stachury a nie być wiernym uczniem ich autora porzucając swoją rodzinę i przytłoczony otaczającą wszech podłością rzucać się pod pociąg).
Proroctwo Nefiego mówi, że autorem tych kościołów jest diabeł. Podkreśla też efekty kłamstw naszego duchowego przeciwnika - pobudzają one do sporów i gniewu. Trzeba przyznać, że strategia jest bardzo sprytna - zakładam dwa kościoły i zwracam ich wyznawców przeciwko sobie. Genialne! Przypomina to trochę wojnę między faszystowskimi Niemcami a marksistowską ZSRR.
Obecna sytuacja w USA jest podręcznikowym przykładem tego fenomenu. Grupa wyznawców filozofii (jak by nie było - rasistowskiej) głoszącej, że biały człowiek jest zły a czarny - dobry, oburzona nagraniem ze wspomnianego aresztowania wychodzi na ulicę i protestuje przeciwko rasistowskim uprzedzeniom. Jak to robi? Nawołując do uprzedzeń przeciwko białym i grupie zawodowej policjantów, przy okazji rujnując biznesy bogatych.
Słowa Nefiego o diable „troskliwie” prowadzącym swoich wyznawców do piekła podkreślają jego umiejętności manipulowania ludzkimi emocjami. Członkowie jego kościołów są naprawdę przekonani o jego dobroci, a przynajmniej o szlachetnych intencjach jego nauk. Im przecież chodzi o równość i ludzkie traktowanie murzynów. Jednak fakty sugerują, że chyba raczej chodzi o gniew, nienawiść i - nie oszukujmy się - o te darmowe mikrofalówki i konsole do gry wyniesione ze zdemolowanego sklepu.
„Kościół” to nie jedyne pojęcie posiadające więcej niż jedno znaczenie. Innym przykładem jest słowo „rasizm”. Co, tak na prawdę ono oznacza? Posłużę się własnym doświadczeniem odkrywania definicji tego pojęcia:
Prawie trzy dekady temu znalazłem się w Chicago ubrany w białą koszulę, krawat i plakietkę z nazwą Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. Pewnego wieczora wracałem z kolegą do domu. Obok nas przejeżdżał samochód wypełniony rozkrzyczaną młodzieżą i machając do nas rękoma. Nie był to pierwszy raz. Odruchowo więc pomachałem do nich. Mój kolega jednak niemal zesztywniał w marszu i przez zaciśnięte zęby wycedził: „Opuść ręce i nie zwracaj na nich uwagi.” Zdziwiło mnie to, bo to od niego nauczyłem się przyjaznego odmachiwania nieznajomym, którzy często rozpoznawali kim jesteśmy i widocznie nas lubili. Kiedy doszliśmy do domu usłyszałem wyjaśnienie, że mężczyźni w samochodzie byli czarnoskórzy a dłońmi robili znaki swojego gangu. Gdyby moja dłoń przypominała znak wrogiego gangu, moglibyśmy mieć kłopoty.
Czy mój kolega był rasistą reagując inaczej na grupę czarnoskórych niż białych? Według niektórych definicji tak, bo - jak by nie było - uważał, że grupy etniczne się od siebie różnią i od jednej można się spodziewać innej reakcji niż od drugiej. Gdybyście jednak porozmawiali z moim misyjnym kompanem na temat historii USA, widzieli jego poświęcenie i szczerą miłość do naszych czarnoskórych przyjaciół albo przysłuchiwali się jego świadectwom o braterstwie między ludźmi, bo wszyscy jesteśmy synami i córkami tego samego Boga - może jednak nie uznalibyście go za rasistę. Zresztą żaden biały rasista nie narażałby swojego życia całymi dniami przebywając w południowych dzielnicach Chicago, gdzie tylko czarnoskóry człowiek może się w miarę czuć bezpiecznie.
Inna scenka. Jechałem kiedyś po autostradzie w okolicy Los Angeles z rodziną mojej obecnej żony. Jako pasażer oglądałem wyprzedzające nas samochody, co jakiś czas zaglądając ludziom przez szyby. W pewnym momencie samochód wypełniony czarnoskórymi mężczyznami zrównał się z nami. Mój wzrok zrównał się ze wzrokiem jednego z nich. Odruchowo się uśmiechnąłem. Ktoś z moich znajomych to zauważył i poprosił, żebym przestał się tak na nich gapić, bo nas jeszcze zastrzelą. Oczywiście dlatego, że byli czarni. Czy praktyka osoby mieszkającej w Kalifornii unikania wzrokowego kontaktu z murzynem, bo takowe może wywołać w nim niepożądaną agresję jest objawem choroby rasistowskiego uprzedzenia czy też racjonalnym wynikiem konkretnych doświadczeń? Zależy od definicji słowa „rasizm”.
Przedstawię teraz kilka przykładów czegoś, co rasizmem z pewnością jest i wywołuje we mnie obrzydzenie. Na samej górze mojego rankingu znajdują się wszelkie zdania rozpoczynające się od słów: „Nie jestem rasistą, ale...” i idiotyczne porównania do asfaltu na swoim miejscu i tego podobnym. Rzucanie bananów na murawę stadionu ku uciesze prymitywnych prostaków jest rasizmem. Wroga albo nieprzyjazna postawa w stosunku do pokojowo nastawionego człowieka ze względu na jego azjatycki czy afrykański wygląd to rasizm. Nie dlatego, że zaprzecza to jakiejś wyznawanej przeze mnie doktrynie, ale dlatego, że takie zachowanie jest kompletnie irracjonalne - nie poparte na żadnych faktach sugerujących, że każdy czarnoskóry jest taki i taki, a każdy Cygan taki i owy.
Rasizmem jest również zbyt przyjazne traktowanie osoby ze względu na zawartość pigmentu w jej skórze. Odmawianie studentowi stypendium bo jest białym mężczyzną a przyznawanie go czarnoskóremu jest praktyką rasistowską. Oczywiście takie stypendium nie jest nazwane „rasistowskim”. O wiele ładniejszą nazwą jest np. „stypendium wyrównywania szans”. Pamiętajmy o tym, że siły zła są mistrzami oszustwa, manipulacji i „troskliwego” prowadzenia do piekła. Praktyka przyznawania murzynom dobrych ocen, mimo, że na nie nie zasłużyli to również rasizm. Jest ona wyrazem przekonania, że osoba pochodzenia afrykańskiego jest gorsza i głupsza, dlatego zasługuje na specjalną troskę. Wielu konserwatywnych czarnoskórych w USA stanowczo sprzeciwia się takiej poniżającej praktyce.
Jeśli nie jesteś pewien, czy jesteś rasistą to zrób prosty eksperyment - przypomnij sobie jak zareagowałeś na film na Facebooku pokazujący białego policjanta przyciskającego kolanem szyję murzyna i porównaj to ze swoją reakcją na widok grupy czarnoskórych chłopców maltretujących białą właścicielkę sklepu próbującą powstrzymać ich od zdewastowania jej własności. Przypomnij sobie jaka opinia formowała się odruchowo w Twoim umyśle o znajomych publikujących te filmy. Czy ten pierwszy był odważnym bojownikiem o równe traktowanie wszystkich ras a drugi - pewnie jakimś narodowcem i rasistą? Czy choć przez chwilę ogarnęło Cię współczucie dla przyjmującej cios za ciosem białej kobiety? Czy choć na moment opanował Cię słuszny gniew na widok niesprawiedliwości - taki jaki odczuwał Jezus w Świątyni czy Kapitan Moroni z powodu złych decyzji swojego rządu?
Przyjmowanie do wiadomości prawdy, udowodnionych faktów, np. o znacznie przeważającej liczbie czarnoskórych w amerykańskich więzieniach nie jest rasizmem. Stwierdzenie, że murzyni generalnie lepiej grają w koszykówkę, a gorzej im idzie np. w szachach nie jest rasizmem, bo to prawda. Ale założenie, że biały mężczyzna z pewnością nie potrafi wysoko skakać a czarny na pewno nie da sobie rady na studiach już zaczyna pachnieć rasizmem.
Tydzień temu obecny prorok opublikował w mediach społecznościowych wezwanie do „porzucenia uprzedzonej postawy wobec jakiejkolwiek grupy dzieci Boga”. „Jakiejkolwiek” jasno oznacza, że nie chodzi tylko o murzynów. Biali, zdrowi seksualnie mężczyźni to również grupa dzieci Boga niezasługująca na uprzedzenia. Policjanci to także dzieci Boga. Właściciele sklepów to również dzieci Boga. Dalej Prezydent Nelson napisał, że akty plądrowania sklepów i niszczenia własności publicznej i prywatnej nie mogą być tolerowane. Myślę, że mogę tu bezpiecznie dodać, że bez względu na to, czy dokonywane są przez białoskórych czy czarnoskórych. Zakończę słowami proroka:
„Jedno zło nigdy nie było pokonane innym złem.”
sobota, 16 maja 2020
Neficcy włodarze - wzór dla współczesnych prezydentów, część 2 - Król Beniamin
Pamięć o królu i proroku Nefim celebrowano, między innymi, praktyką nazywania poszczególnych królów jego imieniem. „I panujący po nim królowie byli nazywani przez lud: Nefi II, Nefi III i tak dalej...” (Jakub 1:11).
W ciągu czterystu lat po śmierci Nefiego praktyki tej, z niewiadomych przyczyn, zaniechano. W Księdze Omniego czytamy o królu Mosjaszu oraz dziedziczącym po nim tron - Beniaminie (jest również taka ewentualność, że nadal królowie nazywani byli „Nefimi”, tak jak w starożytnym Rzymie królowie nazywani byli „Cezarami”, a tylko Mormon o tym nie wspominał).
Do tej pory linia królów i linia proroków przebiegały oddzielnie. Prorok Amaleki jednak, „nie mając potomstwa i wiedząc, że król Beniamin jest sprawiedliwym człowiekiem przed Panem” (w. 25) jemu właśnie przekazał święte kroniki. Nadzór nad państwem jak również przewodniczenie Kościołowi znowu były odpowiedzialnością jednego człowieka.
Benjamina znamy głównie z nieporównywalnego z żadnym innym kazania na wieży przy Świątyni. Zanim jednak Beniamin zyskał zaufanie, a więc również uwagę Nefitów, swoją postawą i postępowaniem udowodnił, że jego jedynym pragnieniem było służenie Bogu i swemu ludowi.
Długo przed kazaniem zdobył uznanie z powodu przynajmniej dwóch niemałych osiągnięć: zwycięskiej wojny z wrogim najeźdźcą oraz zwycięskiej wojny z kłamstwem - modnymi filozofiami i trendami.
Beniamin poprowadził Nefitów na zwycięską wojnę przeciwko Lamanitom. Kronikarz Amaleki napisał: „I oto, widziałem, w dniach króla Beniamina, ciężką wojnę i wielki rozlew krwi pomiędzy Nefitami a Lamanitami. Jednak oto Nefici zdobyli znaczną przewagę nad nimi, tak że król Beniamin wyparł ich z ziemi zarahemlskiej” (Omni 1:24). Z zapisów późniejszego kronikarza - Mormona - dowiadujemy się, że wojna z Lamanitami miała charakter obronny („armie Lamanitów przyszły z ziemi nefickiej, aby walczyć z [...] ludem [króla Beniamina]”. Wspomniał też, że król „sam walczył z nimi; i walczył siłą własnego ramienia, mieczem Labana” (Słowa Mormona 1:13).
Zakończenie wojny nie przywróciło jeszcze prawdziwego pokoju. Rozpoczęło się nowe wyzwanie - rozłam w Kościele. Zaczęto głosić fałszywe doktryny i filozofie. Pojawili się „fałszywi Chrystusowie” (w. 15), oraz „fałszywi prorocy i fałszywi kaznodzieje, i nauczyciele” (w. 16). Ich nauki były niewątpliwie przekonujące, bo „po wielu sporach [...] wielu odstąpiło do Lamanitów” (w. 16). Kim jest „fałszywy Chrystus”. To oczywiście, inaczej mówiąc „antychryst” o którym, m.in. pisał Jan w Objawieniu. To człowiek lub grupa ludzi twierdząca, że on, nie prawdziwy Chrystus, posiadają prawdy potrzebne do zapewnienia swoim naśladowcom spokój ducha lub/i zbawienie po śmierci. W obecnych czasach przykładami antychrystów są ludzie wskazujący na takie źródła zbawienia jak fałszywe i niezmiernie niebezpieczne filozofie socjalizmu, komunizmu, gender i wiele innych, np. zachęcających do rozwiązłości seksualnej a nawet sodomy jako aktu niemal duchowego wyzwolenia od przestarzałych schematów.
Jak dzisiaj poradziłby sobie Beniamin z takimi „postępowymi” krzykaczami i aktywistami próbującymi w imię „sprawiedliwości społecznej” i równości pozbawić wolności wszystkich, którzy się z nimi nie zgadzają? Sam pewnie niewiele by zdziałał. Z pomocą jednak „świętych proroków, którzy żyli pośród jego ludu” (w. 16), „świętych mężów, którzy głosili słowo Boże z mocą i upoważnieniem; i czynili to z wielką surowością ze względu na hardość tego ludu” (w. 17) - ukarano fałszywych nauczycieli. Jak to ujął Mormon: „zamknięto im usta” (w. 15). Nie znamy szczegółów, nie wiemy jakie fałszywe nauki głosili tamci fałszywi nauczyciele. Nie wiemy nawet w jaki sposób zmuszeni byli do milczenia. Ale wiemy, że „wszyscy oni zostali ukarani według swych przestępstw” (w. 16).
Odstępstwo zostało zażegnane. Wraz z wiernymi i natchnionymi posiadaczami kapłaństwa „król Beniamin, pracując ze wszystkich sił swego ciała i zdolnością całej swojej duszy, jak również z pomocą proroków, jeszcze raz ustanowił pokój na ziemi.” (w. 18) Pokojem tym Nefici cieszyli się przez resztę dni Beniamina (Mosjasz 1:1).
Wiele możemy się dowiedzieć o charakterze Beniamina. Uczył on swoich synów szacunku do pism świętych. Mówił im, że bez świętych kronik „nasi ojcowie zmarnieliby w niewierze i stalibyśmy się podobni do naszych braci, Lamanitów, którzy nic nie wiedzą o tych sprawach...” (w. 5).
Po krwawej wojnie z Lamanitami, bardzo znaczące jest użycie pod ich adresem tytułu „nasi bracia”. Pomimo ich agresji i moralnego upadku, Beniamin niejako ich usprawiedliwiał. Twierdził, że odrzucali oni prawdę z powodu „tradycji swych ojców” (w. 5) (czyli Lamana i Lemuela). Podkreślił nawet, że gdyby Nefici nie posiadali pism świętych, staliby się do nich podobni. Te dwa wrogie narody różniły więc tylko ich tradycje i dostęp do objawień.
Z tego wręcz szokującego, jeśli się nad tym głęboko zastanowić, postawienia znaku równości między dzikimi Lamanitami a cywilizowanymi Nefitami można też wysnuć bardzo ważny wniosek. Nieprawdą jest, że nie ma znaczenia kto nami rządzi i jakie panują w naszym kraju prawa i zwyczaje. Nasz dobrobyt, zarówno doczesny, jak i duchowy połączony jest z naszą władzą silnym węzłem zależności. Nic więc dziwnego, że syn Beniamina, Mosjasz, ostrzegał:
„Albowiem do jak wielkiej niegodziwości może doprowadzić jeden niegodziwy król, zaiste, do jak wielkiego zniszczenia!” (Mosjasz 29:17)
Tuż przed swoją śmiercią Beniamin zaprosił swój lud do wysłuchania jego kazania na specjalnie zbudowanej do tego celu wieży przy Świątyni. Jego przemówienie było wręcz cudowne. Efekt jaki wywarło na Nefitach oraz nadal wywiera na milionach ludzi na całym świecie w naszych czasach jest ogromne. Wspomnę tylko jego słowa odnoszące się do własnej osoby (bo o nim jest ta część tegoż artykułu).
Swoje kazanie na wieży Beniamin rozpoczyna od zapewnienia, że nie przykazał się zgromadzić „abyście bali się mnie albo abyście myśleli, że ja sam jestem kimś więcej niż śmiertelnym człowiekiem” (Mosjasz 2:10). Dalej zapewnił ich: „...jestem jak wy, poddany wszelkim słabościom ciała i umysłu...” (w. 11). Beniamin traktował swoją pozycję władzy jako możliwość do służenia bliźnim, „abym służył wam całą mocą, umysłem i siłą, które mi Pan dał” (w. 11).
Przypomniał też Nefitom, że nie wykorzystywał swojej pozycji do okradania swoich rodaków. „Mówię wam, że pozwolono mi przeżyć moje dni w służbie wam, nawet aż do tego czasu, i nie żądałem waszego złota ani srebra, ani żadnych bogactw;” (w. 12). Pomimo swej władzy król Beniamin żył „... z pracy własnych rąk, aby wam służyć i abyście nie byli obciążeni podatkami...” (w. 14). Kontynuował więc praktykę ustaloną cztery wieki wcześniej przez króla Nefiego I. Słowo „podatki” nie zniknęło jednak z nefickiego słownika. Można z tego wywnioskować, że podatki pobierano albo przez niektórych przynajmniej królów Nefitów albo przez królów lamanickich.
Ilu królów, prezydentów i premierów a nawet lokalnych włodarzy mogłoby wypowiedzieć podobne słowa podczas kończącego swoje kadencje przemówienia? Niewielu władców w historii ludzkości rozumiało czy rozumie zasadę, którą kierował się Bieniamin: „...gdy służycie swoim bliźnim, zaprawdę, służycie Swemu Bogu.” (w. 17)
Beniamin nie był w żadnej mierze słabym królem. Poważnie traktował władzę i odpowiedzialność za zapewnienie swojemu narodowi prawa do wolności i wszelkich swobód, z wyjątkiem tylko swobody do odbierania wolności innym.
„Ani też nie pozwoliłem, aby wtrącano was do lochów lub abyście czynili siebie nawzajem niewolnikami, ani abyście mordowali czy rabowali, czy kradli, czy popełniali cudzołóstwo; ani też nie pozwoliłem, abyście popełniali jakąkolwiek niegodziwość...” (w. 13)
W ciągu czterystu lat po śmierci Nefiego praktyki tej, z niewiadomych przyczyn, zaniechano. W Księdze Omniego czytamy o królu Mosjaszu oraz dziedziczącym po nim tron - Beniaminie (jest również taka ewentualność, że nadal królowie nazywani byli „Nefimi”, tak jak w starożytnym Rzymie królowie nazywani byli „Cezarami”, a tylko Mormon o tym nie wspominał).
Do tej pory linia królów i linia proroków przebiegały oddzielnie. Prorok Amaleki jednak, „nie mając potomstwa i wiedząc, że król Beniamin jest sprawiedliwym człowiekiem przed Panem” (w. 25) jemu właśnie przekazał święte kroniki. Nadzór nad państwem jak również przewodniczenie Kościołowi znowu były odpowiedzialnością jednego człowieka.
Benjamina znamy głównie z nieporównywalnego z żadnym innym kazania na wieży przy Świątyni. Zanim jednak Beniamin zyskał zaufanie, a więc również uwagę Nefitów, swoją postawą i postępowaniem udowodnił, że jego jedynym pragnieniem było służenie Bogu i swemu ludowi.
Długo przed kazaniem zdobył uznanie z powodu przynajmniej dwóch niemałych osiągnięć: zwycięskiej wojny z wrogim najeźdźcą oraz zwycięskiej wojny z kłamstwem - modnymi filozofiami i trendami.
Beniamin poprowadził Nefitów na zwycięską wojnę przeciwko Lamanitom. Kronikarz Amaleki napisał: „I oto, widziałem, w dniach króla Beniamina, ciężką wojnę i wielki rozlew krwi pomiędzy Nefitami a Lamanitami. Jednak oto Nefici zdobyli znaczną przewagę nad nimi, tak że król Beniamin wyparł ich z ziemi zarahemlskiej” (Omni 1:24). Z zapisów późniejszego kronikarza - Mormona - dowiadujemy się, że wojna z Lamanitami miała charakter obronny („armie Lamanitów przyszły z ziemi nefickiej, aby walczyć z [...] ludem [króla Beniamina]”. Wspomniał też, że król „sam walczył z nimi; i walczył siłą własnego ramienia, mieczem Labana” (Słowa Mormona 1:13).
Zakończenie wojny nie przywróciło jeszcze prawdziwego pokoju. Rozpoczęło się nowe wyzwanie - rozłam w Kościele. Zaczęto głosić fałszywe doktryny i filozofie. Pojawili się „fałszywi Chrystusowie” (w. 15), oraz „fałszywi prorocy i fałszywi kaznodzieje, i nauczyciele” (w. 16). Ich nauki były niewątpliwie przekonujące, bo „po wielu sporach [...] wielu odstąpiło do Lamanitów” (w. 16). Kim jest „fałszywy Chrystus”. To oczywiście, inaczej mówiąc „antychryst” o którym, m.in. pisał Jan w Objawieniu. To człowiek lub grupa ludzi twierdząca, że on, nie prawdziwy Chrystus, posiadają prawdy potrzebne do zapewnienia swoim naśladowcom spokój ducha lub/i zbawienie po śmierci. W obecnych czasach przykładami antychrystów są ludzie wskazujący na takie źródła zbawienia jak fałszywe i niezmiernie niebezpieczne filozofie socjalizmu, komunizmu, gender i wiele innych, np. zachęcających do rozwiązłości seksualnej a nawet sodomy jako aktu niemal duchowego wyzwolenia od przestarzałych schematów.
Jak dzisiaj poradziłby sobie Beniamin z takimi „postępowymi” krzykaczami i aktywistami próbującymi w imię „sprawiedliwości społecznej” i równości pozbawić wolności wszystkich, którzy się z nimi nie zgadzają? Sam pewnie niewiele by zdziałał. Z pomocą jednak „świętych proroków, którzy żyli pośród jego ludu” (w. 16), „świętych mężów, którzy głosili słowo Boże z mocą i upoważnieniem; i czynili to z wielką surowością ze względu na hardość tego ludu” (w. 17) - ukarano fałszywych nauczycieli. Jak to ujął Mormon: „zamknięto im usta” (w. 15). Nie znamy szczegółów, nie wiemy jakie fałszywe nauki głosili tamci fałszywi nauczyciele. Nie wiemy nawet w jaki sposób zmuszeni byli do milczenia. Ale wiemy, że „wszyscy oni zostali ukarani według swych przestępstw” (w. 16).
Odstępstwo zostało zażegnane. Wraz z wiernymi i natchnionymi posiadaczami kapłaństwa „król Beniamin, pracując ze wszystkich sił swego ciała i zdolnością całej swojej duszy, jak również z pomocą proroków, jeszcze raz ustanowił pokój na ziemi.” (w. 18) Pokojem tym Nefici cieszyli się przez resztę dni Beniamina (Mosjasz 1:1).
Wiele możemy się dowiedzieć o charakterze Beniamina. Uczył on swoich synów szacunku do pism świętych. Mówił im, że bez świętych kronik „nasi ojcowie zmarnieliby w niewierze i stalibyśmy się podobni do naszych braci, Lamanitów, którzy nic nie wiedzą o tych sprawach...” (w. 5).
Po krwawej wojnie z Lamanitami, bardzo znaczące jest użycie pod ich adresem tytułu „nasi bracia”. Pomimo ich agresji i moralnego upadku, Beniamin niejako ich usprawiedliwiał. Twierdził, że odrzucali oni prawdę z powodu „tradycji swych ojców” (w. 5) (czyli Lamana i Lemuela). Podkreślił nawet, że gdyby Nefici nie posiadali pism świętych, staliby się do nich podobni. Te dwa wrogie narody różniły więc tylko ich tradycje i dostęp do objawień.
Z tego wręcz szokującego, jeśli się nad tym głęboko zastanowić, postawienia znaku równości między dzikimi Lamanitami a cywilizowanymi Nefitami można też wysnuć bardzo ważny wniosek. Nieprawdą jest, że nie ma znaczenia kto nami rządzi i jakie panują w naszym kraju prawa i zwyczaje. Nasz dobrobyt, zarówno doczesny, jak i duchowy połączony jest z naszą władzą silnym węzłem zależności. Nic więc dziwnego, że syn Beniamina, Mosjasz, ostrzegał:
„Albowiem do jak wielkiej niegodziwości może doprowadzić jeden niegodziwy król, zaiste, do jak wielkiego zniszczenia!” (Mosjasz 29:17)
Tuż przed swoją śmiercią Beniamin zaprosił swój lud do wysłuchania jego kazania na specjalnie zbudowanej do tego celu wieży przy Świątyni. Jego przemówienie było wręcz cudowne. Efekt jaki wywarło na Nefitach oraz nadal wywiera na milionach ludzi na całym świecie w naszych czasach jest ogromne. Wspomnę tylko jego słowa odnoszące się do własnej osoby (bo o nim jest ta część tegoż artykułu).
Swoje kazanie na wieży Beniamin rozpoczyna od zapewnienia, że nie przykazał się zgromadzić „abyście bali się mnie albo abyście myśleli, że ja sam jestem kimś więcej niż śmiertelnym człowiekiem” (Mosjasz 2:10). Dalej zapewnił ich: „...jestem jak wy, poddany wszelkim słabościom ciała i umysłu...” (w. 11). Beniamin traktował swoją pozycję władzy jako możliwość do służenia bliźnim, „abym służył wam całą mocą, umysłem i siłą, które mi Pan dał” (w. 11).
Przypomniał też Nefitom, że nie wykorzystywał swojej pozycji do okradania swoich rodaków. „Mówię wam, że pozwolono mi przeżyć moje dni w służbie wam, nawet aż do tego czasu, i nie żądałem waszego złota ani srebra, ani żadnych bogactw;” (w. 12). Pomimo swej władzy król Beniamin żył „... z pracy własnych rąk, aby wam służyć i abyście nie byli obciążeni podatkami...” (w. 14). Kontynuował więc praktykę ustaloną cztery wieki wcześniej przez króla Nefiego I. Słowo „podatki” nie zniknęło jednak z nefickiego słownika. Można z tego wywnioskować, że podatki pobierano albo przez niektórych przynajmniej królów Nefitów albo przez królów lamanickich.
Ilu królów, prezydentów i premierów a nawet lokalnych włodarzy mogłoby wypowiedzieć podobne słowa podczas kończącego swoje kadencje przemówienia? Niewielu władców w historii ludzkości rozumiało czy rozumie zasadę, którą kierował się Bieniamin: „...gdy służycie swoim bliźnim, zaprawdę, służycie Swemu Bogu.” (w. 17)
Beniamin nie był w żadnej mierze słabym królem. Poważnie traktował władzę i odpowiedzialność za zapewnienie swojemu narodowi prawa do wolności i wszelkich swobód, z wyjątkiem tylko swobody do odbierania wolności innym.
„Ani też nie pozwoliłem, aby wtrącano was do lochów lub abyście czynili siebie nawzajem niewolnikami, ani abyście mordowali czy rabowali, czy kradli, czy popełniali cudzołóstwo; ani też nie pozwoliłem, abyście popełniali jakąkolwiek niegodziwość...” (w. 13)
niedziela, 10 maja 2020
Neficcy włodarze - wzór dla współczesnych prezydentów, część 1 - Król Nefi I
Zbliżają się kolejne wybory prezydenckie w naszym kraju. Ten blog nie jest miejscem politycznej agitacji. Nie będę więc tu pisał ani o wyborach ani o żadnym z kandydatów (tym bardziej, że sam jeszcze nie wiem na kogo zagłosuję, jeśli w ogóle). Postaram się jednak pokazać, że Księga Mormona zawiera wiele wiele wskazówek, którymi warto się kierować w podejmowaniu decyzji przy urnie. Jaki człowiek powinien przewodniczyć naszemu krajowi? Taki jak Nefi, Beniamin, Mosjasz, Moroni i Mormon. Rozpoczynam dzisiaj krótki cykl artykułów o włodarzach starożytnego ludu Nefitów. Zacznijmy od Króla Nefiego I.
Nefi był synem proroka Lehiego. Mimo, że nie był on synem pierworodnym (ale trzecim z kolei), to on otrzymał prawo do przewodzenia nad swoją rodziną z powodu swej wiary i wierności Panu. Doświadczył on z tego powodu wielu przykrości ze strony swoich starszych braci - Lamana i Lemuela, którzy do końca życia nie mogli się pogodzić z - jak to interpretowali - odebraniem im władzy.
Reakcje młodszego brata na prześladowania ze strony swych starszych braci nie zawsze były właściwe. Nefi ubolewał nad swoim charakterem. „Och, nędzny ja człowiek!” - wyznał w swojej kronice (w. 17). „Jestem otoczony przez pokusy i grzechy, które tak łatwo mnie osaczają.” (w. 18) Dalej wylicza wspaniałe błogosławieństwa jakich doświadczył od Boga i pyta: „I dlaczego miałbym lgnąć do grzechu ze względu na moje ciało? [...] Dlaczego się gniewam z powodu mojego wroga?” (w. 27)
Sam odpowiada na te i inne pytania rozpoznając prawdziwego wroga, nie agresywnych braci, ale wroga swojej duszy: „Raduj się moje serce i nie dawaj więcej miejsca wrogowi mojej duszy. Nie gniewaj się znowu z powodu moich wrogów. Nie umniejszaj mojej siły z powodu moich udręk.” (w. 28-29).
Nefi zdaje sobie sprawę, że tylko Chrystus jest w stanie przywrócić mu spokój: „O Panie, będę Cię zawsze wielbił; zaiste, moja dusza będzie radować się w Tobie, mój Boże i opoko mojego zbawienia.” (w. 30). „O Panie, Tobie zaufałem i będę Ci ufał na wieki.” (w. 34)
W celu uniknięcia śmierci z rąk swoich zazdrosnych braci i po otrzymaniu objawienia, w którym Pan ostrzegł go i nakazał odłączenie się od Lamana, Lemuela i synów Ismaela, Nefi „uszedł na pustkowie razem ze wszystkimi, którzy by chcieli pójść ze mną.” (II Nefi 5:5).
W miejscu nazwanym imieniem Nefiego zbudowano pierwszą neficką osadę. „I Pan był z nami” - pisał Nefi - „i niezmiernie dobrze nam się wiodło; albowiem zasialiśmy ziarno i ponownie zebraliśmy obfite plony. I zaczęliśmy hodować owce i bydło, i wszelkie inne zwierzęta.” (w. 11) „I stało się, że zaczęło nam się niezmiernie dobrze wieść i zaczęliśmy się rozmnażać na tej ziemi.”
Pomimo oporów z jego strony („pragnąłem, aby nie mieli żadnego króla”), Nefici wybrali Nefiego na swojego pierwszego króla (w. 18). Odkrycie kraju Nefi przez Lamanitów było tylko kwestią czasu. Nowy naród od początku zbroił się więc na wypadek ich ataku. Nefi pisał: „chcieli nas napaść i zgładzić; albowiem znałem ich nienawiść do mnie i moich dzieci, i tych, których nazywano moim ludem”. Dlatego wziął miecz Labana „...i na jego wzór zrobiłem wiele mieczy...” (w. 14).
Nefici budowali budynki, obrabiali drewno i metale „których było w wielkiej obfitości” (w. 15). Zbudowali świątynię „na wzór świątyni Salomona, ale nie zbudowano jej z tak wielu drogocennych rzeczy; ponieważ nie znaleziono ich w tej ziemi...” (w. 16).
Odrzucono wszelkie formy poddaństwa, także praktykę, do której już dawno się w naszych czasach przyzwyczailiśmy - odbierania poddanym mienia w celu utrzymywania urzędników państwowych, łącznie z królewskim dworem: „I stało się, że ja, Nefi, nakłaniałem mój lud, aby był pracowity, i aby pracowano własnymi rękoma.” (w. 17).
Pan sprawił, że wygląd Lamanitów zmienił się tak, by młode Lamanitki nie były dla młodych Nefitów pociągające, wypełniając proroctwo: „Sprawię, że będą wstrętni dla twego ludu, jeśli nie odpokutują za swe niegodziwości.” (w. 22). Bóg ostrzegł też Nefitów przed mieszaniem się z Lamanitami zapowiadając, że w przeciwnym wypadku ich potomkowie „będą przeklęci tym samym przekleństwem” (w. 23), a więc staną się „bezczynnym ludem, pełnym podstępu i przebiegłości...”. Przekleństwo to obejmowało również odejście od cywilizacji osadniczej i powrót do prymitywnego społeczeństwa zbieracko-łowieckiego („...polującym na pustkowiu na dziką zwierzynę” - w. 24).
Najlepiej sytuację kraju Nefitów opisuje krótki werset 27: „I stało się, że żyliśmy szczęśliwie.”
Nie upłynęło 10 lat (czyli 40 lat od opuszczenia Jerozolimy przez grupę Lehiego i Ismaela) „a już były wojny i spory z naszymi braćmi” - pisał Nefi (w. 34).
Nefici uważali Nefiego „za króla i opiekuna”. Polegali na nim „dla swego bezpieczeństwa” (II Nefi 6:2). „I lud kochał Nefiego niezmiernie, bo był im wielkim opiekunem, walczył mieczem Labana w ich obronie i trudził się przez wszystkie swoje dni dla ich dobra” (Jakub 1:10).
Dwadzieścia pięć lat po założeniu państwa Nefitów (55 lat po opuszczeniu przez Lehiego Jerozolimy), Nefi przekazał święte kroniki swojemu młodszemu bratu - Jakubowi (Jakub 1:1). Komuś innemu jednak przekazał urząd króla. „Gdy Nefi postarzał się i wiedział, że wkrótce umrze, namaścił pewnego męża na króla i włodarza swego ludu...” (w. 9). Jak więc widać obowiązywało wyraźne oddzielenie kościoła od państwa. Podkreśla to także fakt, że prorok Jakub przemawiał do swego ludu krytykując praktyki wprowadzone przez drugiego króla pod którego panowaniem „zaczął znieczulać swe serce i zaczął oddawać się po trosze niegodziwym praktykom” (w. 15) a z powodu bogactw „zaczęli po trosze wbijać się w pychę” (w. 16).
sobota, 2 maja 2020
Jak żyć w czasie (częściowego) odstępstwa?
Mieszka w Polsce spora grupa Świętych w Dniach Ostatnich, którzy stracili kontakt z Kościołem. Efektywnie zniechęcono ich do udziału w niedzielnych spotkaniach. Założenie, że osoby „mniej aktywne” musiały utracić świadectwo przywróconej ewangelii, bo inaczej nadal byłyby „aktywne”, jest błędne. Może to nasze kongregacje utraciły coś cennego, magnes przyciągający wybranych do naszej społeczności.
Piszę to podczas pandemii COVID-19, a więc w dziwnym czasie zamkniętych kościołów. Nie mogę się doczekać powrotu do normalności, by znowu móc uczęszczać na niedzielne spotkania i słuchać natchnionych przemówień czy lekcji.
Parę lat temu myślałbym inaczej. Był taki czas, w którym niechętnie uczęszczałem na kościelne spotkania. Bardziej mnie one irytowały niż wzmacniały moją wiarę. Chodziłem jednak i przyznaję, że zawsze coś cennego z tych spotkań wynosiłem. Tydzień później jednak znowu niechętnie wracałem do kościoła.
Miałem nawet ochotę porozmawiać na ten temat z jakimś odwiedzającym nasz kraj przywódcą w Kościele, na przykład Siedemdziesiątym. Nigdy jednak nie pojawiła się taka okazja. I bardzo dobrze. Spodziewam się, że niewiele nowego bym się dowiedział. Usłyszałbym pewnie przypomnienie o fakcie, że nikt nie jest doskonały oraz zachętę do przebaczenia i wytrwałego przestrzegania zawartych z Bogiem przymierzy, łącznie z regularnym chodzeniem do Kościoła. Byłaby to dobra rada, ale już o tym wiedziałem. Gdybym spróbował wyjaśnić swoje powody, a głównym z nich był brak pełnego zaufania do lokalnych przywódców, spodziewam się, że nie zostałbym potraktowany poważnie. Założenie Siedemdziesiątego byłoby pewnie takie: lokalni przywódcy zostali wybrani przez objawienie. Podyktowałoby mu je jego własne doświadczenie.
Przyzwyczailiśmy się zakładać, że każde powołanie w Kościele jest natchnione, bo jest wynikiem objawienia. Przydzielenie konkretnej odpowiedzialności konkretnej osobie faktycznie powinno być wynikiem modlitwy i potwierdzenia tej decyzji przez Boga (w końcu to On jest Głową tego Kościoła i to On powinien wyznaczać w swoim Królestwie swoich przedstawicieli). Pisma święte jednak wyraźnie wskazują na możliwość zajmowania stanowisk, nawet przywódczych przez niewłaściwe osoby. Słowa „wielu jest powołanych, ale niewielu wybranych” sugerują nawet, że w większości przypadków nie powinniśmy oczekiwać od powołanego, że został faktycznie wybrany przez Boga. Następująca obietnica z Doktryny i Przymierza 50:8 jednoznacznie wskazuje na możliwość występowania w naszych kongregacjach obłudników i wcale nie ma gwarancji, że zostaną oni zdemaskowani podczas tego życia: „Lecz obłudnicy zostaną odkryci i odcięci, czy to za życia, czy po śmierci, według mojej woli; i biada tym, którzy są odcięci od mojego Kościoła, bo tych przemógł świat.”
Nic w tym przerażającego. Żyjemy w końcu na niedoskonałym świecie i musimy sobie jakoś radzić z sytuacjami dalekimi od optymalnych. W USA i innych krajach, w których Kościół jest duży, jest o wiele lepiej. Przywódcy rzadziej zmuszani są do kompromisu podczas wyboru odpowiedniej osoby aby przydzielić jej jakieś odpowiedzialne powołanie. Starszy Oaks opowiadał kiedyś jak doszło do powołania Brata Cyrockiego na prezydenta palika gdzieś na Florydzie (jeśli dobrze pamiętam). Apostoł otrzymał od lokalnych przywódców długą listę braci, którzy mogliby pełnić tę funkcję. Spotkał się z każdym z nich, ale w żadnym przypadku nie otrzymał od Ducha potwierdzenia. Zapytał więc, czy jest ktoś jeszcze, kto nie znalazł się na liście. Był faktycznie pewien brat, ale nie wzięto go pod uwagę bo dopiero wprowadził się na teren palika i nikt go właściwie nie znał. Był nim właśnie brat Cyrocki. Starszy Oaks spotkał się z nim i jego właśnie ustanowił nowym prezydentem palika, zaznaczając przy tym, że nie będzie długo służył w tym powołaniu, bo Pan będzie go potrzebował gdzie indziej. Faktycznie, niedługi czas później brat Cyrocki otrzymał powołanie na prezydenta misji w Polsce.
Tak powinien wyglądać proces powoływania zarówno braci i jak i sióstr w Kościele. Ale co robić, kiedy lista kandydatów jest krótka, czasem składająca się z jednego lub dwóch nazwisk? I co jeśli - delikatnie mówiąc - nasz kandydat nie posiada wszystkich upragnionych kwalifikacji? W takim przypadku trzeba pracować z tym, co się ma, z nadzieją, że jakimś cudem, Pan wykwalifikuje niedoświadczoną osobę po drodze. I tak się często dzieje. Wiele osób w Kościele przyznaje, że otrzymując jakieś powołanie nie mieli pojęcia jak się z niego wywiązywać, ale dzięki modlitwie i odnajdywaniu wskazówek w pismach świętych lub osobistych objawieniach jakoś się wszystko, albo prawie wszystko udawało. Nie wszyscy jednak szczerze starają się szukać natchnienia. Zamiast szukania odpowiedzi w pismach świętych i w osobistych objawieniach, rozglądają się dokoła. W rezultacie - wiele decyzji podejmowanych jest tak, by spodobały się one innym. To zupełnie naturalne. Nawet prorok Alma próbował unikać konfrontacji i kontrowersji, odmawiając osądzenia grzeszników i posyłając ich z powrotem do króla Mosjasza. Po jakimś czasie dopiero wpadł na genialny pomysł: Zapytam się Boga, co powinienem zrobić.
Dlaczego o tym piszę? Z pewnością nie dlatego, by zniechęcić kogokolwiek do wspierania swoich lokalnych przywódców. Po prostu zwracam uwagę na to, że w obecnym stadium rozwoju Kościoła w Polsce, owszem, powinniśmy popierać a - jeszcze bardziej - wspierać naszych przywódców, ale jednocześnie nie spodziewać się od nich zbyt wielkich cudów. Po prostu musimy sobie jakoś radzić z tym, co mamy. I zawsze pamiętać, że każdy człowiek na ziemi, łącznie z samym prorokiem, jest tu między innymi po to, by popełniać błędy i się z tych błędów uczyć. Jak powiedział jeden z prezydentów Kościoła - „Kiedy Bóg powołuje kogoś na proroka, nie odwołuje go z bycia człowiekiem.” Niewątpliwie dotyczy to także naszych lokalnych proroków i prorokiń.
A co takiego mamy w naszych kongregacjach? Oczywiście grupę ludzi, którzy z tego czy innego powodu podjęli odważną decyzję przyjęcia chrztu i przystąpienia do mało-popularnego w naszym kraju Kościoła. To wspaniale. Nie zapominajmy też jednak, że są to osoby wychowane w kulturze - wspaniałej pod wieloma względami, ale której daleko od kultury naszego ideału - Syjonu, społeczności Świętych, ludzi czystego serca i jednego umysłu.
Popatrzmy realnie na bagaż, który przynosimy ze sobą do Kościoła. Generalizując można śmiało powiedzieć, że w dużej mierze zostaliśmy wychowani nie - jak Bóg przykazał - przez troskliwych, kochających i natchnionych rodziców czy dziadków (dobry rodzic, babcia lub dziadek, bez względu na wiarę czy jej brak często podejmuje natchnione decyzje), ale przez przedszkolankę a potem nauczycieli, którzy zdobyli swoje pedagogiczne kwalifikacje w marksistowskiej uczelni. Byliśmy też wychowani przez rówieśników, którzy byli wychowani przez innych rówieśników oraz przedszkolanki, itd.
Od najmłodszych lat uczyliśmy się kłamać, ściągać na sprawdzianach, oszukiwać swoich rodziców, prześladować nieporadnych i dokonywać często bardzo nietrafnych osądów wobec ludzi. Nauczyliśmy się też osądzać innych niesprawiedliwie, w oparciu o często bardzo irracjonalne podstawy takie jak wygląd, ubranie, niemodne zachowanie czy brak popularności wśród rówieśników.
Świat z którego pochodzimy wyrobił w nas zły nałóg obrażania się na innych. W wielu przypadkach nosimy nasze urazy do końca życia nie biorąc pod uwagę możliwości, że nasz winowajca mógł przecież kompletnie zmienić swoje nastawienie a może nawet bardzo żałuje tego, że nas skrzywdził. Światło pełni ewangelii nakłania nas wprawdzie do przebaczenia i miłości, ale - powiedzmy sobie prawdę - nie przychodzi nam to w sposób naturalny. Kultura naszej społeczności uczy nas wprawdzie przebaczenia, podawania sobie dłoni i życzliwości wobec winowajców, ale to od nas zależy co tak naprawdę czujemy w sercu, kiedy się uśmiechamy i podajemy im dłoń. Nie jest łatwo czuć tego, czego powinno się odczuwać, bo miłość do „wroga” jest sprzeczna z ludzką naturą, „albowiem człowiek naturalny jest wrogiem Boga” i takim pozostanie jeśli nie stanie się świętym (Mosjasz 3:19).
Kiedy wkroczyliśmy w wiek dorosły okazało się, że nasze położenie nie tyle zależy od naszej wiedzy i kwalifikacji co od znajomości, układów i umiejętności podlizania się osobie od której zależy nasz awans, albo okazyjny zakup tego czy innego produktu. Życie nauczyło nas, że najlepiej otaczać się osobami, które nam nie zagrażają, a najlepiej jeśli pomogą coś załatwić, jeśli zachodzi taka potrzeba. Mimowolnie ładujemy ten niesprawiedliwy i odbierający wszystkim osiągnięcie maksymalnego zadowolenia system.
W szkole i z telewizji otrzymaliśmy dużo cennej wiedzy ale też i wiele nieprawd albo półprawd, których celem jest ułatwienie rządzącym zapanowanie nad nami. Może to i brzmi jak następna „teoria spiskowa”, ale nie koniecznie musi to być jakiś zorganizowany spisek. To wszystko wynika z ludzkiej natury oraz z natury obowiązującego systemu politycznego. Naturalnie życie rządzących znacznie ułatwia przekonanie poddanych do takich rzeczy, które motywują nas by na nich głosować. Dlatego też wbija się nam do głów, że jednego z największych tyranów historii naszego narodu, odpowiednika króla Noego w Księdze Mormona, należy nazywać „Wielkim”. Wmawia się nam, że prawda leży nie tam, gdzie leży, ale „pośrodku”. Zachęca się nas do kompromisów, do unikania skrajności nawet w kwestiach, w których właśnie skrajne podejście jest moralnie właściwe.
Przekonano nas jeszcze do wielu innych rzeczy, które sprawiają, że niektóre nauki pism świętych wydają się śmiesznie zacofane i - właśnie - niebezpiecznie skrajne. Przykładem jest wmówienie kobietom, że prawdziwe szczęście czeka je wtedy, gdy przez cały dzień będą wiernie służyć swojemu szefowi a nie mężowi i dzieciom. Filozofia tego świata twierdzi, że rycerskie oddanie wybrance, wspieranie jej finansowo i emocjonalnie jest podejściem zacofanym, wręcz średniowiecznym. Teraz wolna kobieta to ta, której priorytetom daleko od bycia przykładną matką, a najlepiej, jeśli w ogóle nie ma dzieci. W rezultacie tej kłamliwej propagandy takie słowa jak „wolność” czy „wybór” ograniczają się do prawa do bezkarnego dokonania aborcji.
Te diabelskie filozofie trafiają do serc Świętych nie tylko w Polsce. Kiedy ostatni raz słyszeliśmy o zrzutce dla rodziny, której ojciec stracił nagle zatrudnienie? A ile razy proszeni jesteśmy na facebooku o wysyłanie pieniędzy matce samotnie wychowującej swoje dzieci? Kobiety skazujące swoje potomstwo na dorastanie bez ojca są w naszym świecie niemal bohaterkami zasługującymi nie tylko na naszą litość, ale podziw. Są oczywiście takie przypadki, w których mama bez własnej winy skazana jest na samotność, ale generalnie taka praktyka nie zasługuje na wsparcie tych, którym objawiono prawdę o prawie dziecka do bycia wychowywanym przez mamę i tatę.
Wymieniłem tylko kilka kłamstw świata, z którego prawie wszyscy w polskim Kościele Jezusa Chrystusa pochodzimy. Oczekiwaniem naszego Ojca było ich porzucenie („wyjście z Babilonu”) ale my ich nie chcemy porzucać, bo w 21 wieku to zbyt skrajne, zacofane. Czy powinno nas więc dziwić, że nie jesteśmy Syjonem?
Mamy wprawdzie dostęp do objawień, prawdziwych, uniwersalnych wartości, praw i zasad pochodzących od Wszechwiedzącego. Nie okłamujmy się jednak. Wielu z nas ich nie zna, bo nie czytamy Księgi Mormona jak jesteśmy do tego zachęcani.
W księdze Doktryna i Przymierza 84:54-59 czytamy:
Czego się więc możemy spodziewać od członków prawdziwego Kościoła, ale nie koniecznie do końca Świętych, bo potępionych (czyli „zatrzymanych w rozwoju” jak tama zatrzymuje wodę) z powodu lekceważenia Księgi Mormona i Biblii albo używania ich nauk głównie do przygotowywania pięknych przemówień „po to, aby mówić” a nie „czynić według tego” co zawierają? Możemy się spodziewać tego, że ci, którzy studiują Księgę Mormona i biorą jej nauki na poważne, będą uznawani za skrajnych fanatyków. Świat z którego pochodzimy i którego nie chcemy za bardzo opuścić, uczy, że powinno się takie osoby osądzać bardzo negatywnie. Są zacofane, nietolerancyjne i seksistowskie. Takich osób najlepiej unikać a już z pewnością nie dopuszczać ich do odpowiedzialnych powołań w Kościele by natrętnie nie przytaczały niewygodnych wersetów z pism świętych zamiast powtarzania tych, które nie zdają się podważać modnych filozofii świata.
Na szczęście Kościół jest tak wspaniale zorganizowany, że nie jesteśmy tu, w Polsce, zupełnie zdani na siebie samych. Prezydent Hinckley porównał kiedyś system misjonarski do układu krwionośnego. Co kilka miesięcy pojawiają się w naszych gminach osoby często pochodzące z miejsc, gdzie Kościół bardziej przypomina Syjon. Co trzy lata powoływany jest też na przywódcę naszej misji człowiek doświadczony, a więc taki, który nie musi się zbytnio wytężać, żeby wyobrazić sobie cel do którego chce nas doprowadzić, bo wie jak Kościół powinien funkcjonować.
Zastanówmy się teraz przez moment czego się można spodziewać od przydzielonego do naszego kraju prezydenta misji. Najczęściej pochodzi on z miejsca w którym żyją Święci od wielu pokoleń. Ich przodkowie zostali skarceni przez niebiosa wieloma plagami za lekceważenie nauk Biblii i Księgi Mormona wynosząc z tych doświadczeń cenne lekcje. Nie było im dane wzniesienie obiecanej świątyni w Independence. Zostali siłą usunięci ze Stanu Missouri. Ich znajomi i członkowie rodziny umarli z zimna i wycieńczenia podczas Wielkiej Wędrówki do serca Gór Skalistych gdzie nareszcie znaleźli spokój, daleko od rządu, uprzedzeń i prześladowań. Przynajmniej na jakiś czas, bo szatańskie dekrety i ustawy dosięgnęły ich na pustym odludziu z powodu demonizowanej przez protestantów praktyki poligamii oraz kłamliwych pogłosek o złym traktowaniu kobiet.
Dzięki jednak poligamii udało się Bogu wychować sprawiedliwe pokolenie, bo system „małżeństwa celestialnego” dawał kobietom więcej wolności. Nie były one zmuszane do kompromisu, do wiązania się z mężczyzną słabej wiary i nie do końca oddanym Bogu. Żaden mężczyzna nie był „zajęty”, nawet jeśli już poślubił kogoś innego. W ten sposób Bóg był w stanie umieścić większość swoich wybranych dzieci w rodzinach przewodzonych przez prawdziwie nawróconych i wiernych posiadaczy kapłaństwa. Poligamia zrobiła swoje i na szczęście mamy tę kontrowersyjną praktykę za sobą.
Prezydenci naszej misji pochodzą często z rodzin, które są czwartym, piątym, może nawet ósmym pokoleniem „mormońskich pionierów”. Doświadczenie nauczyło ich wielu prawd i dobrych nawyków. Niektóre jednak nie do końca sprawdzają się w miejscu, w którym Kościół rozpoczął swoje działanie 30 lat temu i od tamtej pory może się pochwalić bardzo miernym wzrostem (nawet w porównaniu do naszych sąsiadów, którzy zaczynali w tym samym czasie co my a teraz mieszkają w cieniu Świątyni).
Od prezydenta misji możemy się na przykład spodziewać pełnego zaufania do lokalnych przywódców. Bardzo dobra zasada, ale w społeczności dużej i będącej efektem prawie dwóch wieków doświadczenia. Przyjeżdża więc do Polski, gdzie nikogo tak na prawdę nie zna. Potrzebuje jednak wskazówek od kogoś, kto zna nasze realia. Kogo więc poprosi o poradę? Na czyim osądzie będzie, przynajmniej na początku, się opierał? Oczywiście tych, którzy obecnie pełnią tu przywódcze odpowiedzialności (oraz tych, którzy zgrabnie zasiadać będą u jego boku lub w inny sposób zabiegać o jego względy). Pamiętajmy - jego doświadczenie nauczyło go, że przywódcy są natchnieni i wybrani przez objawienie. Nie przychodzi mu do głowy możliwość wzięcia pod uwagę opinii osoby, która przywódcą nie jest, bo gdyby warta była jego uwagi, byłaby przecież przywódcą. Błędne koło. A może być przecież tak, że przywódcą nie jest właśnie dlatego, bo - w przeciwieństwie do pozostałych - wpadła kiedyś na dziwny pomysł, że nauk Księgi Mormona, łącznie z tymi uznawanymi w dzisiejszym świecie za politycznie niepoprawne, nie należy lekceważyć.
Warto też pamiętać, że prezydent Polskiej Warszawskiej Misji pełni tak naprawdę dwie role - prezydenta misji oraz prezydenta palika. W tych miejscach na świecie, gdzie paliki już istnieją (np. na Ukrainie i na Węgrzech), to prezydenci palików służą lokalnym członkom pozostawiając prezydentowi misji tylko sprawy związane z pracą misjonarską. W Polsce jednak nadal pod prezydenta misji podlegają nie tylko misjonarze, ale również wszyscy członkowie Kościoła. Warto to docenić i zdać sobie sprawę, że to niemałe wyzwanie. Dlatego też nasz prezydent misji zmuszony jest w dużej mierze polegać na osądzie swoich lokalnych doradców, czyli ludzi wychowanych przez przedszkolanki, marksistowski system edukacji, posiadających samozachowawczy nawyk odsuwania od przywódczych stanowisk osób mądrzejszych od siebie (szczególnie kiedy od stanowiska w Kościele uzależnione są ich dochody), i tak dalej.
Wystarczy tego gdybania. Nie sądzę, że moje podejście jest zbyt cyniczne. Poddaję powyższe scenariusze pod rozwagę Czytelnika nie dlatego, by kogokolwiek zachęcić do niepopierania swoich przywódców (a jeśli mamy powody do ich niepopierania, śmiało i odważnie podnieśmy dłoń, by dać sobie możliwość podzielenia się nimi z wyższymi przywódcami). Powinniśmy też doceniać odwagę i - w wielu przypadkach - ogromne poświęcenia związane z przystąpieniem do przywróconego Kościoła przez polskich Świętych.
Dzielę się tylko swoimi przemyśleniami, bo mi, osobiście, pomagają one bardziej kochać ludzi i wybaczać ich ewentualne słabości oraz błędy. Dobrze jest mieć pozytywne nastawienie i wychodzić z założenia, że człowiek jest dobry i kieruje się godnymi pochwały intencjami. Nie trzeba jednak zapominać, że to prawda czyni człowieka wolnym. Dobrze jest więc patrzeć na wszystko realnie, a od niedoskonałych istot nie oczekiwać doskonałości. Świadomość pozostawiającego wiele do życzenia pochodzenia naszych sióstr i braci w Kościele w Polsce uczy nas, że powinniśmy być przygotowani na ewentualne błędy, niedopatrzenia, intencjonalne lub nieintencjonalne skrzywdzenie niewinnej osoby, może nawet nas samych. Fakt, że żyjemy na bardzo niedoskonałym świecie (pisma święte uczą, że Szatan jest panującym tu władcą) powinno niejako usprawiedliwiać błędy ludzi a to bardzo pomaga nam wybaczyć naszym winowajcom. A już z pewnością błędy innych nie powinny skutkować w decyzji łamania naszych przymierzy z Bogiem.
Na początku wspomniałem o pragnieniu sprzed lat, szczerej i otwartej rozmowy z przyjezdnym, doświadczonym i natchnionym przywódcą generalnym Kościoła. Teraz nie odczuwam już takiej potrzeby, bo - po pierwsze - ze zdumieniem zdałem sobie sprawę, że odpowiedź na moje dylematy przez cały czas znajdowała się w moim plecaku (o tym za chwilę), a po drugie - nauczyłem się nie wymagać od nikogo wiedzy i zrozumienia tematów, o których nie muszą mieć większego pojęcia.
Każdy człowiek, także Siedemdziesiąty, jest produktem swojej przeszłości, łącznie z czynnikami ograniczającymi pełnię zrozumienia niektórych tematów i sytuacji. Dlatego nie spodziewałbym się już wielkiego zrozumienia. Miałby zresztą pełne prawo do przyłączenia mnie w poczet lokalnych mieszaczy, którzy maniakalnie odmawiają podporządkowania się kapłaństwu na przykład dlatego, że prezydent gminy nosi pierścień atlantów, głosuje na inną partię, albo poprosił o niezabieranie głosu w szkole niedzielnej z powodu ich kłótliwej natury (nie są to, niestety, zmyślone scenariusze). Są przecież i tacy, szczególnie w miejscach, w których Kościół niedawno rozpoczął swoją działalność (albo od trzech dekad znajduje się w stanie stagnacji).
Łatwo mi, natomiast, wyobrazić sobie, że usłyszałbym od Siedemdziesiątego zachętę do wgłębnego studiowania Księgi Mormona, która zawiera odpowiedzi na wszystkie ważne pytania. Taka porada byłaby faktycznie natchniona, bo ta właśnie księga zawiera wskazówki dla osób przydzielonych do gminy, której daleko od doskonałości.
Za chwilę przejdę do szczegółów, ale najpierw podkreślę fakt, że żyjemy w niezmiernie wyjątkowym okresie historii. Dyspensacja Pełni Czasów jest pierwszą (i naturalnie ostatnią) dyspensacją, która nie zakończy się globalnym odstępstwem. Podkreślam, że globalnym, bo nikt, nawet sam Bóg, nie może nikogo zmusić do osobistego odstępstwa (może i może, ale tego nie zrobi, bo szanuje naszą wolność). Nie mamy też gwarancji, że nasza kongregacja, choć blisko związana z Salt Lake City kanałami kapłaństwa, nie pozwoli sobie na lokalne odstępstwo od niektórych zasad, wartości czy praktyk Kościoła.
Skoro więc istnieje możliwość przebywania w miejscu, w którym zasady przywróconej ewangelii nie są w pełni przestrzegane, a więc nastąpiło odrzucenie objawienia (czysta definicja słowa „odstępstwo”), czy Księga Mormona uczy nas jak w takiej sytuacji postępować? Tak i to już w jej pierwszych rozdziałach.
Lehi wychowywał się w Jerozolimie, mieście zamieszkałym przez Izraelitów, którzy nie przestrzegali przykazań Boga. Z wyjątkiem rodziny Ismaela sąsiedzi i znajomi z Kościoła przyjęli światowe standardy, zaakceptowali modne filozofie i stopniowo święte sprawy stawały się dla nich śmieszne, a nawet niesmaczne. Jaka była reakcja Lehiego na tę sytuację? Pozostał wierny. Nadal wypełniał dane mu przez Boga powołanie. Nie unikał ludzi, ale jak mógł tak starał się wywrzeć na nich pozytywny wpływ. Gdyby Lehi żył w naszych czasach to niewątpliwie każdego tygodnia przyprowadzałby swoją rodzinę do Kościoła (chyba, że dane by mu było żyć w czasie pandemii, ale to inna sprawa).
Geniusz Lehiego polegał nie tylko na jego wierności wobec doskonałego Boga ale również wierności wobec niedoskonałych ludzi. Kochał nie tylko Boga ale również swoich odstępnych przyjaciół a nawet wszystkich mieszkańców miasta. Wytrwale ostrzegał ich przed nadchodzącą okupacją babilończyków. Robił to pomimo wielu przykrości jakich doświadczał ze strony mieszkańców Jerozolimy.
Czy nie stanowi to wyraźnego wzoru do naśladowania dla nas? Jego synowie: Nefi, Sam a potem także Jakub i Józef poszli w jego ślady. Pozostali wierni zarówno Bogu jak i swoim niewiernym braciom. Aż do czasu otrzymania stanowczego przykazania oddzielenia się od Lamanitów po tym jak możemy się domyślić, podjęli oni ostateczną decyzję odrzucenia pełni ewangelii.
Czytamy też o Abinadim nawołującym członków Kościoła do powrotu do wiary w Mesjasza oraz Almie przywracającym pełnię ewangelii łącznie z obrzędem chrztu pośród nefickiej kolonii zaczynając od kompletnego zera, bo na początku był jedynym wiernym członkiem Kościoła. Księga Mormona kończy się dramatyczną relacją z przykrych doświadczeń Mormona. Podjął on patriotyczną decyzję o poprowadzeniu armii swojego ukochanego narodu przeciwko agresywnym sąsiadom mimo, że z powodu niegodziwości Nefitów nie miał żadnej nadziei na zwycięstwo. Ostatnim kronikarzem był syn Mormona - Moroni, latami samotnie ukrywającym się przed Lamanitami, będąc ostatnim żywym przedstawicielem narodu ale do śmierci pozostając wiernym Bogu i doprowadzając w ten sposób do wypełnienia się starotestamentowego proroctwa o wyłonieniu się prawdy z ziemi jak szept zmarłych.
Księga Mormona uczy nas jak postępować, kiedy naszym kongregacjom daleko jeszcze od Syjonu. Do końca życia, bez względu na cokolwiek, nikt nie odbierze nam możliwości pozostania wiernym świętym przymierzom chrztu oraz tych zawartych w Świątyni Pana.
Jest to o tyle dla nas łatwiejsze, że - jak już wspomniałem - żyjemy w bardzo wyjątkowych czasach. Co do wierności apostołów możemy spać spokojnie. Chociaż i oni są ludźmi, a więc z pewnością popełniają błędy, Bóg obiecał nam, że nie będziemy przez nich zwiedzeni. „Nie ma tego w zamyśle Bożym.” - powiedział prorok Woodruff - „Gdybym spróbował to uczynić, Pan usunąłby mnie z mego stanowiska, i tak postąpi z każdym, kto usiłuje odwieść dzieci ludzkie od wyroczni Bożych i od ich obowiązków.” (Doktryna i Przymierza - Oficjalna Deklaracja I).
Jesteśmy więc w o wiele lepszym położeniu od Lehiego, Abinadiego czy Mormona. Mamy dostęp do współczesnych objawień. Mamy pisma święte, łącznie z Księgą Mormona, nareszcie w pełni poprawnym jej tłumaczeniem, o której starotestamentowi prorocy przepowiadali, że odegra kluczową rolę w zgromadzeniu Izraela, czyli powstawaniu gmin, dystryktów a potem okręgów i palików. Mamy prawdziwe kapłaństwo - upoważnienie i moc od Boga do kierowania Kościołem i udzielania prawdziwych, wiążących w niebie obrzędów. Prawie każdej niedzieli możemy przyjmować sakrament i słuchać natchnionych przemówień, nawet jeśli wygłaszają je czasem osoby, które nas wcześniej uraziły (coś dziwnego dzieje się z człowiekiem, nawet bardzo niedoskonałym, kiedy staje za mównicą i przemawia do Świętych). Możemy przestrzegać przykazań i cieszyć się ciągłym towarzystwem Ducha Świętego. Bóg nam raczej nie nakaże opuścić nasze miasto i wyruszyć w wieloletnią wędrówkę przez pustynię i ocean. Skoro więc udało się Lehiemu i Nefiemu, i nam może się udać. A jeżeli nawet otworzy się przed nami droga do Anglii, czy Ameryki to zanim to nastąpi, możemy nadal brać czynny udział w życiu Kościoła (jeśli trzeba - możliwie jak najtaktowniej unikając kontaktu z osobami toksycznymi, irytującymi lub dołującymi swoimi bezmyślnymi czasem komentarzami).
Pozostając wiernymi pomimo doświadczonych przykrości zwiększamy też szansę pokonania lokalnego odstępstwa. W czasach starożytnych Bóg nie niszczył miast dopóki przebywał w nich choć jeden wierny. Nie czekajmy więc na czas, w którym nasze kongregacje będą przypominały opisy Syjonu czy nasze doświadczenia z odwiedzin Utah. Zróbmy wszystko, co możemy, żeby do takiej sytuacji doprowadzić. Chociażby przez cotygodniowe pojawianie się w Kościele.
Nie zapominajmy też i doceniajmy fakt, że nasza gmina jest jednak jakąś odskocznią od szalonej rzeczywistości. Ktokolwiek by do niej nie należał czy nawet nią kierował, jest to organizacja, w której panuje kultura uprzejmości, uczciwości, wierności małżonkowi i odważnego odmawiania uczestnictwa w przyjętych na świecie niskich normach etycznych. Jako nawróceni członkowie Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich opuściliśmy środowisko kłamców, oszustów, zdrajców, złodziei i obłudników. Nawet jeśli nasze gminy czują się wystarczająco usatysfakcjonowane przejściem do poziomu terestialnego, nie pierwszy to raz i nie ostatni. Nasi przodkowie też z oporem przyjmowali oferowaną im przez Boga pełnię błogosławieństw, posyłając Mojżesza, jedynego posiadacza kapłaństwa Melchizedeka w jego czasach, do świątyni, by za nich załatwiał sprawy w tym świętym miejscu. Co robił Mojżesz? Wchodził na górę i rozmawiał z Panem, a potem kontynuował zaproszenie wobec innych do towarzyszenia mu w następnej podróży do świątyni.
Bądźmy jak Mojżesz i Lehi.
Piszę to podczas pandemii COVID-19, a więc w dziwnym czasie zamkniętych kościołów. Nie mogę się doczekać powrotu do normalności, by znowu móc uczęszczać na niedzielne spotkania i słuchać natchnionych przemówień czy lekcji.
Parę lat temu myślałbym inaczej. Był taki czas, w którym niechętnie uczęszczałem na kościelne spotkania. Bardziej mnie one irytowały niż wzmacniały moją wiarę. Chodziłem jednak i przyznaję, że zawsze coś cennego z tych spotkań wynosiłem. Tydzień później jednak znowu niechętnie wracałem do kościoła.
Miałem nawet ochotę porozmawiać na ten temat z jakimś odwiedzającym nasz kraj przywódcą w Kościele, na przykład Siedemdziesiątym. Nigdy jednak nie pojawiła się taka okazja. I bardzo dobrze. Spodziewam się, że niewiele nowego bym się dowiedział. Usłyszałbym pewnie przypomnienie o fakcie, że nikt nie jest doskonały oraz zachętę do przebaczenia i wytrwałego przestrzegania zawartych z Bogiem przymierzy, łącznie z regularnym chodzeniem do Kościoła. Byłaby to dobra rada, ale już o tym wiedziałem. Gdybym spróbował wyjaśnić swoje powody, a głównym z nich był brak pełnego zaufania do lokalnych przywódców, spodziewam się, że nie zostałbym potraktowany poważnie. Założenie Siedemdziesiątego byłoby pewnie takie: lokalni przywódcy zostali wybrani przez objawienie. Podyktowałoby mu je jego własne doświadczenie.
Czego uczą pisma święte o kościelnych powołaniach?
Przyzwyczailiśmy się zakładać, że każde powołanie w Kościele jest natchnione, bo jest wynikiem objawienia. Przydzielenie konkretnej odpowiedzialności konkretnej osobie faktycznie powinno być wynikiem modlitwy i potwierdzenia tej decyzji przez Boga (w końcu to On jest Głową tego Kościoła i to On powinien wyznaczać w swoim Królestwie swoich przedstawicieli). Pisma święte jednak wyraźnie wskazują na możliwość zajmowania stanowisk, nawet przywódczych przez niewłaściwe osoby. Słowa „wielu jest powołanych, ale niewielu wybranych” sugerują nawet, że w większości przypadków nie powinniśmy oczekiwać od powołanego, że został faktycznie wybrany przez Boga. Następująca obietnica z Doktryny i Przymierza 50:8 jednoznacznie wskazuje na możliwość występowania w naszych kongregacjach obłudników i wcale nie ma gwarancji, że zostaną oni zdemaskowani podczas tego życia: „Lecz obłudnicy zostaną odkryci i odcięci, czy to za życia, czy po śmierci, według mojej woli; i biada tym, którzy są odcięci od mojego Kościoła, bo tych przemógł świat.”
Nic w tym przerażającego. Żyjemy w końcu na niedoskonałym świecie i musimy sobie jakoś radzić z sytuacjami dalekimi od optymalnych. W USA i innych krajach, w których Kościół jest duży, jest o wiele lepiej. Przywódcy rzadziej zmuszani są do kompromisu podczas wyboru odpowiedniej osoby aby przydzielić jej jakieś odpowiedzialne powołanie. Starszy Oaks opowiadał kiedyś jak doszło do powołania Brata Cyrockiego na prezydenta palika gdzieś na Florydzie (jeśli dobrze pamiętam). Apostoł otrzymał od lokalnych przywódców długą listę braci, którzy mogliby pełnić tę funkcję. Spotkał się z każdym z nich, ale w żadnym przypadku nie otrzymał od Ducha potwierdzenia. Zapytał więc, czy jest ktoś jeszcze, kto nie znalazł się na liście. Był faktycznie pewien brat, ale nie wzięto go pod uwagę bo dopiero wprowadził się na teren palika i nikt go właściwie nie znał. Był nim właśnie brat Cyrocki. Starszy Oaks spotkał się z nim i jego właśnie ustanowił nowym prezydentem palika, zaznaczając przy tym, że nie będzie długo służył w tym powołaniu, bo Pan będzie go potrzebował gdzie indziej. Faktycznie, niedługi czas później brat Cyrocki otrzymał powołanie na prezydenta misji w Polsce.
Tak powinien wyglądać proces powoływania zarówno braci i jak i sióstr w Kościele. Ale co robić, kiedy lista kandydatów jest krótka, czasem składająca się z jednego lub dwóch nazwisk? I co jeśli - delikatnie mówiąc - nasz kandydat nie posiada wszystkich upragnionych kwalifikacji? W takim przypadku trzeba pracować z tym, co się ma, z nadzieją, że jakimś cudem, Pan wykwalifikuje niedoświadczoną osobę po drodze. I tak się często dzieje. Wiele osób w Kościele przyznaje, że otrzymując jakieś powołanie nie mieli pojęcia jak się z niego wywiązywać, ale dzięki modlitwie i odnajdywaniu wskazówek w pismach świętych lub osobistych objawieniach jakoś się wszystko, albo prawie wszystko udawało. Nie wszyscy jednak szczerze starają się szukać natchnienia. Zamiast szukania odpowiedzi w pismach świętych i w osobistych objawieniach, rozglądają się dokoła. W rezultacie - wiele decyzji podejmowanych jest tak, by spodobały się one innym. To zupełnie naturalne. Nawet prorok Alma próbował unikać konfrontacji i kontrowersji, odmawiając osądzenia grzeszników i posyłając ich z powrotem do króla Mosjasza. Po jakimś czasie dopiero wpadł na genialny pomysł: Zapytam się Boga, co powinienem zrobić.
Dlaczego o tym piszę? Z pewnością nie dlatego, by zniechęcić kogokolwiek do wspierania swoich lokalnych przywódców. Po prostu zwracam uwagę na to, że w obecnym stadium rozwoju Kościoła w Polsce, owszem, powinniśmy popierać a - jeszcze bardziej - wspierać naszych przywódców, ale jednocześnie nie spodziewać się od nich zbyt wielkich cudów. Po prostu musimy sobie jakoś radzić z tym, co mamy. I zawsze pamiętać, że każdy człowiek na ziemi, łącznie z samym prorokiem, jest tu między innymi po to, by popełniać błędy i się z tych błędów uczyć. Jak powiedział jeden z prezydentów Kościoła - „Kiedy Bóg powołuje kogoś na proroka, nie odwołuje go z bycia człowiekiem.” Niewątpliwie dotyczy to także naszych lokalnych proroków i prorokiń.
Realne oczekiwania od nawróconych w Polsce.
A co takiego mamy w naszych kongregacjach? Oczywiście grupę ludzi, którzy z tego czy innego powodu podjęli odważną decyzję przyjęcia chrztu i przystąpienia do mało-popularnego w naszym kraju Kościoła. To wspaniale. Nie zapominajmy też jednak, że są to osoby wychowane w kulturze - wspaniałej pod wieloma względami, ale której daleko od kultury naszego ideału - Syjonu, społeczności Świętych, ludzi czystego serca i jednego umysłu.
Popatrzmy realnie na bagaż, który przynosimy ze sobą do Kościoła. Generalizując można śmiało powiedzieć, że w dużej mierze zostaliśmy wychowani nie - jak Bóg przykazał - przez troskliwych, kochających i natchnionych rodziców czy dziadków (dobry rodzic, babcia lub dziadek, bez względu na wiarę czy jej brak często podejmuje natchnione decyzje), ale przez przedszkolankę a potem nauczycieli, którzy zdobyli swoje pedagogiczne kwalifikacje w marksistowskiej uczelni. Byliśmy też wychowani przez rówieśników, którzy byli wychowani przez innych rówieśników oraz przedszkolanki, itd.
Od najmłodszych lat uczyliśmy się kłamać, ściągać na sprawdzianach, oszukiwać swoich rodziców, prześladować nieporadnych i dokonywać często bardzo nietrafnych osądów wobec ludzi. Nauczyliśmy się też osądzać innych niesprawiedliwie, w oparciu o często bardzo irracjonalne podstawy takie jak wygląd, ubranie, niemodne zachowanie czy brak popularności wśród rówieśników.
Świat z którego pochodzimy wyrobił w nas zły nałóg obrażania się na innych. W wielu przypadkach nosimy nasze urazy do końca życia nie biorąc pod uwagę możliwości, że nasz winowajca mógł przecież kompletnie zmienić swoje nastawienie a może nawet bardzo żałuje tego, że nas skrzywdził. Światło pełni ewangelii nakłania nas wprawdzie do przebaczenia i miłości, ale - powiedzmy sobie prawdę - nie przychodzi nam to w sposób naturalny. Kultura naszej społeczności uczy nas wprawdzie przebaczenia, podawania sobie dłoni i życzliwości wobec winowajców, ale to od nas zależy co tak naprawdę czujemy w sercu, kiedy się uśmiechamy i podajemy im dłoń. Nie jest łatwo czuć tego, czego powinno się odczuwać, bo miłość do „wroga” jest sprzeczna z ludzką naturą, „albowiem człowiek naturalny jest wrogiem Boga” i takim pozostanie jeśli nie stanie się świętym (Mosjasz 3:19).
Kiedy wkroczyliśmy w wiek dorosły okazało się, że nasze położenie nie tyle zależy od naszej wiedzy i kwalifikacji co od znajomości, układów i umiejętności podlizania się osobie od której zależy nasz awans, albo okazyjny zakup tego czy innego produktu. Życie nauczyło nas, że najlepiej otaczać się osobami, które nam nie zagrażają, a najlepiej jeśli pomogą coś załatwić, jeśli zachodzi taka potrzeba. Mimowolnie ładujemy ten niesprawiedliwy i odbierający wszystkim osiągnięcie maksymalnego zadowolenia system.
W szkole i z telewizji otrzymaliśmy dużo cennej wiedzy ale też i wiele nieprawd albo półprawd, których celem jest ułatwienie rządzącym zapanowanie nad nami. Może to i brzmi jak następna „teoria spiskowa”, ale nie koniecznie musi to być jakiś zorganizowany spisek. To wszystko wynika z ludzkiej natury oraz z natury obowiązującego systemu politycznego. Naturalnie życie rządzących znacznie ułatwia przekonanie poddanych do takich rzeczy, które motywują nas by na nich głosować. Dlatego też wbija się nam do głów, że jednego z największych tyranów historii naszego narodu, odpowiednika króla Noego w Księdze Mormona, należy nazywać „Wielkim”. Wmawia się nam, że prawda leży nie tam, gdzie leży, ale „pośrodku”. Zachęca się nas do kompromisów, do unikania skrajności nawet w kwestiach, w których właśnie skrajne podejście jest moralnie właściwe.
Przekonano nas jeszcze do wielu innych rzeczy, które sprawiają, że niektóre nauki pism świętych wydają się śmiesznie zacofane i - właśnie - niebezpiecznie skrajne. Przykładem jest wmówienie kobietom, że prawdziwe szczęście czeka je wtedy, gdy przez cały dzień będą wiernie służyć swojemu szefowi a nie mężowi i dzieciom. Filozofia tego świata twierdzi, że rycerskie oddanie wybrance, wspieranie jej finansowo i emocjonalnie jest podejściem zacofanym, wręcz średniowiecznym. Teraz wolna kobieta to ta, której priorytetom daleko od bycia przykładną matką, a najlepiej, jeśli w ogóle nie ma dzieci. W rezultacie tej kłamliwej propagandy takie słowa jak „wolność” czy „wybór” ograniczają się do prawa do bezkarnego dokonania aborcji.
Te diabelskie filozofie trafiają do serc Świętych nie tylko w Polsce. Kiedy ostatni raz słyszeliśmy o zrzutce dla rodziny, której ojciec stracił nagle zatrudnienie? A ile razy proszeni jesteśmy na facebooku o wysyłanie pieniędzy matce samotnie wychowującej swoje dzieci? Kobiety skazujące swoje potomstwo na dorastanie bez ojca są w naszym świecie niemal bohaterkami zasługującymi nie tylko na naszą litość, ale podziw. Są oczywiście takie przypadki, w których mama bez własnej winy skazana jest na samotność, ale generalnie taka praktyka nie zasługuje na wsparcie tych, którym objawiono prawdę o prawie dziecka do bycia wychowywanym przez mamę i tatę.
Wymieniłem tylko kilka kłamstw świata, z którego prawie wszyscy w polskim Kościele Jezusa Chrystusa pochodzimy. Oczekiwaniem naszego Ojca było ich porzucenie („wyjście z Babilonu”) ale my ich nie chcemy porzucać, bo w 21 wieku to zbyt skrajne, zacofane. Czy powinno nas więc dziwić, że nie jesteśmy Syjonem?
Mamy wprawdzie dostęp do objawień, prawdziwych, uniwersalnych wartości, praw i zasad pochodzących od Wszechwiedzącego. Nie okłamujmy się jednak. Wielu z nas ich nie zna, bo nie czytamy Księgi Mormona jak jesteśmy do tego zachęcani.
W księdze Doktryna i Przymierza 84:54-59 czytamy:
„I wasze umysły były zaćmione w przeszłych czasach ze względu na niewiarę, i ponieważ lekceważyliście rzeczy, które otrzymaliście — które to próżność i niewiara sprowadziły potępienie na cały Kościół. I potępienie to spoczywa na dzieciach Syjonu, zaiste na wszystkich. I pozostaną potępione, dopóki nie odpokutują i nie przypomną sobie nowego przymierza, samej Księgi Mormona i poprzednich przykazań, które im dałem, nie tylko po to, aby mówić, ale aby czynić według tego, co napisałem — aby mogli wydać owoc godny królestwa ich Ojca; inaczej pozostaje klęska i sąd, które spadną na dzieci Syjonu. Bowiem czyż dzieci królestwa bezczeszczą moją świętą ziemię? Zaprawdę, powiadam wam: Nie.”
Czego się więc możemy spodziewać od członków prawdziwego Kościoła, ale nie koniecznie do końca Świętych, bo potępionych (czyli „zatrzymanych w rozwoju” jak tama zatrzymuje wodę) z powodu lekceważenia Księgi Mormona i Biblii albo używania ich nauk głównie do przygotowywania pięknych przemówień „po to, aby mówić” a nie „czynić według tego” co zawierają? Możemy się spodziewać tego, że ci, którzy studiują Księgę Mormona i biorą jej nauki na poważne, będą uznawani za skrajnych fanatyków. Świat z którego pochodzimy i którego nie chcemy za bardzo opuścić, uczy, że powinno się takie osoby osądzać bardzo negatywnie. Są zacofane, nietolerancyjne i seksistowskie. Takich osób najlepiej unikać a już z pewnością nie dopuszczać ich do odpowiedzialnych powołań w Kościele by natrętnie nie przytaczały niewygodnych wersetów z pism świętych zamiast powtarzania tych, które nie zdają się podważać modnych filozofii świata.
Zacofany Lehi naucza śmiesznych i dawno już niemodnych filozofii mieszkańców Jerozolimy. |
Na szczęście Kościół jest tak wspaniale zorganizowany, że nie jesteśmy tu, w Polsce, zupełnie zdani na siebie samych. Prezydent Hinckley porównał kiedyś system misjonarski do układu krwionośnego. Co kilka miesięcy pojawiają się w naszych gminach osoby często pochodzące z miejsc, gdzie Kościół bardziej przypomina Syjon. Co trzy lata powoływany jest też na przywódcę naszej misji człowiek doświadczony, a więc taki, który nie musi się zbytnio wytężać, żeby wyobrazić sobie cel do którego chce nas doprowadzić, bo wie jak Kościół powinien funkcjonować.
Realne oczekiwania od prezydenta misji.
Zastanówmy się teraz przez moment czego się można spodziewać od przydzielonego do naszego kraju prezydenta misji. Najczęściej pochodzi on z miejsca w którym żyją Święci od wielu pokoleń. Ich przodkowie zostali skarceni przez niebiosa wieloma plagami za lekceważenie nauk Biblii i Księgi Mormona wynosząc z tych doświadczeń cenne lekcje. Nie było im dane wzniesienie obiecanej świątyni w Independence. Zostali siłą usunięci ze Stanu Missouri. Ich znajomi i członkowie rodziny umarli z zimna i wycieńczenia podczas Wielkiej Wędrówki do serca Gór Skalistych gdzie nareszcie znaleźli spokój, daleko od rządu, uprzedzeń i prześladowań. Przynajmniej na jakiś czas, bo szatańskie dekrety i ustawy dosięgnęły ich na pustym odludziu z powodu demonizowanej przez protestantów praktyki poligamii oraz kłamliwych pogłosek o złym traktowaniu kobiet.
Dzięki jednak poligamii udało się Bogu wychować sprawiedliwe pokolenie, bo system „małżeństwa celestialnego” dawał kobietom więcej wolności. Nie były one zmuszane do kompromisu, do wiązania się z mężczyzną słabej wiary i nie do końca oddanym Bogu. Żaden mężczyzna nie był „zajęty”, nawet jeśli już poślubił kogoś innego. W ten sposób Bóg był w stanie umieścić większość swoich wybranych dzieci w rodzinach przewodzonych przez prawdziwie nawróconych i wiernych posiadaczy kapłaństwa. Poligamia zrobiła swoje i na szczęście mamy tę kontrowersyjną praktykę za sobą.
Prezydenci naszej misji pochodzą często z rodzin, które są czwartym, piątym, może nawet ósmym pokoleniem „mormońskich pionierów”. Doświadczenie nauczyło ich wielu prawd i dobrych nawyków. Niektóre jednak nie do końca sprawdzają się w miejscu, w którym Kościół rozpoczął swoje działanie 30 lat temu i od tamtej pory może się pochwalić bardzo miernym wzrostem (nawet w porównaniu do naszych sąsiadów, którzy zaczynali w tym samym czasie co my a teraz mieszkają w cieniu Świątyni).
Od prezydenta misji możemy się na przykład spodziewać pełnego zaufania do lokalnych przywódców. Bardzo dobra zasada, ale w społeczności dużej i będącej efektem prawie dwóch wieków doświadczenia. Przyjeżdża więc do Polski, gdzie nikogo tak na prawdę nie zna. Potrzebuje jednak wskazówek od kogoś, kto zna nasze realia. Kogo więc poprosi o poradę? Na czyim osądzie będzie, przynajmniej na początku, się opierał? Oczywiście tych, którzy obecnie pełnią tu przywódcze odpowiedzialności (oraz tych, którzy zgrabnie zasiadać będą u jego boku lub w inny sposób zabiegać o jego względy). Pamiętajmy - jego doświadczenie nauczyło go, że przywódcy są natchnieni i wybrani przez objawienie. Nie przychodzi mu do głowy możliwość wzięcia pod uwagę opinii osoby, która przywódcą nie jest, bo gdyby warta była jego uwagi, byłaby przecież przywódcą. Błędne koło. A może być przecież tak, że przywódcą nie jest właśnie dlatego, bo - w przeciwieństwie do pozostałych - wpadła kiedyś na dziwny pomysł, że nauk Księgi Mormona, łącznie z tymi uznawanymi w dzisiejszym świecie za politycznie niepoprawne, nie należy lekceważyć.
Warto też pamiętać, że prezydent Polskiej Warszawskiej Misji pełni tak naprawdę dwie role - prezydenta misji oraz prezydenta palika. W tych miejscach na świecie, gdzie paliki już istnieją (np. na Ukrainie i na Węgrzech), to prezydenci palików służą lokalnym członkom pozostawiając prezydentowi misji tylko sprawy związane z pracą misjonarską. W Polsce jednak nadal pod prezydenta misji podlegają nie tylko misjonarze, ale również wszyscy członkowie Kościoła. Warto to docenić i zdać sobie sprawę, że to niemałe wyzwanie. Dlatego też nasz prezydent misji zmuszony jest w dużej mierze polegać na osądzie swoich lokalnych doradców, czyli ludzi wychowanych przez przedszkolanki, marksistowski system edukacji, posiadających samozachowawczy nawyk odsuwania od przywódczych stanowisk osób mądrzejszych od siebie (szczególnie kiedy od stanowiska w Kościele uzależnione są ich dochody), i tak dalej.
Prawda a nie naiwne, pozytywne myślenie czyni człowieka wolnym
Wystarczy tego gdybania. Nie sądzę, że moje podejście jest zbyt cyniczne. Poddaję powyższe scenariusze pod rozwagę Czytelnika nie dlatego, by kogokolwiek zachęcić do niepopierania swoich przywódców (a jeśli mamy powody do ich niepopierania, śmiało i odważnie podnieśmy dłoń, by dać sobie możliwość podzielenia się nimi z wyższymi przywódcami). Powinniśmy też doceniać odwagę i - w wielu przypadkach - ogromne poświęcenia związane z przystąpieniem do przywróconego Kościoła przez polskich Świętych.
Dzielę się tylko swoimi przemyśleniami, bo mi, osobiście, pomagają one bardziej kochać ludzi i wybaczać ich ewentualne słabości oraz błędy. Dobrze jest mieć pozytywne nastawienie i wychodzić z założenia, że człowiek jest dobry i kieruje się godnymi pochwały intencjami. Nie trzeba jednak zapominać, że to prawda czyni człowieka wolnym. Dobrze jest więc patrzeć na wszystko realnie, a od niedoskonałych istot nie oczekiwać doskonałości. Świadomość pozostawiającego wiele do życzenia pochodzenia naszych sióstr i braci w Kościele w Polsce uczy nas, że powinniśmy być przygotowani na ewentualne błędy, niedopatrzenia, intencjonalne lub nieintencjonalne skrzywdzenie niewinnej osoby, może nawet nas samych. Fakt, że żyjemy na bardzo niedoskonałym świecie (pisma święte uczą, że Szatan jest panującym tu władcą) powinno niejako usprawiedliwiać błędy ludzi a to bardzo pomaga nam wybaczyć naszym winowajcom. A już z pewnością błędy innych nie powinny skutkować w decyzji łamania naszych przymierzy z Bogiem.
Na początku wspomniałem o pragnieniu sprzed lat, szczerej i otwartej rozmowy z przyjezdnym, doświadczonym i natchnionym przywódcą generalnym Kościoła. Teraz nie odczuwam już takiej potrzeby, bo - po pierwsze - ze zdumieniem zdałem sobie sprawę, że odpowiedź na moje dylematy przez cały czas znajdowała się w moim plecaku (o tym za chwilę), a po drugie - nauczyłem się nie wymagać od nikogo wiedzy i zrozumienia tematów, o których nie muszą mieć większego pojęcia.
Każdy człowiek, także Siedemdziesiąty, jest produktem swojej przeszłości, łącznie z czynnikami ograniczającymi pełnię zrozumienia niektórych tematów i sytuacji. Dlatego nie spodziewałbym się już wielkiego zrozumienia. Miałby zresztą pełne prawo do przyłączenia mnie w poczet lokalnych mieszaczy, którzy maniakalnie odmawiają podporządkowania się kapłaństwu na przykład dlatego, że prezydent gminy nosi pierścień atlantów, głosuje na inną partię, albo poprosił o niezabieranie głosu w szkole niedzielnej z powodu ich kłótliwej natury (nie są to, niestety, zmyślone scenariusze). Są przecież i tacy, szczególnie w miejscach, w których Kościół niedawno rozpoczął swoją działalność (albo od trzech dekad znajduje się w stanie stagnacji).
Łatwo mi, natomiast, wyobrazić sobie, że usłyszałbym od Siedemdziesiątego zachętę do wgłębnego studiowania Księgi Mormona, która zawiera odpowiedzi na wszystkie ważne pytania. Taka porada byłaby faktycznie natchniona, bo ta właśnie księga zawiera wskazówki dla osób przydzielonych do gminy, której daleko od doskonałości.
Możemy spać spokojnie.
Za chwilę przejdę do szczegółów, ale najpierw podkreślę fakt, że żyjemy w niezmiernie wyjątkowym okresie historii. Dyspensacja Pełni Czasów jest pierwszą (i naturalnie ostatnią) dyspensacją, która nie zakończy się globalnym odstępstwem. Podkreślam, że globalnym, bo nikt, nawet sam Bóg, nie może nikogo zmusić do osobistego odstępstwa (może i może, ale tego nie zrobi, bo szanuje naszą wolność). Nie mamy też gwarancji, że nasza kongregacja, choć blisko związana z Salt Lake City kanałami kapłaństwa, nie pozwoli sobie na lokalne odstępstwo od niektórych zasad, wartości czy praktyk Kościoła.
Skoro więc istnieje możliwość przebywania w miejscu, w którym zasady przywróconej ewangelii nie są w pełni przestrzegane, a więc nastąpiło odrzucenie objawienia (czysta definicja słowa „odstępstwo”), czy Księga Mormona uczy nas jak w takiej sytuacji postępować? Tak i to już w jej pierwszych rozdziałach.
Cenne nauki Księgi Mormona dla osób żyjących w odstępstwie.
Lehi wychowywał się w Jerozolimie, mieście zamieszkałym przez Izraelitów, którzy nie przestrzegali przykazań Boga. Z wyjątkiem rodziny Ismaela sąsiedzi i znajomi z Kościoła przyjęli światowe standardy, zaakceptowali modne filozofie i stopniowo święte sprawy stawały się dla nich śmieszne, a nawet niesmaczne. Jaka była reakcja Lehiego na tę sytuację? Pozostał wierny. Nadal wypełniał dane mu przez Boga powołanie. Nie unikał ludzi, ale jak mógł tak starał się wywrzeć na nich pozytywny wpływ. Gdyby Lehi żył w naszych czasach to niewątpliwie każdego tygodnia przyprowadzałby swoją rodzinę do Kościoła (chyba, że dane by mu było żyć w czasie pandemii, ale to inna sprawa).
Geniusz Lehiego polegał nie tylko na jego wierności wobec doskonałego Boga ale również wierności wobec niedoskonałych ludzi. Kochał nie tylko Boga ale również swoich odstępnych przyjaciół a nawet wszystkich mieszkańców miasta. Wytrwale ostrzegał ich przed nadchodzącą okupacją babilończyków. Robił to pomimo wielu przykrości jakich doświadczał ze strony mieszkańców Jerozolimy.
Czy nie stanowi to wyraźnego wzoru do naśladowania dla nas? Jego synowie: Nefi, Sam a potem także Jakub i Józef poszli w jego ślady. Pozostali wierni zarówno Bogu jak i swoim niewiernym braciom. Aż do czasu otrzymania stanowczego przykazania oddzielenia się od Lamanitów po tym jak możemy się domyślić, podjęli oni ostateczną decyzję odrzucenia pełni ewangelii.
Czytamy też o Abinadim nawołującym członków Kościoła do powrotu do wiary w Mesjasza oraz Almie przywracającym pełnię ewangelii łącznie z obrzędem chrztu pośród nefickiej kolonii zaczynając od kompletnego zera, bo na początku był jedynym wiernym członkiem Kościoła. Księga Mormona kończy się dramatyczną relacją z przykrych doświadczeń Mormona. Podjął on patriotyczną decyzję o poprowadzeniu armii swojego ukochanego narodu przeciwko agresywnym sąsiadom mimo, że z powodu niegodziwości Nefitów nie miał żadnej nadziei na zwycięstwo. Ostatnim kronikarzem był syn Mormona - Moroni, latami samotnie ukrywającym się przed Lamanitami, będąc ostatnim żywym przedstawicielem narodu ale do śmierci pozostając wiernym Bogu i doprowadzając w ten sposób do wypełnienia się starotestamentowego proroctwa o wyłonieniu się prawdy z ziemi jak szept zmarłych.
Księga Mormona uczy nas jak postępować, kiedy naszym kongregacjom daleko jeszcze od Syjonu. Do końca życia, bez względu na cokolwiek, nikt nie odbierze nam możliwości pozostania wiernym świętym przymierzom chrztu oraz tych zawartych w Świątyni Pana.
Jest to o tyle dla nas łatwiejsze, że - jak już wspomniałem - żyjemy w bardzo wyjątkowych czasach. Co do wierności apostołów możemy spać spokojnie. Chociaż i oni są ludźmi, a więc z pewnością popełniają błędy, Bóg obiecał nam, że nie będziemy przez nich zwiedzeni. „Nie ma tego w zamyśle Bożym.” - powiedział prorok Woodruff - „Gdybym spróbował to uczynić, Pan usunąłby mnie z mego stanowiska, i tak postąpi z każdym, kto usiłuje odwieść dzieci ludzkie od wyroczni Bożych i od ich obowiązków.” (Doktryna i Przymierza - Oficjalna Deklaracja I).
Jesteśmy więc w o wiele lepszym położeniu od Lehiego, Abinadiego czy Mormona. Mamy dostęp do współczesnych objawień. Mamy pisma święte, łącznie z Księgą Mormona, nareszcie w pełni poprawnym jej tłumaczeniem, o której starotestamentowi prorocy przepowiadali, że odegra kluczową rolę w zgromadzeniu Izraela, czyli powstawaniu gmin, dystryktów a potem okręgów i palików. Mamy prawdziwe kapłaństwo - upoważnienie i moc od Boga do kierowania Kościołem i udzielania prawdziwych, wiążących w niebie obrzędów. Prawie każdej niedzieli możemy przyjmować sakrament i słuchać natchnionych przemówień, nawet jeśli wygłaszają je czasem osoby, które nas wcześniej uraziły (coś dziwnego dzieje się z człowiekiem, nawet bardzo niedoskonałym, kiedy staje za mównicą i przemawia do Świętych). Możemy przestrzegać przykazań i cieszyć się ciągłym towarzystwem Ducha Świętego. Bóg nam raczej nie nakaże opuścić nasze miasto i wyruszyć w wieloletnią wędrówkę przez pustynię i ocean. Skoro więc udało się Lehiemu i Nefiemu, i nam może się udać. A jeżeli nawet otworzy się przed nami droga do Anglii, czy Ameryki to zanim to nastąpi, możemy nadal brać czynny udział w życiu Kościoła (jeśli trzeba - możliwie jak najtaktowniej unikając kontaktu z osobami toksycznymi, irytującymi lub dołującymi swoimi bezmyślnymi czasem komentarzami).
Pozostając wiernymi pomimo doświadczonych przykrości zwiększamy też szansę pokonania lokalnego odstępstwa. W czasach starożytnych Bóg nie niszczył miast dopóki przebywał w nich choć jeden wierny. Nie czekajmy więc na czas, w którym nasze kongregacje będą przypominały opisy Syjonu czy nasze doświadczenia z odwiedzin Utah. Zróbmy wszystko, co możemy, żeby do takiej sytuacji doprowadzić. Chociażby przez cotygodniowe pojawianie się w Kościele.
Nie zapominajmy też i doceniajmy fakt, że nasza gmina jest jednak jakąś odskocznią od szalonej rzeczywistości. Ktokolwiek by do niej nie należał czy nawet nią kierował, jest to organizacja, w której panuje kultura uprzejmości, uczciwości, wierności małżonkowi i odważnego odmawiania uczestnictwa w przyjętych na świecie niskich normach etycznych. Jako nawróceni członkowie Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich opuściliśmy środowisko kłamców, oszustów, zdrajców, złodziei i obłudników. Nawet jeśli nasze gminy czują się wystarczająco usatysfakcjonowane przejściem do poziomu terestialnego, nie pierwszy to raz i nie ostatni. Nasi przodkowie też z oporem przyjmowali oferowaną im przez Boga pełnię błogosławieństw, posyłając Mojżesza, jedynego posiadacza kapłaństwa Melchizedeka w jego czasach, do świątyni, by za nich załatwiał sprawy w tym świętym miejscu. Co robił Mojżesz? Wchodził na górę i rozmawiał z Panem, a potem kontynuował zaproszenie wobec innych do towarzyszenia mu w następnej podróży do świątyni.
Bądźmy jak Mojżesz i Lehi.
piątek, 1 maja 2020
Dlaczego nie uprościć nieco pism świętych?
Czy zastanawiałeś się kiedyś dlaczego pisma święte są czymś bardzo wyjątkowym? I czy faktycznie potrzebne są nam tysiące stron tekstu często napisanego trudno zrozumiałym językiem, zawierającego proroctwa, wskazówki, przykazania, opisy wydarzeń, anegdot a nawet instrukcji dokonywania nieobowiązujących już rytuałów? Czy nie można by tego wszystkiego jakoś uprościć, skondensować i ułożyć w sensownym porządku?
Pięćset lat temu ktoś w Kościele Katolickim wpadł na pomysł napisania katechizmu. Zawiera on, między innymi, oficjalną wykładnię doktryny tej religii oraz listę obowiązujących zasad moralności. Dzięki tej publikacji zapoznanie się lub przypomnienie sobie najważniejszych nauk jest łatwe i nie wymaga tyle czasu, jakiego potrzebowalibyśmy na zbadanie całej Biblii (i zapoznanie się z niepisaną tradycją).
Za odpowiednik katechizmu w Kościele Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich można uznać książkę „Zasady Ewangelii”. Jest to starannie zorganizowana publikacja podzielona na rozdziały, każdy z nich zawierający lekcję z konkretnej zasady lub nauki Kościoła. Tekst napisany jest współczesnym, prostym językiem. Pamiętam jak podczas mojej misji nie raz zastanawiałem się dlaczego, zamiast rozdawania ludziom Księgi Mormona nie wręczamy im „Zasad Ewangelii”. Czytelnik mógłby łatwo przyswoić sobie podstawowe zasady naszej wiary. A jednak przywódcy Kościoła zachęcają nas do studiowania długich i nie zawsze łatwych do ogarnięcia pism świętych. Wszystko inne, łącznie z podręcznikami, powinniśmy traktować jako pomocne dodatki.
Co więc jest w pismach świętych takiego, czego nie można znaleźć nigdzie indziej? Czy wiedza o doświadczeniach starożytnych proroków jest dla nas cenna? Czy potrzebne są nam relacje z wojen, opisy walk, czy zrozumienie systemu walutowego Nefitów? I kogo interesuje, że prorok Noe upił się i spał na golasa? Nie możemy sobie darować opisów procesu składania ofiar ze zwierząt? Po co nam znajomość liczby żon króla Dawida czy Salomona?
A jednak pisma święte oddziałują na szczerze spragnionego wiedzy i zrozumienia czytelnika w sposób wyjątkowy. Zmęczonemu codzienną konfrontacją z przeciwnościami przywracają siłę, odwagę i determinację. Pocieszają przygnębione serce jak list od wiernego przyjaciela. Zdezorientowanemu umysłowi przywracają porządek. Ich efekt można porównać do zresetowania zablokowanego komputera. Działają na ducha jak woda działa na ciało - usuwając brud, odświeżając, studząc i zaspokajając pragnienie. Przywracają lub wzmacniają wiarę w oczyszczającą moc Zadośćuczynienia. Zapewniają, że wszystko się jakoś ułoży bo - cokolwiek zdarzyło się do tej pory - wszystko idzie zgodnie z boskim planem. Ostrzegają też przed fatalnym efektem łamania uniwersalnych praw. Grzesznika zachęcają do pokuty. Łagodzą gniew. Uspokajają zrozpaczonego. Przede wszystkim - umożliwiają odczuwanie przez czytelnika wpływu Ducha Świętego, który świadczy o Chrystusie, pociesza i przywraca cenną pamięć.
Jasno i konkretnie przedstawione informacje w podręcznikach pomagają nam zrozumieć generalne wartości i zasady objawione ludzkości przez Boga, ale to pisma święte w połączeniu z często pogmatwanymi sytuacjami, których doświadczamy na codzień oraz wpływem Ducha Świętego pomagają nam w ogarnięciu znaczenia tego wszystkiego a nawet w podejmowaniu ważnych decyzji. Podręczniki tak się mają do pism świętych jak słowniki do najwybitniejszych dzieł literatury.
Oddnoszę czasem wrażenie, że pisma święte są pewnego rodzaju alegorią ludzkiego życia. Życie jest o wiele bardziej skomplikowane od skondensowanych list zasad i przykazań. Po tłustych latach przychodzą chude i odwrotnie. Doświadczamy przeróżnych transformacji, przechodzimy przez etapy, zmieniają się nasze role i odpowiedzialności a co za tym idzie - zmienia się nasza perspektywa i podejście do wielu spraw i nasze opinie.
Lektura pism przenosi nas do wielu różnych miejsc i sytuacji. Kiedy już się nam wydaje, że zrozumieliśmy pewną zasadę, nagle okazuje się, że nasze zrozumienie nie jest jednak pełne. Jak wkraczający w dorosłe życie nastolatek, stawiając się w miejscu bohaterów opisanych historii zdajemy sobie sprawę, że nie wszystko jest takie proste jak się na początku wydawało. Kochaj bliźniego, nie zabijaj - w porządku. Te przykazania mają sens. Nigdy nie trzeba nikogo zabijać. Pojawia się jednak nagle armia przepełnionych uprzedzeniami Lamanitów. Kogo mam teraz kochać - ich czy moją rodzinę? Odmówienie obrony jest równoznaczne ze śmiercią niewinnych ludzi. Muszę więc zabić. Ale nie muszę nienawidzieć. Po zakończeniu bitwy mogę przebaczyć i nie nosić do końca życia urazy jak wielu naszych rodaków wobec Rosjan, Niemców czy Ukrainców po 80 latach od zakończenia wojny.
Łatwo jest wydrukować w podręczniku listę Dekalogu czy innych przykazań, ale trudniej jest wiedzieć do jakich sytuacji nawiązują i kiedy powinno się ich przestrzegać. Czy powinniśmy, na przykład, brać pod uwagę zakaz pożądania własności bliźniego podczas podejmowania decyzji na kogo głosujemy w wyborach? Czy wspieranie państwowego systemu „opieki społecznej” nie jest łamaniem tego przykazania jak również „nie będziesz kradł”? Odpowiedzi na te i wiele innych pytań nie znajdziemy w żadnym podręczniku wydanym przez Kościół. Zamiast tego, przynajmniej dwa razy do roku słyszymy z ust proroków i apostołów słowa zachęty do naśladowania przykładu Zbawiciela oraz osobistego studiowania pism świętych z podkreśleniem szczególnej pozycji przygotowanej konkretnie dla naszego pokolenia - Księgi Mormona. Zawsze tak było, że general authorities podkreślali generalne zasady.
Życie jest pełne dylematów. Wyobraź sobie, że zostałeś powołany do służby na misji na Ukrainie. Niespodziewanie władze tego państwa postanawiają ukrócić działalność ewangeliczną „zachodnich” religii, żeby niepotrzebnie nie mieszały obywatelom w głowach. Zdajesz sobie sprawę, że jeden z naszych Artykułów Wiary brzmi: „Wierzymy w podporządkowanie się królom, prezydentom, włodarzom i sędziom; w przestrzeganie, poszanowanie i poparcie dla prawa.” Sprawa wydaje się więc prosta - dalszy pobyt na Ukrainie nie ma już większego sensu, bo celem Twojego przyjazdu tutaj jest nauczanie przywróconej ewangelii. Teraz jednak wiązałoby się to z łamaniem prawa.
Przypominasz sobie jednak lekcję z Nowego Testamentu. Kiedy Piotr i Jan otrzymali od władz rzymskich zakaz nauczania w imię Jezusa, odmówili posłuszeństwa argumentując: „Czy słuszna to rzecz w obliczu Boga raczej was słuchać aniżeli Boga, sami osądźcie;” (Dzieje Apostolskie 4:19).
Wyjmujesz więc plakietkę z nazwą Kościoła i wychodzisz z kolegą na ulicę Lwowa by kontynuować dzielenie się przesłaniem przywrócenia. Zatrzymuje cię policjant. Pyta kim jesteś i czym się zajmujesz. Wiesz, że nie powinieneś kłamać ale nie chcesz być aresztowany i deportowany. Czy przykazanie mówienia prawdy dotyczy również odpowiadania na pytania przedstawicieli władzy ustanawiającej prawa naruszające osobistą wolność, łącznie ze swobodą czczenia Boga w zgodzie z własnym sumieniem?
Znowu z pomocą przychodzi Duch Święty. Przypominasz sobie o doświadczeniu Abrahama, który w obawie przed utratą życia twierdził w Egipcie, że jego małżonka, Sara, jest jego siostrą. Można go usprawiedliwiać argumentując, że nie skłamał, bo przecież każdy człowiek jest jego bratem lub siostrą. Doskonale jednak zdawał sobie sprawę jak jego słowa zostaną zrozumiane przez sługi faraona. W obliczu nieprawej praktyki obierania obcokrajowcom ich żon nie poczuwał się do obowiązku wyznawania całej prawdy. A potem zapisał to w swej kronice dla naszej nauki.
W końcu odpowiadasz policjantowi, że jesteś nauczycielem języka angielskiego. Faktycznie, wraz ze swoim kolegą organizujecie regularne lekcje nauki tego języka. Nie skłamałeś więc. Nie zupełnie. Nie miałeś przecież obowiązku zwierzania się ze wszystkiego.
Zauważ, że w powyższym przykładzie żaden rozdział czy paragraf kościelnych podręczników nie pomógłby Ci podjąć właściwej decyzji. Uczą one, że kłamać nie powinniśmy. Nie powinniśmy też łamać prawa kraju w którym się znajdujemy. Te zasady są dobre i każdy powinien ich przestrzegać. Nie zawsze jednak, nie w każdej sytuacji. W niektórych, na szczęście bardzo wyjątkowych i rzadkich sytuacjach, możemy otrzymać natchnienie, że właściwą decyzją jest nieposłuszeństwo prawu a nawet kłamstwo. Taką sytuacją były na przykład prześladowania amerykańskiego rządu Świętych żyjących w związkach poligamicznych w ósmej dekadzie 19 wieku. Wielu z naszych członków, łącznie z samymi apostołami było skazywanych na karę więzienia za łamanie zakazu praktyki poligamii.
Klasycznym i może już nieco zużytym przykładem jest ukrywanie Żydów podczas drugiej wojny światowej, a więc w czasie, w którym było to surowo zabronione. Warto go tu jednak przytoczyć. Gdybyś żył w tamtych czasach i niemiecki oficer zapytałby się Ciebie, czy ktoś w twojej wsi czy kamienicy ukrywa żydowską rodzinę to jak byś postąpił? Wiedziałbyś dobrze, że prawdziwa odpowiedź jest twierdząca. Jakiego wyboru byś dokonał?
Fanatycznie, a więc bez Ducha, trzymając się instrukcji z kościelnych podręczników, musiałbyś wyznać prawdę. Jednak skutki takiej decyzji byłyby fatalne, prawda? Wręcz tragiczne.
Każdy przyzwoity człowiek bez zastanowienia skłamałby w takiej sytuacji. I nawet przez sekundę nie doświadczyłby poczucia winy. Przeciwnie, Twoja odwaga wzmocniłaby Twoje poczucie własnej wartości. I słusznie. Niewykluczone też, że podczas ostatecznego sądu ustawi się w kolejce długi sznur potomków uratowanej przez ciebie rodziny by osobiście podziękować Ci za dobrowolne narażenie się na ryzyko utraty własnego życia by uratować obcych, ale niewinnych ludzi od śmierci w komorze gazowej. Jeśli jeden z nich okazał się geniuszem (a takich nie brakuje w tym narodzie), powiedzmy, że uratował ludzkość od groźnej epidemii tworząc zbawienny lek, kolejka może się powiększyć o kilka milionów wdzięcznych osobników.
Skoro zahaczyłem tu o naszych braci - Izraelitów z plemienia Judy, przychodzi mi do głowy jeszcze jedna analogia. Jednym z kilku ulubionych filmów moim i mojej żony jest „Skrzypek na dachu”. Akcja tego wspaniałego musicalu odgrywa się w żydowskiej wsi gdzieś w Rosji na początku dwudziestego wieku. Pokazane jest tam, między innymi, zamiłowanie tego narodu do ustalania kodeksów zawierających konkretne listy i wskazówki - co wolno a czego nie wolno robić. Grupa mężczyzn zaczepia lokalnego rabina i pyta czy istnieje właściwe błogosławieństwo dla cara. W innej scenie grupa weselników staje przed dylematem czy godzi się mężczyźnie tańczyć z kobietą. Problem rozwiązuje kompromis - para łączy się za pośrednictwem trzymanej przez nich wspólnej chustki.
Parę lat temu moja żona odwiedziła oczekującą na przeszczep wątroby siostrę w Nowym Jorku. Budynek żydowskiego szpitala w którym się znajdowała przystosowany był do ewentualności poruszania się między piętrami podczas dnia Szabatu. Jak wiadomo, w tym świętym dniu religijni Żydzi nie wykonują żadnej pracy, łącznie z naciśnięciem guzika w windzie. Dlatego jedna z wind w każdą sobotę bez przerwy wznosiła się i opadała zatrzymując się na każdym piętrze.
Ta potrzeba żydowskiego narodu do ustalania klarownego, uniwersalnego kodeksu postępowania odnoszącego się do każdej sytuacji życiowej widoczna jest na ramach Nowego Testamentu. Jak za starym rabinem we wsi Anatewka, podobnie za Jezusem podążały tłumy Żydów zadających mu pytania o specyficzne sytuacje. Czy można uzdrawiać w dzień Szabatu? Czy można uratować woła, który wpadł w sobotę do dołu? Czy płacić podatek okupantowi? Kogo kochać a kogo nienawidzieć? Czy zachować wierność żonie, czy też można się z nią rozwieść? Co zrobić z prostytutką przyłapaną na gorącym uczynku? I tak dalej.
Jezus, tak jak i wybrani przez Niego specjalni świadkowie w naszych czasach, nie był zainteresowany dawaniem konkretnych odpowiedzi. Jego instrukcje były zazwyczaj generalne. Tak samo i w naszych czasach nauki Jezusa skupiają się na uświadomieniu nam celu do którego powinniśmy zmierzać jeżeli pragniemy przez wieczność cieszyć się pełnią szczęścia. Od list i procedur bardziej potrzebujemy towarzystwa Ducha Świętego, bo życie nie jest proste. Dlatego właśnie musimy czytać pisma święte i dlatego są one takie obszerne a zawarte w nich sytuacje i przykłady często są niejednoznaczne, a w wielu przypadkach niemożliwe do zrozumienia bez pomocy Ducha Świętego.
W następnym artykule postaram się pokazać, że Księga Mormona zawiera cenne wskazówki dla osób rozczarowanych przykładem braci i sióstr w Kościele. I to już w pierwszym rozdziale.
Pięćset lat temu ktoś w Kościele Katolickim wpadł na pomysł napisania katechizmu. Zawiera on, między innymi, oficjalną wykładnię doktryny tej religii oraz listę obowiązujących zasad moralności. Dzięki tej publikacji zapoznanie się lub przypomnienie sobie najważniejszych nauk jest łatwe i nie wymaga tyle czasu, jakiego potrzebowalibyśmy na zbadanie całej Biblii (i zapoznanie się z niepisaną tradycją).
Za odpowiednik katechizmu w Kościele Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich można uznać książkę „Zasady Ewangelii”. Jest to starannie zorganizowana publikacja podzielona na rozdziały, każdy z nich zawierający lekcję z konkretnej zasady lub nauki Kościoła. Tekst napisany jest współczesnym, prostym językiem. Pamiętam jak podczas mojej misji nie raz zastanawiałem się dlaczego, zamiast rozdawania ludziom Księgi Mormona nie wręczamy im „Zasad Ewangelii”. Czytelnik mógłby łatwo przyswoić sobie podstawowe zasady naszej wiary. A jednak przywódcy Kościoła zachęcają nas do studiowania długich i nie zawsze łatwych do ogarnięcia pism świętych. Wszystko inne, łącznie z podręcznikami, powinniśmy traktować jako pomocne dodatki.
Co więc jest w pismach świętych takiego, czego nie można znaleźć nigdzie indziej? Czy wiedza o doświadczeniach starożytnych proroków jest dla nas cenna? Czy potrzebne są nam relacje z wojen, opisy walk, czy zrozumienie systemu walutowego Nefitów? I kogo interesuje, że prorok Noe upił się i spał na golasa? Nie możemy sobie darować opisów procesu składania ofiar ze zwierząt? Po co nam znajomość liczby żon króla Dawida czy Salomona?
A jednak pisma święte oddziałują na szczerze spragnionego wiedzy i zrozumienia czytelnika w sposób wyjątkowy. Zmęczonemu codzienną konfrontacją z przeciwnościami przywracają siłę, odwagę i determinację. Pocieszają przygnębione serce jak list od wiernego przyjaciela. Zdezorientowanemu umysłowi przywracają porządek. Ich efekt można porównać do zresetowania zablokowanego komputera. Działają na ducha jak woda działa na ciało - usuwając brud, odświeżając, studząc i zaspokajając pragnienie. Przywracają lub wzmacniają wiarę w oczyszczającą moc Zadośćuczynienia. Zapewniają, że wszystko się jakoś ułoży bo - cokolwiek zdarzyło się do tej pory - wszystko idzie zgodnie z boskim planem. Ostrzegają też przed fatalnym efektem łamania uniwersalnych praw. Grzesznika zachęcają do pokuty. Łagodzą gniew. Uspokajają zrozpaczonego. Przede wszystkim - umożliwiają odczuwanie przez czytelnika wpływu Ducha Świętego, który świadczy o Chrystusie, pociesza i przywraca cenną pamięć.
Jasno i konkretnie przedstawione informacje w podręcznikach pomagają nam zrozumieć generalne wartości i zasady objawione ludzkości przez Boga, ale to pisma święte w połączeniu z często pogmatwanymi sytuacjami, których doświadczamy na codzień oraz wpływem Ducha Świętego pomagają nam w ogarnięciu znaczenia tego wszystkiego a nawet w podejmowaniu ważnych decyzji. Podręczniki tak się mają do pism świętych jak słowniki do najwybitniejszych dzieł literatury.
Oddnoszę czasem wrażenie, że pisma święte są pewnego rodzaju alegorią ludzkiego życia. Życie jest o wiele bardziej skomplikowane od skondensowanych list zasad i przykazań. Po tłustych latach przychodzą chude i odwrotnie. Doświadczamy przeróżnych transformacji, przechodzimy przez etapy, zmieniają się nasze role i odpowiedzialności a co za tym idzie - zmienia się nasza perspektywa i podejście do wielu spraw i nasze opinie.
Lektura pism przenosi nas do wielu różnych miejsc i sytuacji. Kiedy już się nam wydaje, że zrozumieliśmy pewną zasadę, nagle okazuje się, że nasze zrozumienie nie jest jednak pełne. Jak wkraczający w dorosłe życie nastolatek, stawiając się w miejscu bohaterów opisanych historii zdajemy sobie sprawę, że nie wszystko jest takie proste jak się na początku wydawało. Kochaj bliźniego, nie zabijaj - w porządku. Te przykazania mają sens. Nigdy nie trzeba nikogo zabijać. Pojawia się jednak nagle armia przepełnionych uprzedzeniami Lamanitów. Kogo mam teraz kochać - ich czy moją rodzinę? Odmówienie obrony jest równoznaczne ze śmiercią niewinnych ludzi. Muszę więc zabić. Ale nie muszę nienawidzieć. Po zakończeniu bitwy mogę przebaczyć i nie nosić do końca życia urazy jak wielu naszych rodaków wobec Rosjan, Niemców czy Ukrainców po 80 latach od zakończenia wojny.
Łatwo jest wydrukować w podręczniku listę Dekalogu czy innych przykazań, ale trudniej jest wiedzieć do jakich sytuacji nawiązują i kiedy powinno się ich przestrzegać. Czy powinniśmy, na przykład, brać pod uwagę zakaz pożądania własności bliźniego podczas podejmowania decyzji na kogo głosujemy w wyborach? Czy wspieranie państwowego systemu „opieki społecznej” nie jest łamaniem tego przykazania jak również „nie będziesz kradł”? Odpowiedzi na te i wiele innych pytań nie znajdziemy w żadnym podręczniku wydanym przez Kościół. Zamiast tego, przynajmniej dwa razy do roku słyszymy z ust proroków i apostołów słowa zachęty do naśladowania przykładu Zbawiciela oraz osobistego studiowania pism świętych z podkreśleniem szczególnej pozycji przygotowanej konkretnie dla naszego pokolenia - Księgi Mormona. Zawsze tak było, że general authorities podkreślali generalne zasady.
Życie jest pełne dylematów. Wyobraź sobie, że zostałeś powołany do służby na misji na Ukrainie. Niespodziewanie władze tego państwa postanawiają ukrócić działalność ewangeliczną „zachodnich” religii, żeby niepotrzebnie nie mieszały obywatelom w głowach. Zdajesz sobie sprawę, że jeden z naszych Artykułów Wiary brzmi: „Wierzymy w podporządkowanie się królom, prezydentom, włodarzom i sędziom; w przestrzeganie, poszanowanie i poparcie dla prawa.” Sprawa wydaje się więc prosta - dalszy pobyt na Ukrainie nie ma już większego sensu, bo celem Twojego przyjazdu tutaj jest nauczanie przywróconej ewangelii. Teraz jednak wiązałoby się to z łamaniem prawa.
Przypominasz sobie jednak lekcję z Nowego Testamentu. Kiedy Piotr i Jan otrzymali od władz rzymskich zakaz nauczania w imię Jezusa, odmówili posłuszeństwa argumentując: „Czy słuszna to rzecz w obliczu Boga raczej was słuchać aniżeli Boga, sami osądźcie;” (Dzieje Apostolskie 4:19).
Wyjmujesz więc plakietkę z nazwą Kościoła i wychodzisz z kolegą na ulicę Lwowa by kontynuować dzielenie się przesłaniem przywrócenia. Zatrzymuje cię policjant. Pyta kim jesteś i czym się zajmujesz. Wiesz, że nie powinieneś kłamać ale nie chcesz być aresztowany i deportowany. Czy przykazanie mówienia prawdy dotyczy również odpowiadania na pytania przedstawicieli władzy ustanawiającej prawa naruszające osobistą wolność, łącznie ze swobodą czczenia Boga w zgodzie z własnym sumieniem?
Znowu z pomocą przychodzi Duch Święty. Przypominasz sobie o doświadczeniu Abrahama, który w obawie przed utratą życia twierdził w Egipcie, że jego małżonka, Sara, jest jego siostrą. Można go usprawiedliwiać argumentując, że nie skłamał, bo przecież każdy człowiek jest jego bratem lub siostrą. Doskonale jednak zdawał sobie sprawę jak jego słowa zostaną zrozumiane przez sługi faraona. W obliczu nieprawej praktyki obierania obcokrajowcom ich żon nie poczuwał się do obowiązku wyznawania całej prawdy. A potem zapisał to w swej kronice dla naszej nauki.
W końcu odpowiadasz policjantowi, że jesteś nauczycielem języka angielskiego. Faktycznie, wraz ze swoim kolegą organizujecie regularne lekcje nauki tego języka. Nie skłamałeś więc. Nie zupełnie. Nie miałeś przecież obowiązku zwierzania się ze wszystkiego.
Zauważ, że w powyższym przykładzie żaden rozdział czy paragraf kościelnych podręczników nie pomógłby Ci podjąć właściwej decyzji. Uczą one, że kłamać nie powinniśmy. Nie powinniśmy też łamać prawa kraju w którym się znajdujemy. Te zasady są dobre i każdy powinien ich przestrzegać. Nie zawsze jednak, nie w każdej sytuacji. W niektórych, na szczęście bardzo wyjątkowych i rzadkich sytuacjach, możemy otrzymać natchnienie, że właściwą decyzją jest nieposłuszeństwo prawu a nawet kłamstwo. Taką sytuacją były na przykład prześladowania amerykańskiego rządu Świętych żyjących w związkach poligamicznych w ósmej dekadzie 19 wieku. Wielu z naszych członków, łącznie z samymi apostołami było skazywanych na karę więzienia za łamanie zakazu praktyki poligamii.
Prorok John Taylor z dumą odbywający karę za posłuszeństwo Bogu a nie politykom. |
Klasycznym i może już nieco zużytym przykładem jest ukrywanie Żydów podczas drugiej wojny światowej, a więc w czasie, w którym było to surowo zabronione. Warto go tu jednak przytoczyć. Gdybyś żył w tamtych czasach i niemiecki oficer zapytałby się Ciebie, czy ktoś w twojej wsi czy kamienicy ukrywa żydowską rodzinę to jak byś postąpił? Wiedziałbyś dobrze, że prawdziwa odpowiedź jest twierdząca. Jakiego wyboru byś dokonał?
Fanatycznie, a więc bez Ducha, trzymając się instrukcji z kościelnych podręczników, musiałbyś wyznać prawdę. Jednak skutki takiej decyzji byłyby fatalne, prawda? Wręcz tragiczne.
Każdy przyzwoity człowiek bez zastanowienia skłamałby w takiej sytuacji. I nawet przez sekundę nie doświadczyłby poczucia winy. Przeciwnie, Twoja odwaga wzmocniłaby Twoje poczucie własnej wartości. I słusznie. Niewykluczone też, że podczas ostatecznego sądu ustawi się w kolejce długi sznur potomków uratowanej przez ciebie rodziny by osobiście podziękować Ci za dobrowolne narażenie się na ryzyko utraty własnego życia by uratować obcych, ale niewinnych ludzi od śmierci w komorze gazowej. Jeśli jeden z nich okazał się geniuszem (a takich nie brakuje w tym narodzie), powiedzmy, że uratował ludzkość od groźnej epidemii tworząc zbawienny lek, kolejka może się powiększyć o kilka milionów wdzięcznych osobników.
Skoro zahaczyłem tu o naszych braci - Izraelitów z plemienia Judy, przychodzi mi do głowy jeszcze jedna analogia. Jednym z kilku ulubionych filmów moim i mojej żony jest „Skrzypek na dachu”. Akcja tego wspaniałego musicalu odgrywa się w żydowskiej wsi gdzieś w Rosji na początku dwudziestego wieku. Pokazane jest tam, między innymi, zamiłowanie tego narodu do ustalania kodeksów zawierających konkretne listy i wskazówki - co wolno a czego nie wolno robić. Grupa mężczyzn zaczepia lokalnego rabina i pyta czy istnieje właściwe błogosławieństwo dla cara. W innej scenie grupa weselników staje przed dylematem czy godzi się mężczyźnie tańczyć z kobietą. Problem rozwiązuje kompromis - para łączy się za pośrednictwem trzymanej przez nich wspólnej chustki.
Parę lat temu moja żona odwiedziła oczekującą na przeszczep wątroby siostrę w Nowym Jorku. Budynek żydowskiego szpitala w którym się znajdowała przystosowany był do ewentualności poruszania się między piętrami podczas dnia Szabatu. Jak wiadomo, w tym świętym dniu religijni Żydzi nie wykonują żadnej pracy, łącznie z naciśnięciem guzika w windzie. Dlatego jedna z wind w każdą sobotę bez przerwy wznosiła się i opadała zatrzymując się na każdym piętrze.
Ta potrzeba żydowskiego narodu do ustalania klarownego, uniwersalnego kodeksu postępowania odnoszącego się do każdej sytuacji życiowej widoczna jest na ramach Nowego Testamentu. Jak za starym rabinem we wsi Anatewka, podobnie za Jezusem podążały tłumy Żydów zadających mu pytania o specyficzne sytuacje. Czy można uzdrawiać w dzień Szabatu? Czy można uratować woła, który wpadł w sobotę do dołu? Czy płacić podatek okupantowi? Kogo kochać a kogo nienawidzieć? Czy zachować wierność żonie, czy też można się z nią rozwieść? Co zrobić z prostytutką przyłapaną na gorącym uczynku? I tak dalej.
Jezus, tak jak i wybrani przez Niego specjalni świadkowie w naszych czasach, nie był zainteresowany dawaniem konkretnych odpowiedzi. Jego instrukcje były zazwyczaj generalne. Tak samo i w naszych czasach nauki Jezusa skupiają się na uświadomieniu nam celu do którego powinniśmy zmierzać jeżeli pragniemy przez wieczność cieszyć się pełnią szczęścia. Od list i procedur bardziej potrzebujemy towarzystwa Ducha Świętego, bo życie nie jest proste. Dlatego właśnie musimy czytać pisma święte i dlatego są one takie obszerne a zawarte w nich sytuacje i przykłady często są niejednoznaczne, a w wielu przypadkach niemożliwe do zrozumienia bez pomocy Ducha Świętego.
W następnym artykule postaram się pokazać, że Księga Mormona zawiera cenne wskazówki dla osób rozczarowanych przykładem braci i sióstr w Kościele. I to już w pierwszym rozdziale.
niedziela, 29 marca 2020
Wnioski z pandemii COVID-19
Wielu ludziom na całym świecie zadrżała pod nogami ziemia. Niektórym dosłownie - na przykład mieszkańcom Salt Lake City. Innym z powodu lęku zarażenia się potencjalnie groźnym wirusem oraz ekonomicznych skutków rządowych restrykcji mających na celu zmniejszenie, lub przynajmniej spowolnienie rozprzestrzeniania się COVID-19. Wiele firm zawiesiło lub zakończyło swoją działalność. Miliony ludzi straciło pracę.
Pomimo tego wszystkiego możemy być optymistami. Rozpoczęła się wiosna - zapowiedź zakończenia grypowego sezonu. Pustki na ulicach i zachowanie bezpiecznej odległości w kolejkach do sklepów z żywnością dodaje nadziei, że COVID-19, jak inne podobne wirusy, zostanie wkrótce pokonany. Wszystko wróci do normy. Znowu będziemy mogli podawać sobie dłonie i zapraszać na rodzinne obiady przyjaciół i znajomych. Nareszcie odwiedzimy naszych rodziców i dziadków bez obawy zarażenia ich śmiertelną chorobą.
Ta sytuacja daje jednak do myślenia. Żyjemy na pięknej i przyjaznej planecie, ale nie powinniśmy czuć się zbyt wygodnie, zbyt bezpiecznie. Nagle, bez ostrzeżenia, może wydarzyć się coś, co przepełni nasze serca lękiem o najbliższą przyszłość.
Dwa tysiące lat temu Jezus przepowiadał czasy w których „ludzie omdlewać będą z trwogi w oczekiwaniu tych rzeczy, które przyjdą na świat, bo moce niebios poruszą się.” (Łukasz 21:26) Jeżeli Corona-wirus nie jest jeszcze częścią wypełnienia się tego proroctwa, być może ma nam o nim przypomnieć.
Choroby, cierpienie, utrata pracy, załamanie gospodarki, wypadek samochodowy, śmierć bliskiej osoby, wojna - takie rzeczy się zdarzają, są częścią „doświadczenia w ciele”. Jak możemy się przygotować na ewentualność takich niespodziewanych osobistych lub powszechnych kataklizmów, by zmniejszyć ich negatywny efekt na nasze emocje, czy dobrobyt lub bezpieczeństwo naszych rodzin?
Zacznijmy od wiedzy, która „wielce powiększa duszę” (NiP 121:42)
1. Wszystko idzie zgodnie z planem.
Przede wszystkim musimy zawsze pamiętać, że Plan Szczęścia nie może zostać naruszony. Nic nie jest w stanie przeszkodzić naszemu wszechmocnemu Ojcu w jego dziele zbawienia swoich dzieci. Cokolwiek by się nie wydarzyło na świecie, wszystko idzie w zgodzie z tym planem.
Według przywróconych przez proroka Józefa Smitha nauk Jezusa Chrystusa, przed przyjściem na ten niedoskonały świat zdawaliśmy sobie sprawę z niedoskonałych warunków jakie tu będą panować. Widzieliśmy jak nasi zbuntowani bracia i siostry, którzy pozbawili się najmniejszej cząstki Ducha Świętego zostali strąceni na ziemię by stawiać przeszkody na naszej drodze do szczęścia. A jednak pisma święte nie pozostawiają wątpliwości, że każdy człowiek świadomie podjął decyzję przyjścia na ten świat. Prorok Spencer W. Kimball powiedział:
„Zanim się urodziliśmy, zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że przychodzimy na ten świat w celu otrzymania ciała i doświadczenia oraz z tego, że doświadczymy radości i smutku, spokoju i cierpienia, komfortu i trudności, zdrowia i choroby, sukcesu i rozczarowania a także z tego, że po jakimś okresie czasu umrzemy. Zaakceptowaliśmy wszystkie te ewentualności z radością w sercu, z chęcią przyjęcia zarówno rzeczy pozytywnych jak i negatywnych. Gorliwie zaakceptowaliśmy szansę przyjścia na ziemię choćby na jeden dzień lub rok. Być może nie martwiła nas zbytnio perspektywa utraty życia z powodu choroby, wypadku czy starości. Chętnie przyjęliśmy życie takim jakie jest i jak je możemy zorganizować i kontrolować, bez szemrania, narzekania czy nierozsądnych żądań. („Nauki Prezydentów Kościoła: Spencer W. Kimball”)
2. Życie w harmonii z naukami Boga sprowadza błogosławieństwa.
Powody do lęku mają tylko te osoby, które nie postępują w zgodzie z podszeptami sumienia. Tylko niegodziwi nie mają pewności o swoją przyszłość. Prorok Mormon napisał, że jego rodacy patrzyli na armię nieprzyjaciela „z okropnym lękiem przed śmiercią, który ogarnia wszystkich niegodziwych” (Mormon 6:7).
Nie oznacza to, że prawość gwarantuje brak problemów. Podczas swojego Kazania na Górze, Jezus przypomniał, że „deszcz pada na sprawiedliwych i niesprawiedliwych.”(Mateusz 5:45). Warto jednak być po jego stronie. Innym razem Jezus powiedział: „Na świecie ucisk mieć będziecie, ale ufajcie, Ja zwyciężyłem świat.” (Jan 16:33).
Prawe życie pozbawia człowieka lęku. Paweł napisał Tymoteuszowi:„Albowiem nie dał nam Bóg ducha bojaźni, lecz mocy i miłości, i powściągliwości.” (2 Tym. 1:7). Kiedy Maria Magdalena z drugą Marią przyszły pamiętnego, niedzielnego poranka do grobu Jezusa, ziemia pod ich nogami się zatrzęsła i ogarnął je strach. „Wtedy anioł odezwał się i rzekł do niewiast: Wy się nie bójcie; wiem bowiem, że szukacie Jezusa ukrzyżowanego.” (Mateusz 28:5)
W czasach współczesnych Bóg nie raz przypominał świętym, że nie mają powodów do obaw. Poniższe objawienia dane były w czasach ogromnych prześladowań, o wiele trudniejszych od tych, w których żyjemy:
„Nie bójcie się, małe dziatki, bo moimi jesteście, a ja przemogłem świat, i z tych jesteście, których mi Ojciec dał; a nikt z tych, których mi dał Ojciec, nie będzie zgubiony.” (NiP 50:41-42)
„Przeto bądźcie dobrej myśli, i nie lękajcie się, bowiem Ja, Pan, jestem z wami i będę stać przy was...” (NiP 68:6)
„Przeto ten, co należy do mojego kościoła, nie musi się lękać, bo tacy odziedziczą królestwo niebieskie.” (NiP 10:55)
Aby uniknąć zarażenia się wirusem COVID-19, musimy postępować mądrze, zgodnie z zaleceniami ekspertów, a więc unikać wzajemnych kontaktów, często myć ręce, i tak dalej. Nie zapominajmy jednak i o tym, że to Bóg jest uzdrowicielem ludzkości. Ze starożytnych kronik spisanych przez jego proroków wiemy, że niektóre nieszczęścia powinny nakłonić ludzkość do nawrócenia od grzechów. Zasada ta opisana jest w Starym Testamencie:
„Gdy zamknę niebiosa, tak iż nie będzie deszczu, albo gdy każę szarańczy, aby objadła ziemię, albo gdy ześlę zarazę na mój lud, I ukorzy się mój lud, który jest nazwany moim imieniem, i będą się modlić, i szukać mojego oblicza, i odwrócą się od swoich złych dróg, to Ja wysłucham z niebios, i odpuszczę ich grzechy i ich ziemię uzdrowię. I będą moje oczy otwarte, i moje uszy uważne na modlitwę w tym miejscu zanoszoną.” (2 Kronik 7:13-15)
Kilka dni temu Prezydent Nelson zaprosił członków Kościoła na całym świecie do postu i modlitwy o „fizyczną, emocjonalną i ekonomiczną ulgę od tej globalnej pandemii.”. Oto początek tego apelu:
„Jako lekarz i chirurg odczuwam wielki podziw dla pracowników służby zdrowia, naukowców i wszystkich, którzy pracują całą dobę, aby ograniczyć rozprzestrzenianie się choroby COVID-19. Jestem też człowiekiem wiary i wiem, że w tych trudnych czasach możemy być wzmocnieni i podniesieni na duchu, gdy zwracamy się do Boga i Jego Syna, Jezusa Chrystusa — Mistrza Uzdrowiciela. Zapraszam was, abyście przyłączyli się do mnie w ogólnoświatowym poście — wszystkich, którym zdrowie na to pozwala — aby modlić się o fizyczną, emocjonalną i ekonomiczną ulgę od tej globalnej pandemii.”
3. Powinniśmy być przygotowani na trudniejsze czasy.
Piszę ten artykuł 29 marca, w dniu postu do którego zaprosił nas prorok. Dziś rano wraz ze swoją rodziną połączyliśmy się za pomocą internetowej sieci z członkami naszego Katowickiego Dystryktu, by wspólnie podzielić się naszymi świadectwami. Na początku spotkania Prezydent Dystryktu przywitał wszystkich nawiązując do postu o „uzdrowienie”. Zdziwiło mnie to, że nie podkreślił, że mamy się modlić o „fizyczną, emocjonalną i ekonomiczną ulgę.”
Kiedy się teraz zabrałem do pisania, jeszcze raz przeczytałem email wysłany do członków w Polsce. Zawierał on tłumaczenie tekstu zaproszenia Prezydenta Nelsona. Sprawa się wyjaśniła, kiedy zauważyłem, że słowa „fizyczną, emocjonalną i ekonomiczną” zostały pominięte. Dlaczego my, tu, w Polsce, zawsze musimy coś skopcić?! Kto nam dał prawo do zmian słów proroka Boga? Podczas gdy na całym świecie miliony świętych modli się i pości o ulgę nie tylko fizyczną, ale również emocjonalną i ekonomiczną, my, w Polsce ograniczamy się tylko do pierwszego punktu. Czy my naprawdę chcemy po prostu przeżyć? Czy nie zależy nam również na tym, żeby Polacy nie tracili pracy, żeby firmy nie zamykały swoich działalności, żeby nasz rząd przestał dodrukowywać pieniędzy doprowadzając do inflacji, a co za tym idzie, nieuniknionego obniżenia poziomu życia naszych rodaków?
Istnieją religie, które wierzą, że na błogosławieństwa od Boga sprawiedliwi muszą czekać aż do śmierci. Innymi słowy - jedyną nagrodą za przestrzeganie przykazań Boga ma być zbawienie w niebie. Przywrócona przez Józefa Smitha pełnia ewangelii nie pozostawia jednak wątpliwości, że Bóg błogosławi sprawiedliwym również podczas ich życia, także fizycznie i materialnie. Oto jedna z najczęściej powtarzanych w Księdze Mormona obietnic: „Jeśli będziecie przestrzegać przykazań, Pan będzie wam szczęścił na tej ziemi” (w oryginale użyte jest słowo „prosper”).
W roku 1831 Józef Smith otrzymał następujące objawienie:
„Słyszycie o wojnach w dalekich krajach i mówicie, że wkrótce będą wielkie wojny w dalekich krajach, a nie znacie serc ludzkich we własnej ziemi. Mówię wam o tych rzeczach z powodu waszych modlitw; przeto gromadźcie skarby mądrości w waszym łonie, aby niegodziwość ludzi nie odsłoniła wam tych spraw przez niegodziwość, w sposób, który zabrzmi w waszych uszach głośniej od tego głosu, co wstrząśnie ziemią; ale jeżeli jesteście przygotowani, nie zaznacie trwogi.” (NiP 38:29-30)
Jeżeli Koronawirus i całe to zamieszanie, które powoduje na świecie, jest tylko preludium do zapowiadanych przez starożytnych i współczesnych proroków wydarzeń bezpośrednio poprzedzających powrót Zbawiciela na świat to powinien on nas nakłonić nie tylko do mycia rąk, ale przede wszystkim do przypomnienia sobie zaleceń proroków z ostatnich kilku dekad o fizycznym przygotowaniu na ewentualność odcięcia naszych rodzin od źródeł utrzymania.
Kiedy już zrobi się cieplej i pandemia COVID-19 przejdzie do historii, zabieram się do przygotowań na następne trzęsienie ziemi - czy to dosłowne, czy też ekonomiczne (nawet bardzo lokalne, polegające na utracie przeze mnie pracy). Z jednej strony muszę być takim pracownikiem, żebym nie znalazł się na początku listy kandydatów do zwolnienia w razie kolejnego kryzysu. Z drugiej, ustalam sobie za cel odłożenia środków pozwalających mojej rodzinie nie tylko przeżyć, ale utrzymać obecny poziom życia przez minimum 6 miesięcy. Nawracam się też do zaleceń proroków, od wielu lat nawołujących do gromadzenia i utrzymania zapasów żywności i podstawowych środków higienicznych tak, by wystarczyło ich na minimum jeden rok dla rodziny lub minimum miesiąc dla rodziny i sąsiadów. Gdybym był posłuszny prorokom, nie musiałbym dwa miesiące temu dokładać się do nagłego opróżnienia półek sklepowych z makaronu, papieru toaletowego i różnego rodzaju konserw.
Zakończenie
Bóg zawsze potrafił obrócić starania swoich upadłych dzieci zniweczenia jego Planu na swoją chwałę. Kiedy szatan nakłonił Ewę do zjedzenia owocu z drzewa poznania dobra i zła, okazało się, że nieświadomie otworzył dzieciom Boga możliwość duchowego postępu jaki może dać tylko przyjście na ten świat i otrzymanie fizycznego ciała. Te same media, które jeszcze kilka miesięcy temu krytykowały Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich za gromadzenie oszczędności teraz go chwalą za poświęcenie ogromnych środków by nieść pomoc poszkodowanym przez pandemię.
Bieżmy przykład z naszego Ojca. Obróćmy pandemię COVID-19 na naszą korzyść. Pomóżmy starszym osobom, by nie zaraziły się wirusem, robiąc im zakupy. I porzućmy nasze grzechy, byśmy na zawsze pozbyli się lęku przed niepewną przyszłością. Przede wszystkim bierzmy przykład z z Marii Magdaleny - nadal poszukujmy Jezusa.
Subskrybuj:
Posty (Atom)