niedziela, 10 maja 2020

Neficcy włodarze - wzór dla współczesnych prezydentów, część 1 - Król Nefi I


Zbliżają się kolejne wybory prezydenckie w naszym kraju. Ten blog nie jest miejscem politycznej agitacji. Nie będę więc tu pisał ani o wyborach ani o żadnym z kandydatów (tym bardziej, że sam jeszcze nie wiem na kogo zagłosuję, jeśli w ogóle). Postaram się jednak pokazać, że Księga Mormona zawiera wiele wiele wskazówek, którymi warto się kierować w podejmowaniu decyzji przy urnie. Jaki człowiek powinien przewodniczyć naszemu krajowi? Taki jak Nefi, Beniamin, Mosjasz, Moroni i Mormon. Rozpoczynam dzisiaj krótki cykl artykułów o włodarzach starożytnego ludu Nefitów. Zacznijmy od Króla Nefiego I.

Nefi był synem proroka Lehiego. Mimo, że nie był on synem pierworodnym (ale trzecim z kolei), to on otrzymał prawo do przewodzenia nad swoją rodziną z powodu swej wiary i wierności Panu. Doświadczył on z tego powodu wielu przykrości ze strony swoich starszych braci - Lamana i Lemuela, którzy do końca życia nie mogli się pogodzić z - jak to interpretowali - odebraniem im władzy.



Przed swoją śmiercią prorok Lehi jeszcze raz pobłogosławił Nefiego, wyświęcając go na swego następcę. „I stało się, że nie minęło wiele dni po jego śmierci” - pisze Nefi - „kiedy Laman, Lemuel i synowie Ismala rozgniewali się na mnie z powodu napomnień Pana” (II Nefi 4:13).

Reakcje młodszego brata na prześladowania ze strony swych starszych braci nie zawsze były właściwe. Nefi ubolewał nad swoim charakterem. „Och, nędzny ja człowiek!” - wyznał w swojej kronice (w. 17). „Jestem otoczony przez pokusy i grzechy, które tak łatwo mnie osaczają.” (w. 18) Dalej wylicza wspaniałe błogosławieństwa jakich doświadczył od Boga i pyta: „I dlaczego miałbym lgnąć do grzechu ze względu na moje ciało? [...] Dlaczego się gniewam z powodu mojego wroga?” (w. 27)

Sam odpowiada na te i inne pytania rozpoznając prawdziwego wroga, nie agresywnych braci, ale wroga swojej duszy: „Raduj się moje serce i nie dawaj więcej miejsca wrogowi mojej duszy. Nie gniewaj się znowu z powodu moich wrogów. Nie umniejszaj mojej siły z powodu moich udręk.” (w. 28-29).

Nefi zdaje sobie sprawę, że tylko Chrystus jest w stanie przywrócić mu spokój: „O Panie, będę Cię zawsze wielbił; zaiste, moja dusza będzie radować się w Tobie, mój Boże i opoko mojego zbawienia.” (w. 30). „O Panie, Tobie zaufałem i będę Ci ufał na wieki.” (w. 34)

W celu uniknięcia śmierci z rąk swoich zazdrosnych braci i po otrzymaniu objawienia, w którym Pan ostrzegł go i nakazał odłączenie się od Lamana, Lemuela i synów Ismaela, Nefi „uszedł na pustkowie razem ze wszystkimi, którzy by chcieli pójść ze mną.” (II Nefi 5:5).

W miejscu nazwanym imieniem Nefiego zbudowano pierwszą neficką osadę. „I Pan był z nami” - pisał Nefi - „i niezmiernie dobrze nam się wiodło; albowiem zasialiśmy ziarno i ponownie zebraliśmy obfite plony. I zaczęliśmy hodować owce i bydło, i wszelkie inne zwierzęta.” (w. 11) „I stało się, że zaczęło nam się niezmiernie dobrze wieść i zaczęliśmy się rozmnażać na tej ziemi.”

Pomimo oporów z jego strony („pragnąłem, aby nie mieli żadnego króla”), Nefici wybrali Nefiego na swojego pierwszego króla (w. 18). Odkrycie kraju Nefi przez Lamanitów było tylko kwestią czasu. Nowy naród od początku zbroił się więc na wypadek ich ataku. Nefi pisał: „chcieli nas napaść i zgładzić; albowiem znałem ich nienawiść do mnie i moich dzieci, i tych, których nazywano moim ludem”. Dlatego wziął miecz Labana „...i na jego wzór zrobiłem wiele mieczy...” (w. 14). 

Nefici budowali budynki, obrabiali drewno i metale „których było w wielkiej obfitości” (w. 15). Zbudowali świątynię „na wzór świątyni Salomona, ale nie zbudowano jej z tak wielu drogocennych rzeczy; ponieważ nie znaleziono ich w tej ziemi...” (w. 16).

Odrzucono wszelkie formy poddaństwa, także praktykę, do której już dawno się w naszych czasach przyzwyczailiśmy - odbierania poddanym mienia w celu utrzymywania urzędników państwowych, łącznie z królewskim dworem: „I stało się, że ja, Nefi, nakłaniałem mój lud, aby był pracowity, i aby pracowano własnymi rękoma.” (w. 17).

Pan sprawił, że wygląd Lamanitów zmienił się tak, by młode Lamanitki nie były dla młodych Nefitów pociągające, wypełniając proroctwo: „Sprawię, że będą wstrętni dla twego ludu, jeśli nie odpokutują za swe niegodziwości.” (w. 22). Bóg ostrzegł też Nefitów przed mieszaniem się z Lamanitami zapowiadając, że w przeciwnym wypadku ich potomkowie „będą przeklęci tym samym przekleństwem” (w. 23), a więc staną się „bezczynnym ludem, pełnym podstępu i przebiegłości...”. Przekleństwo to obejmowało również odejście od cywilizacji osadniczej i powrót do prymitywnego społeczeństwa zbieracko-łowieckiego („...polującym na pustkowiu na dziką zwierzynę” - w. 24).

Najlepiej sytuację kraju Nefitów opisuje krótki werset 27: „I stało się, że żyliśmy szczęśliwie.”

Nie upłynęło 10 lat (czyli 40 lat od opuszczenia Jerozolimy przez grupę Lehiego i Ismaela) „a już były wojny i spory z naszymi braćmi” - pisał Nefi (w. 34).

Nefici uważali Nefiego „za króla i opiekuna”. Polegali na nim „dla swego bezpieczeństwa” (II Nefi 6:2). „I lud kochał Nefiego niezmiernie, bo był im wielkim opiekunem, walczył mieczem Labana w ich obronie i trudził się przez wszystkie swoje dni dla ich dobra” (Jakub 1:10).

Dwadzieścia pięć lat po założeniu państwa Nefitów (55 lat po opuszczeniu przez Lehiego Jerozolimy), Nefi przekazał święte kroniki swojemu młodszemu bratu - Jakubowi (Jakub 1:1). Komuś innemu jednak przekazał urząd króla. „Gdy Nefi postarzał się i wiedział, że wkrótce umrze, namaścił pewnego męża na króla i włodarza swego ludu...” (w. 9). Jak więc widać obowiązywało wyraźne oddzielenie kościoła od państwa. Podkreśla to także fakt, że prorok Jakub przemawiał do swego ludu krytykując praktyki wprowadzone przez drugiego króla pod którego panowaniem „zaczął znieczulać swe serce i zaczął oddawać się po trosze niegodziwym praktykom” (w. 15) a z powodu bogactw „zaczęli po trosze wbijać się w pychę” (w. 16).

sobota, 2 maja 2020

Jak żyć w czasie (częściowego) odstępstwa?

Mieszka w Polsce spora grupa Świętych w Dniach Ostatnich, którzy stracili kontakt z Kościołem. Efektywnie zniechęcono ich do udziału w niedzielnych spotkaniach. Założenie, że osoby „mniej aktywne” musiały utracić świadectwo przywróconej ewangelii, bo inaczej nadal byłyby „aktywne”, jest błędne. Może to nasze kongregacje utraciły coś cennego, magnes przyciągający wybranych do naszej społeczności.

Piszę to podczas pandemii COVID-19, a więc w dziwnym czasie zamkniętych kościołów. Nie mogę się doczekać powrotu do normalności, by znowu móc uczęszczać na niedzielne spotkania i słuchać natchnionych przemówień czy lekcji.

Parę lat temu myślałbym inaczej. Był taki czas, w którym niechętnie uczęszczałem na kościelne spotkania. Bardziej mnie one irytowały niż wzmacniały moją wiarę. Chodziłem jednak i przyznaję, że zawsze coś cennego z tych spotkań wynosiłem. Tydzień później jednak znowu niechętnie wracałem do kościoła.

Miałem nawet ochotę porozmawiać na ten temat z jakimś odwiedzającym nasz kraj przywódcą w Kościele, na przykład Siedemdziesiątym. Nigdy jednak nie pojawiła się taka okazja. I bardzo dobrze. Spodziewam się, że niewiele nowego bym się dowiedział. Usłyszałbym pewnie przypomnienie o fakcie, że nikt nie jest doskonały oraz zachętę do przebaczenia i wytrwałego przestrzegania zawartych z Bogiem przymierzy, łącznie z regularnym chodzeniem do Kościoła. Byłaby to dobra rada, ale już o tym wiedziałem. Gdybym spróbował wyjaśnić swoje powody, a głównym z nich był brak pełnego zaufania do lokalnych przywódców, spodziewam się, że nie zostałbym potraktowany poważnie. Założenie Siedemdziesiątego byłoby pewnie takie: lokalni przywódcy zostali wybrani przez objawienie. Podyktowałoby mu je jego własne doświadczenie.


Czego uczą pisma święte o kościelnych powołaniach?


Przyzwyczailiśmy się zakładać, że każde powołanie w Kościele jest natchnione, bo jest wynikiem objawienia. Przydzielenie konkretnej odpowiedzialności konkretnej osobie faktycznie powinno być wynikiem modlitwy i potwierdzenia tej decyzji przez Boga (w końcu to On jest Głową tego Kościoła i to On powinien wyznaczać w swoim Królestwie swoich przedstawicieli). Pisma święte jednak wyraźnie wskazują na możliwość zajmowania stanowisk, nawet przywódczych przez niewłaściwe osoby. Słowa „wielu jest powołanych, ale niewielu wybranych” sugerują nawet, że w większości przypadków nie powinniśmy oczekiwać od powołanego, że został faktycznie wybrany przez Boga. Następująca obietnica z Doktryny i Przymierza 50:8 jednoznacznie wskazuje na możliwość występowania w naszych kongregacjach obłudników i wcale nie ma gwarancji, że zostaną oni zdemaskowani podczas tego życia: „Lecz obłudnicy zostaną odkryci i odcięci, czy to za życia, czy po śmierci, według mojej woli; i biada tym, którzy są odcięci od mojego Kościoła, bo tych przemógł świat.”

Nic w tym przerażającego. Żyjemy w końcu na niedoskonałym świecie i musimy sobie jakoś radzić z sytuacjami dalekimi od optymalnych. W USA i innych krajach, w których Kościół jest duży, jest o wiele lepiej. Przywódcy rzadziej zmuszani są do kompromisu podczas wyboru odpowiedniej osoby aby przydzielić jej jakieś odpowiedzialne powołanie. Starszy Oaks opowiadał kiedyś jak doszło do powołania Brata Cyrockiego na prezydenta palika gdzieś na Florydzie (jeśli dobrze pamiętam). Apostoł otrzymał od lokalnych przywódców długą listę braci, którzy mogliby pełnić tę funkcję. Spotkał się z każdym z nich, ale w żadnym przypadku nie otrzymał od Ducha potwierdzenia. Zapytał więc, czy jest ktoś jeszcze, kto nie znalazł się na liście. Był faktycznie pewien brat, ale nie wzięto go pod uwagę bo dopiero wprowadził się na teren palika i nikt go właściwie nie znał. Był nim właśnie brat Cyrocki. Starszy Oaks spotkał się z nim i jego właśnie ustanowił nowym prezydentem palika, zaznaczając przy tym, że nie będzie długo służył w tym powołaniu, bo Pan będzie go potrzebował gdzie indziej. Faktycznie, niedługi czas później brat Cyrocki otrzymał powołanie na prezydenta misji w Polsce.

Tak powinien wyglądać proces powoływania zarówno braci i jak i sióstr w Kościele. Ale co robić, kiedy lista kandydatów jest krótka, czasem składająca się z jednego lub dwóch nazwisk? I co jeśli - delikatnie mówiąc - nasz kandydat nie posiada wszystkich upragnionych kwalifikacji? W takim przypadku trzeba pracować z tym, co się ma, z nadzieją, że jakimś cudem, Pan wykwalifikuje niedoświadczoną osobę po drodze. I tak się często dzieje. Wiele osób w Kościele przyznaje, że otrzymując jakieś powołanie nie mieli pojęcia jak się z niego wywiązywać, ale dzięki modlitwie i odnajdywaniu wskazówek w pismach świętych lub osobistych objawieniach jakoś się wszystko, albo prawie wszystko udawało. Nie wszyscy jednak szczerze starają się szukać natchnienia. Zamiast szukania odpowiedzi w pismach świętych i w osobistych objawieniach, rozglądają się dokoła. W rezultacie - wiele decyzji podejmowanych jest tak, by spodobały się one innym. To zupełnie naturalne. Nawet prorok Alma próbował unikać konfrontacji i kontrowersji, odmawiając osądzenia grzeszników i posyłając ich z powrotem do króla Mosjasza. Po jakimś czasie dopiero wpadł na genialny pomysł: Zapytam się Boga, co powinienem zrobić.

Dlaczego o tym piszę? Z pewnością nie dlatego, by zniechęcić kogokolwiek do wspierania swoich lokalnych przywódców. Po prostu zwracam uwagę na to, że w obecnym stadium rozwoju Kościoła w Polsce, owszem, powinniśmy popierać a - jeszcze bardziej - wspierać naszych przywódców, ale jednocześnie nie spodziewać się od nich zbyt wielkich cudów. Po prostu musimy sobie jakoś radzić z tym, co mamy. I zawsze pamiętać, że każdy człowiek na ziemi, łącznie z samym prorokiem, jest tu między innymi po to, by popełniać błędy i się z tych błędów uczyć. Jak powiedział jeden z prezydentów Kościoła - „Kiedy Bóg powołuje kogoś na proroka, nie odwołuje go z bycia człowiekiem.” Niewątpliwie dotyczy to także naszych lokalnych proroków i prorokiń.


Realne oczekiwania od nawróconych w Polsce.


A co takiego mamy w naszych kongregacjach? Oczywiście grupę ludzi, którzy z tego czy innego powodu podjęli odważną decyzję przyjęcia chrztu i przystąpienia do mało-popularnego w naszym kraju Kościoła. To wspaniale. Nie zapominajmy też jednak, że są to osoby wychowane w kulturze - wspaniałej pod wieloma względami, ale której daleko od kultury naszego ideału - Syjonu, społeczności Świętych, ludzi czystego serca i jednego umysłu.

Popatrzmy realnie na bagaż, który przynosimy ze sobą do Kościoła. Generalizując można śmiało powiedzieć, że w dużej mierze zostaliśmy wychowani nie - jak Bóg przykazał - przez troskliwych, kochających i natchnionych rodziców czy dziadków (dobry rodzic, babcia lub dziadek, bez względu na wiarę czy jej brak często podejmuje natchnione decyzje), ale przez przedszkolankę a potem nauczycieli, którzy zdobyli swoje pedagogiczne kwalifikacje w marksistowskiej uczelni. Byliśmy też wychowani przez rówieśników, którzy byli wychowani przez innych rówieśników oraz przedszkolanki, itd.

Od najmłodszych lat uczyliśmy się kłamać, ściągać na sprawdzianach, oszukiwać swoich rodziców, prześladować nieporadnych i dokonywać często bardzo nietrafnych osądów wobec ludzi. Nauczyliśmy się też osądzać innych niesprawiedliwie, w oparciu o często bardzo irracjonalne podstawy takie jak wygląd, ubranie, niemodne zachowanie czy brak popularności wśród rówieśników.

Świat z którego pochodzimy wyrobił w nas zły nałóg obrażania się na innych. W wielu przypadkach nosimy nasze urazy do końca życia nie biorąc pod uwagę możliwości, że nasz winowajca mógł przecież kompletnie zmienić swoje nastawienie a może nawet bardzo żałuje tego, że nas skrzywdził. Światło pełni ewangelii nakłania nas wprawdzie do przebaczenia i miłości, ale - powiedzmy sobie prawdę - nie przychodzi nam to w sposób naturalny. Kultura naszej społeczności uczy nas wprawdzie przebaczenia, podawania sobie dłoni i życzliwości wobec winowajców, ale to od nas zależy co tak naprawdę czujemy w sercu, kiedy się uśmiechamy i podajemy im dłoń. Nie jest łatwo czuć tego, czego powinno się odczuwać, bo miłość do „wroga” jest sprzeczna z ludzką naturą, „albowiem człowiek naturalny jest wrogiem Boga” i takim pozostanie jeśli nie stanie się świętym (Mosjasz 3:19).

Kiedy wkroczyliśmy w wiek dorosły okazało się, że nasze położenie nie tyle zależy od naszej wiedzy i kwalifikacji co od znajomości, układów i umiejętności podlizania się osobie od której zależy nasz awans, albo okazyjny zakup tego czy innego produktu. Życie nauczyło nas, że najlepiej otaczać się osobami, które nam nie zagrażają, a najlepiej jeśli pomogą coś załatwić, jeśli zachodzi taka potrzeba. Mimowolnie ładujemy ten niesprawiedliwy i odbierający wszystkim osiągnięcie maksymalnego zadowolenia system.

W szkole i z telewizji otrzymaliśmy dużo cennej wiedzy ale też i wiele nieprawd albo półprawd, których celem jest ułatwienie rządzącym zapanowanie nad nami. Może to i brzmi jak następna „teoria spiskowa”, ale nie koniecznie musi to być jakiś zorganizowany spisek. To wszystko wynika z ludzkiej natury oraz z natury obowiązującego systemu politycznego. Naturalnie życie rządzących znacznie ułatwia przekonanie poddanych do takich rzeczy, które motywują nas by na nich głosować. Dlatego też wbija się nam do głów, że jednego z największych tyranów historii naszego narodu, odpowiednika króla Noego w Księdze Mormona, należy nazywać „Wielkim”. Wmawia się nam, że prawda leży nie tam, gdzie leży, ale „pośrodku”. Zachęca się nas do kompromisów, do unikania skrajności nawet w kwestiach, w których właśnie skrajne podejście jest moralnie właściwe.

Przekonano nas jeszcze do wielu innych rzeczy, które sprawiają, że niektóre nauki pism świętych wydają się śmiesznie zacofane i - właśnie - niebezpiecznie skrajne. Przykładem jest wmówienie kobietom, że prawdziwe szczęście czeka je wtedy, gdy przez cały dzień będą wiernie służyć swojemu szefowi a nie mężowi i dzieciom. Filozofia tego świata twierdzi, że rycerskie oddanie wybrance, wspieranie jej finansowo i emocjonalnie jest podejściem zacofanym, wręcz średniowiecznym. Teraz wolna kobieta to ta, której priorytetom daleko od bycia przykładną matką, a najlepiej, jeśli w ogóle nie ma dzieci. W rezultacie tej kłamliwej propagandy takie słowa jak „wolność” czy „wybór” ograniczają się do prawa do bezkarnego dokonania aborcji.

Te diabelskie filozofie trafiają do serc Świętych nie tylko w Polsce. Kiedy ostatni raz słyszeliśmy o zrzutce dla rodziny, której ojciec stracił nagle zatrudnienie? A ile razy proszeni jesteśmy na facebooku o wysyłanie pieniędzy matce samotnie wychowującej swoje dzieci? Kobiety skazujące swoje potomstwo na dorastanie bez ojca są w naszym świecie niemal bohaterkami zasługującymi nie tylko na naszą litość, ale podziw. Są oczywiście takie przypadki, w których mama bez własnej winy skazana jest na samotność, ale generalnie taka praktyka nie zasługuje na wsparcie tych, którym objawiono prawdę o prawie dziecka do bycia wychowywanym przez mamę i tatę.

Wymieniłem tylko kilka kłamstw świata, z którego prawie wszyscy w polskim Kościele Jezusa Chrystusa pochodzimy. Oczekiwaniem naszego Ojca było ich porzucenie („wyjście z Babilonu”) ale my ich nie chcemy porzucać, bo w 21 wieku to zbyt skrajne, zacofane. Czy powinno nas więc dziwić, że nie jesteśmy Syjonem?

Mamy wprawdzie dostęp do objawień, prawdziwych, uniwersalnych wartości, praw i zasad pochodzących od Wszechwiedzącego. Nie okłamujmy się jednak. Wielu z nas ich nie zna, bo nie czytamy Księgi Mormona jak jesteśmy do tego zachęcani.

W księdze Doktryna i Przymierza 84:54-59 czytamy:


„I wasze umysły były zaćmione w przeszłych czasach ze względu na niewiarę, i ponieważ lekceważyliście rzeczy, które otrzymaliście — które to próżność i niewiara sprowadziły potępienie na cały Kościół. I potępienie to spoczywa na dzieciach Syjonu, zaiste na wszystkich. I pozostaną potępione, dopóki nie odpokutują i nie przypomną sobie nowego przymierza, samej Księgi Mormona i poprzednich przykazań, które im dałem, nie tylko po to, aby mówić, ale aby czynić według tego, co napisałem — aby mogli wydać owoc godny królestwa ich Ojca; inaczej pozostaje klęska i sąd, które spadną na dzieci Syjonu. Bowiem czyż dzieci królestwa bezczeszczą moją świętą ziemię? Zaprawdę, powiadam wam: Nie.”

Czego się więc możemy spodziewać od członków prawdziwego Kościoła, ale nie koniecznie do końca Świętych, bo potępionych (czyli „zatrzymanych w rozwoju” jak tama zatrzymuje wodę) z powodu lekceważenia Księgi Mormona i Biblii albo używania ich nauk głównie do przygotowywania pięknych przemówień „po to, aby mówić” a nie „czynić według tego” co zawierają? Możemy się spodziewać tego, że ci, którzy studiują Księgę Mormona i biorą jej nauki na poważne, będą uznawani za skrajnych fanatyków. Świat z którego pochodzimy i którego nie chcemy za bardzo opuścić, uczy, że powinno się takie osoby osądzać bardzo negatywnie. Są zacofane, nietolerancyjne i seksistowskie. Takich osób najlepiej unikać a już z pewnością nie dopuszczać ich do odpowiedzialnych powołań w Kościele by natrętnie nie przytaczały niewygodnych wersetów z pism świętych zamiast powtarzania tych, które nie zdają się podważać modnych filozofii świata.


Zacofany Lehi naucza śmiesznych i dawno już niemodnych filozofii mieszkańców Jerozolimy.

Na szczęście Kościół jest tak wspaniale zorganizowany, że nie jesteśmy tu, w Polsce, zupełnie zdani na siebie samych. Prezydent Hinckley porównał kiedyś system misjonarski do układu krwionośnego. Co kilka miesięcy pojawiają się w naszych gminach osoby często pochodzące z miejsc, gdzie Kościół bardziej przypomina Syjon. Co trzy lata powoływany jest też na przywódcę naszej misji człowiek doświadczony, a więc taki, który nie musi się zbytnio wytężać, żeby wyobrazić sobie cel do którego chce nas doprowadzić, bo wie jak Kościół powinien funkcjonować.


Realne oczekiwania od prezydenta misji.


Zastanówmy się teraz przez moment czego się można spodziewać od przydzielonego do naszego kraju prezydenta misji. Najczęściej pochodzi on z miejsca w którym żyją Święci od wielu pokoleń. Ich przodkowie zostali skarceni przez niebiosa wieloma plagami za lekceważenie nauk Biblii i Księgi Mormona wynosząc z tych doświadczeń cenne lekcje. Nie było im dane wzniesienie obiecanej świątyni w Independence. Zostali siłą usunięci ze Stanu Missouri. Ich znajomi i członkowie rodziny umarli z zimna i wycieńczenia podczas Wielkiej Wędrówki do serca Gór Skalistych gdzie nareszcie znaleźli spokój, daleko od rządu, uprzedzeń i prześladowań. Przynajmniej na jakiś czas, bo szatańskie dekrety i ustawy dosięgnęły ich na pustym odludziu z powodu demonizowanej przez protestantów praktyki poligamii oraz kłamliwych pogłosek o złym traktowaniu kobiet.

Dzięki jednak poligamii udało się Bogu wychować sprawiedliwe pokolenie, bo system „małżeństwa celestialnego” dawał kobietom więcej wolności. Nie były one zmuszane do kompromisu, do wiązania się z mężczyzną słabej wiary i nie do końca oddanym Bogu. Żaden mężczyzna nie był „zajęty”, nawet jeśli już poślubił kogoś innego. W ten sposób Bóg był w stanie umieścić większość swoich wybranych dzieci w rodzinach przewodzonych przez prawdziwie nawróconych i wiernych posiadaczy kapłaństwa. Poligamia zrobiła swoje i na szczęście mamy tę kontrowersyjną praktykę za sobą.

Prezydenci naszej misji pochodzą często z rodzin, które są czwartym, piątym, może nawet ósmym pokoleniem „mormońskich pionierów”. Doświadczenie nauczyło ich wielu prawd i dobrych nawyków. Niektóre jednak nie do końca sprawdzają się w miejscu, w którym Kościół rozpoczął swoje działanie 30 lat temu i od tamtej pory może się pochwalić bardzo miernym wzrostem (nawet w porównaniu do naszych sąsiadów, którzy zaczynali w tym samym czasie co my a teraz mieszkają w cieniu Świątyni).

Od prezydenta misji możemy się na przykład spodziewać pełnego zaufania do lokalnych przywódców. Bardzo dobra zasada, ale w społeczności dużej i będącej efektem prawie dwóch wieków doświadczenia. Przyjeżdża więc do Polski, gdzie nikogo tak na prawdę nie zna. Potrzebuje jednak wskazówek od kogoś, kto zna nasze realia. Kogo więc poprosi o poradę? Na czyim osądzie będzie, przynajmniej na początku, się opierał? Oczywiście tych, którzy obecnie pełnią tu przywódcze odpowiedzialności (oraz tych, którzy zgrabnie zasiadać będą u jego boku lub w inny sposób zabiegać o jego względy). Pamiętajmy - jego doświadczenie nauczyło go, że przywódcy są natchnieni i wybrani przez objawienie. Nie przychodzi mu do głowy możliwość wzięcia pod uwagę opinii osoby, która przywódcą nie jest, bo gdyby warta była jego uwagi, byłaby przecież przywódcą. Błędne koło. A może być przecież tak, że przywódcą nie jest właśnie dlatego, bo - w przeciwieństwie do pozostałych - wpadła kiedyś na dziwny pomysł, że nauk Księgi Mormona, łącznie z tymi uznawanymi w dzisiejszym świecie za politycznie niepoprawne, nie należy lekceważyć.

Warto też pamiętać, że prezydent Polskiej Warszawskiej Misji pełni tak naprawdę dwie role - prezydenta misji oraz prezydenta palika. W tych miejscach na świecie, gdzie paliki już istnieją (np. na Ukrainie i na Węgrzech), to prezydenci palików służą lokalnym członkom pozostawiając prezydentowi misji tylko sprawy związane z pracą misjonarską. W Polsce jednak nadal pod prezydenta misji podlegają nie tylko misjonarze, ale również wszyscy członkowie Kościoła. Warto to docenić i zdać sobie sprawę, że to niemałe wyzwanie. Dlatego też nasz prezydent misji zmuszony jest w dużej mierze polegać na osądzie swoich lokalnych doradców, czyli ludzi wychowanych przez przedszkolanki, marksistowski system edukacji, posiadających samozachowawczy nawyk odsuwania od przywódczych stanowisk osób mądrzejszych od siebie (szczególnie kiedy od stanowiska w Kościele uzależnione są ich dochody), i tak dalej.


Prawda a nie naiwne, pozytywne myślenie czyni człowieka wolnym


Wystarczy tego gdybania. Nie sądzę, że moje podejście jest zbyt cyniczne. Poddaję powyższe scenariusze pod rozwagę Czytelnika nie dlatego, by kogokolwiek zachęcić do niepopierania swoich przywódców (a jeśli mamy powody do ich niepopierania, śmiało i odważnie podnieśmy dłoń, by dać sobie możliwość podzielenia się nimi z wyższymi przywódcami). Powinniśmy też doceniać odwagę i - w wielu przypadkach - ogromne poświęcenia związane z przystąpieniem do przywróconego Kościoła przez polskich Świętych.

Dzielę się tylko swoimi przemyśleniami, bo mi, osobiście, pomagają one bardziej kochać ludzi i wybaczać ich ewentualne słabości oraz błędy. Dobrze jest mieć pozytywne nastawienie i wychodzić z założenia, że człowiek jest dobry i kieruje się godnymi pochwały intencjami. Nie trzeba jednak zapominać, że to prawda czyni człowieka wolnym. Dobrze jest więc patrzeć na wszystko realnie, a od niedoskonałych istot nie oczekiwać doskonałości. Świadomość pozostawiającego wiele do życzenia pochodzenia naszych sióstr i braci w Kościele w Polsce uczy nas, że powinniśmy być przygotowani na ewentualne błędy, niedopatrzenia, intencjonalne lub nieintencjonalne skrzywdzenie niewinnej osoby, może nawet nas samych. Fakt, że żyjemy na bardzo niedoskonałym świecie (pisma święte uczą, że Szatan jest panującym tu władcą) powinno niejako usprawiedliwiać błędy ludzi a to bardzo pomaga nam wybaczyć naszym winowajcom. A już z pewnością błędy innych nie powinny skutkować w decyzji łamania naszych przymierzy z Bogiem.

Na początku wspomniałem o pragnieniu sprzed lat, szczerej i otwartej rozmowy z przyjezdnym, doświadczonym i natchnionym przywódcą generalnym Kościoła. Teraz nie odczuwam już takiej potrzeby, bo - po pierwsze - ze zdumieniem zdałem sobie sprawę, że odpowiedź na moje dylematy przez cały czas znajdowała się w moim plecaku (o tym za chwilę), a po drugie - nauczyłem się nie wymagać od nikogo wiedzy i zrozumienia tematów, o których nie muszą mieć większego pojęcia.

Każdy człowiek, także Siedemdziesiąty, jest produktem swojej przeszłości, łącznie z czynnikami ograniczającymi pełnię zrozumienia niektórych tematów i sytuacji. Dlatego nie spodziewałbym się już wielkiego zrozumienia. Miałby zresztą pełne prawo do przyłączenia mnie w poczet lokalnych mieszaczy, którzy maniakalnie odmawiają podporządkowania się kapłaństwu na przykład dlatego, że prezydent gminy nosi pierścień atlantów, głosuje na inną partię, albo poprosił o niezabieranie głosu w szkole niedzielnej z powodu ich kłótliwej natury (nie są to, niestety, zmyślone scenariusze). Są przecież i tacy, szczególnie w miejscach, w których Kościół niedawno rozpoczął swoją działalność (albo od trzech dekad znajduje się w stanie stagnacji).

Łatwo mi, natomiast, wyobrazić sobie, że usłyszałbym od Siedemdziesiątego zachętę do wgłębnego studiowania Księgi Mormona, która zawiera odpowiedzi na wszystkie ważne pytania. Taka porada byłaby faktycznie natchniona, bo ta właśnie księga zawiera wskazówki dla osób przydzielonych do gminy, której daleko od doskonałości.


Możemy spać spokojnie.


Za chwilę przejdę do szczegółów, ale najpierw podkreślę fakt, że żyjemy w niezmiernie wyjątkowym okresie historii. Dyspensacja Pełni Czasów jest pierwszą (i naturalnie ostatnią) dyspensacją, która nie zakończy się globalnym odstępstwem. Podkreślam, że globalnym, bo nikt, nawet sam Bóg, nie może nikogo zmusić do osobistego odstępstwa (może i może, ale tego nie zrobi, bo szanuje naszą wolność). Nie mamy też gwarancji, że nasza kongregacja, choć blisko związana z Salt Lake City kanałami kapłaństwa, nie pozwoli sobie na lokalne odstępstwo od niektórych zasad, wartości czy praktyk Kościoła.

Skoro więc istnieje możliwość przebywania w miejscu, w którym zasady przywróconej ewangelii nie są w pełni przestrzegane, a więc nastąpiło odrzucenie objawienia (czysta definicja słowa „odstępstwo”), czy Księga Mormona uczy nas jak w takiej sytuacji postępować? Tak i to już w jej pierwszych rozdziałach.


Cenne nauki Księgi Mormona dla osób żyjących w odstępstwie.


Lehi wychowywał się w Jerozolimie, mieście zamieszkałym przez Izraelitów, którzy nie przestrzegali przykazań Boga. Z wyjątkiem rodziny Ismaela sąsiedzi i znajomi z Kościoła przyjęli światowe standardy, zaakceptowali modne filozofie i stopniowo święte sprawy stawały się dla nich śmieszne, a nawet niesmaczne. Jaka była reakcja Lehiego na tę sytuację? Pozostał wierny. Nadal wypełniał dane mu przez Boga powołanie. Nie unikał ludzi, ale jak mógł tak starał się wywrzeć na nich pozytywny wpływ. Gdyby Lehi żył w naszych czasach to niewątpliwie każdego tygodnia przyprowadzałby swoją rodzinę do Kościoła (chyba, że dane by mu było żyć w czasie pandemii, ale to inna sprawa).

Geniusz Lehiego polegał nie tylko na jego wierności wobec doskonałego Boga ale również wierności wobec niedoskonałych ludzi. Kochał nie tylko Boga ale również swoich odstępnych przyjaciół a nawet wszystkich mieszkańców miasta. Wytrwale ostrzegał ich przed nadchodzącą okupacją babilończyków. Robił to pomimo wielu przykrości jakich doświadczał ze strony mieszkańców Jerozolimy.

Czy nie stanowi to wyraźnego wzoru do naśladowania dla nas? Jego synowie: Nefi, Sam a potem także Jakub i Józef poszli w jego ślady. Pozostali wierni zarówno Bogu jak i swoim niewiernym braciom. Aż do czasu otrzymania stanowczego przykazania oddzielenia się od Lamanitów po tym jak możemy się domyślić, podjęli oni ostateczną decyzję odrzucenia pełni ewangelii.

Czytamy też o Abinadim nawołującym członków Kościoła do powrotu do wiary w Mesjasza oraz Almie przywracającym pełnię ewangelii łącznie z obrzędem chrztu pośród nefickiej kolonii zaczynając od kompletnego zera, bo na początku był jedynym wiernym członkiem Kościoła. Księga Mormona kończy się dramatyczną relacją z przykrych doświadczeń Mormona. Podjął on patriotyczną decyzję o poprowadzeniu armii swojego ukochanego narodu przeciwko agresywnym sąsiadom mimo, że z powodu niegodziwości Nefitów nie miał żadnej nadziei na zwycięstwo. Ostatnim kronikarzem był syn Mormona - Moroni, latami samotnie ukrywającym się przed Lamanitami, będąc ostatnim żywym przedstawicielem narodu ale do śmierci pozostając wiernym Bogu i doprowadzając w ten sposób do wypełnienia się starotestamentowego proroctwa o wyłonieniu się prawdy z ziemi jak szept zmarłych.

Księga Mormona uczy nas jak postępować, kiedy naszym kongregacjom daleko jeszcze od Syjonu. Do końca życia, bez względu na cokolwiek, nikt nie odbierze nam możliwości pozostania wiernym świętym przymierzom chrztu oraz tych zawartych w Świątyni Pana.

Jest to o tyle dla nas łatwiejsze, że - jak już wspomniałem - żyjemy w bardzo wyjątkowych czasach. Co do wierności apostołów możemy spać spokojnie. Chociaż i oni są ludźmi, a więc z pewnością popełniają błędy, Bóg obiecał nam, że nie będziemy przez nich zwiedzeni. „Nie ma tego w zamyśle Bożym.” - powiedział prorok Woodruff - „Gdybym spróbował to uczynić, Pan usunąłby mnie z mego stanowiska, i tak postąpi z każdym, kto usiłuje odwieść dzieci ludzkie od wyroczni Bożych i od ich obowiązków.” (Doktryna i Przymierza - Oficjalna Deklaracja I).

Jesteśmy więc w o wiele lepszym położeniu od Lehiego, Abinadiego czy Mormona. Mamy dostęp do współczesnych objawień. Mamy pisma święte, łącznie z Księgą Mormona, nareszcie w pełni poprawnym jej tłumaczeniem, o której starotestamentowi prorocy przepowiadali, że odegra kluczową rolę w zgromadzeniu Izraela, czyli powstawaniu gmin, dystryktów a potem okręgów i palików. Mamy prawdziwe kapłaństwo - upoważnienie i moc od Boga do kierowania Kościołem i udzielania prawdziwych, wiążących w niebie obrzędów. Prawie każdej niedzieli możemy przyjmować sakrament i słuchać natchnionych przemówień, nawet jeśli wygłaszają je czasem osoby, które nas wcześniej uraziły (coś dziwnego dzieje się z człowiekiem, nawet bardzo niedoskonałym, kiedy staje za mównicą i przemawia do Świętych). Możemy przestrzegać przykazań i cieszyć się ciągłym towarzystwem Ducha Świętego. Bóg nam raczej nie nakaże opuścić nasze miasto i wyruszyć w wieloletnią wędrówkę przez pustynię i ocean. Skoro więc udało się Lehiemu i Nefiemu, i nam może się udać. A jeżeli nawet otworzy się przed nami droga do Anglii, czy Ameryki to zanim to nastąpi, możemy nadal brać czynny udział w życiu Kościoła (jeśli trzeba - możliwie jak najtaktowniej unikając kontaktu z osobami toksycznymi, irytującymi lub dołującymi swoimi bezmyślnymi czasem komentarzami).

Pozostając wiernymi pomimo doświadczonych przykrości zwiększamy też szansę pokonania lokalnego odstępstwa. W czasach starożytnych Bóg nie niszczył miast dopóki przebywał w nich choć jeden wierny. Nie czekajmy więc na czas, w którym nasze kongregacje będą przypominały opisy Syjonu czy nasze doświadczenia z odwiedzin Utah. Zróbmy wszystko, co możemy, żeby do takiej sytuacji doprowadzić. Chociażby przez cotygodniowe pojawianie się w Kościele.

Nie zapominajmy też i doceniajmy fakt, że nasza gmina jest jednak jakąś odskocznią od szalonej rzeczywistości. Ktokolwiek by do niej nie należał czy nawet nią kierował, jest to organizacja, w której panuje kultura uprzejmości, uczciwości, wierności małżonkowi i odważnego odmawiania uczestnictwa w przyjętych na świecie niskich normach etycznych. Jako nawróceni członkowie Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich opuściliśmy środowisko kłamców, oszustów, zdrajców, złodziei i obłudników. Nawet jeśli nasze gminy czują się wystarczająco usatysfakcjonowane przejściem do poziomu terestialnego, nie pierwszy to raz i nie ostatni. Nasi przodkowie też z oporem przyjmowali oferowaną im przez Boga pełnię błogosławieństw, posyłając Mojżesza, jedynego posiadacza kapłaństwa Melchizedeka w jego czasach, do świątyni, by za nich załatwiał sprawy w tym świętym miejscu. Co robił Mojżesz? Wchodził na górę i rozmawiał z Panem, a potem kontynuował zaproszenie wobec innych do towarzyszenia mu w następnej podróży do świątyni.

Bądźmy jak Mojżesz i Lehi.

piątek, 1 maja 2020

Dlaczego nie uprościć nieco pism świętych?

Czy zastanawiałeś się kiedyś dlaczego pisma święte są czymś bardzo wyjątkowym? I czy faktycznie potrzebne są nam tysiące stron tekstu często napisanego trudno zrozumiałym językiem, zawierającego proroctwa, wskazówki, przykazania, opisy wydarzeń, anegdot a nawet instrukcji dokonywania nieobowiązujących już rytuałów? Czy nie można by tego wszystkiego jakoś uprościć, skondensować i ułożyć w sensownym porządku?

Pięćset lat temu ktoś w Kościele Katolickim wpadł na pomysł napisania katechizmu. Zawiera on, między innymi, oficjalną wykładnię doktryny tej religii oraz listę obowiązujących zasad moralności. Dzięki tej publikacji zapoznanie się lub przypomnienie sobie najważniejszych nauk jest łatwe i nie wymaga tyle czasu, jakiego potrzebowalibyśmy na zbadanie całej Biblii (i zapoznanie się z niepisaną tradycją).

Za odpowiednik katechizmu w Kościele Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich można uznać książkę „Zasady Ewangelii”. Jest to starannie zorganizowana publikacja podzielona na rozdziały, każdy z nich zawierający lekcję z konkretnej zasady lub nauki Kościoła. Tekst napisany jest współczesnym, prostym językiem. Pamiętam jak podczas mojej misji nie raz zastanawiałem się dlaczego, zamiast rozdawania ludziom Księgi Mormona nie wręczamy im „Zasad Ewangelii”. Czytelnik mógłby łatwo przyswoić sobie podstawowe zasady naszej wiary. A jednak przywódcy Kościoła zachęcają nas do studiowania długich i nie zawsze łatwych do ogarnięcia pism świętych. Wszystko inne, łącznie z podręcznikami, powinniśmy traktować jako pomocne dodatki.

Co więc jest w pismach świętych takiego, czego nie można znaleźć nigdzie indziej? Czy wiedza o doświadczeniach starożytnych proroków jest dla nas cenna? Czy potrzebne są nam relacje z wojen, opisy walk, czy zrozumienie systemu walutowego Nefitów? I kogo interesuje, że prorok Noe upił się i spał na golasa? Nie możemy sobie darować opisów procesu składania ofiar ze zwierząt? Po co nam znajomość liczby żon króla Dawida czy Salomona?

A jednak pisma święte oddziałują na szczerze spragnionego wiedzy i zrozumienia czytelnika w sposób wyjątkowy. Zmęczonemu codzienną konfrontacją z przeciwnościami przywracają siłę, odwagę i determinację. Pocieszają przygnębione serce jak list od wiernego przyjaciela. Zdezorientowanemu umysłowi przywracają porządek. Ich efekt można porównać do zresetowania zablokowanego komputera. Działają na ducha jak woda działa na ciało - usuwając brud, odświeżając, studząc  i zaspokajając pragnienie. Przywracają lub wzmacniają wiarę w oczyszczającą moc Zadośćuczynienia. Zapewniają, że wszystko się jakoś ułoży bo - cokolwiek zdarzyło się do tej pory - wszystko idzie zgodnie z boskim planem. Ostrzegają też przed fatalnym efektem łamania uniwersalnych praw. Grzesznika zachęcają do pokuty. Łagodzą gniew. Uspokajają zrozpaczonego. Przede wszystkim - umożliwiają odczuwanie przez czytelnika wpływu Ducha Świętego, który świadczy o Chrystusie, pociesza i przywraca cenną pamięć.

Jasno i konkretnie przedstawione informacje w podręcznikach pomagają nam zrozumieć generalne wartości i zasady objawione ludzkości przez Boga, ale to pisma święte w połączeniu z często pogmatwanymi sytuacjami, których doświadczamy na codzień oraz wpływem Ducha Świętego pomagają nam w ogarnięciu znaczenia tego wszystkiego a nawet w podejmowaniu ważnych decyzji. Podręczniki tak się mają do pism świętych jak słowniki do najwybitniejszych dzieł literatury.

Oddnoszę czasem wrażenie, że pisma święte są pewnego rodzaju alegorią ludzkiego życia. Życie jest o wiele bardziej skomplikowane od skondensowanych list zasad i przykazań. Po tłustych latach przychodzą chude i odwrotnie. Doświadczamy przeróżnych transformacji, przechodzimy przez etapy, zmieniają się nasze role i odpowiedzialności a co za tym idzie - zmienia się nasza perspektywa i podejście do wielu spraw i nasze opinie.

Lektura pism przenosi nas do wielu różnych miejsc i sytuacji. Kiedy już się nam wydaje, że zrozumieliśmy pewną zasadę, nagle okazuje się, że nasze zrozumienie nie jest jednak pełne. Jak wkraczający w dorosłe życie nastolatek, stawiając się w miejscu bohaterów opisanych historii zdajemy sobie sprawę, że nie wszystko jest takie proste jak się na początku wydawało. Kochaj bliźniego, nie zabijaj - w porządku. Te przykazania mają sens. Nigdy nie trzeba nikogo zabijać. Pojawia się jednak nagle armia przepełnionych uprzedzeniami Lamanitów. Kogo mam teraz kochać - ich czy moją rodzinę? Odmówienie obrony jest równoznaczne ze śmiercią niewinnych ludzi. Muszę więc zabić. Ale nie muszę nienawidzieć. Po zakończeniu bitwy mogę przebaczyć i nie nosić do końca życia urazy jak wielu naszych rodaków wobec Rosjan, Niemców czy Ukrainców po 80 latach od zakończenia wojny.

Łatwo jest wydrukować w podręczniku listę Dekalogu czy innych przykazań, ale trudniej jest wiedzieć do jakich sytuacji nawiązują i kiedy powinno się ich przestrzegać. Czy powinniśmy, na przykład, brać pod uwagę zakaz pożądania własności bliźniego podczas podejmowania decyzji na kogo głosujemy w wyborach? Czy wspieranie państwowego systemu „opieki społecznej” nie jest łamaniem tego przykazania jak również „nie będziesz kradł”? Odpowiedzi na te i wiele innych pytań nie znajdziemy w żadnym podręczniku wydanym przez Kościół. Zamiast tego, przynajmniej dwa razy do roku słyszymy z ust proroków i apostołów słowa zachęty do naśladowania przykładu Zbawiciela oraz osobistego studiowania pism świętych z podkreśleniem szczególnej pozycji przygotowanej konkretnie dla naszego pokolenia - Księgi Mormona. Zawsze tak było, że general authorities podkreślali generalne zasady.

Życie jest pełne dylematów. Wyobraź sobie, że zostałeś powołany do służby na misji na Ukrainie. Niespodziewanie władze tego państwa postanawiają ukrócić działalność ewangeliczną „zachodnich” religii, żeby niepotrzebnie nie mieszały obywatelom w głowach. Zdajesz sobie sprawę, że jeden z naszych Artykułów Wiary brzmi: „Wierzymy w podporządkowanie się królom, prezydentom, włodarzom i sędziom; w przestrzeganie, poszanowanie i poparcie dla prawa.” Sprawa wydaje się więc prosta - dalszy pobyt na Ukrainie nie ma już większego sensu, bo celem Twojego przyjazdu tutaj jest nauczanie przywróconej ewangelii. Teraz jednak wiązałoby się to z łamaniem prawa.

Przypominasz sobie jednak lekcję z Nowego Testamentu. Kiedy Piotr i Jan otrzymali od władz rzymskich zakaz nauczania w imię Jezusa, odmówili posłuszeństwa argumentując: „Czy słuszna to rzecz w obliczu Boga raczej was słuchać aniżeli Boga, sami osądźcie;” (Dzieje Apostolskie 4:19).

Wyjmujesz więc plakietkę z nazwą Kościoła i wychodzisz z kolegą na ulicę Lwowa by kontynuować dzielenie się przesłaniem przywrócenia. Zatrzymuje cię policjant. Pyta kim jesteś i czym się zajmujesz. Wiesz, że nie powinieneś kłamać ale nie chcesz być aresztowany i deportowany. Czy przykazanie mówienia prawdy dotyczy również odpowiadania na pytania przedstawicieli władzy ustanawiającej prawa naruszające osobistą wolność, łącznie ze swobodą czczenia Boga w zgodzie z własnym sumieniem?

Znowu z pomocą przychodzi Duch Święty. Przypominasz sobie o doświadczeniu Abrahama, który w obawie przed utratą życia twierdził w Egipcie, że jego małżonka, Sara, jest jego siostrą. Można go usprawiedliwiać argumentując, że nie skłamał, bo przecież każdy człowiek jest jego bratem lub siostrą. Doskonale jednak zdawał sobie sprawę jak jego słowa zostaną zrozumiane przez sługi faraona. W obliczu nieprawej praktyki obierania obcokrajowcom ich żon nie poczuwał się do obowiązku wyznawania całej prawdy. A potem zapisał to w swej kronice dla naszej nauki.

W końcu odpowiadasz policjantowi, że jesteś nauczycielem języka angielskiego. Faktycznie, wraz ze swoim kolegą organizujecie regularne lekcje nauki tego języka. Nie skłamałeś więc. Nie zupełnie. Nie miałeś przecież obowiązku zwierzania się ze wszystkiego.

Zauważ, że w powyższym przykładzie żaden rozdział czy paragraf kościelnych podręczników nie pomógłby Ci podjąć właściwej decyzji. Uczą one, że kłamać nie powinniśmy. Nie powinniśmy też łamać prawa kraju w którym się znajdujemy. Te zasady są dobre i każdy powinien ich przestrzegać. Nie zawsze jednak, nie w każdej sytuacji. W niektórych, na szczęście bardzo wyjątkowych i rzadkich sytuacjach, możemy otrzymać natchnienie, że właściwą decyzją jest nieposłuszeństwo prawu a nawet kłamstwo. Taką sytuacją były na przykład prześladowania amerykańskiego rządu Świętych żyjących w związkach poligamicznych w ósmej dekadzie 19 wieku. Wielu z naszych członków, łącznie z samymi apostołami było skazywanych na karę więzienia za łamanie zakazu praktyki poligamii.


Prorok John Taylor z dumą odbywający karę za posłuszeństwo Bogu a nie politykom.


Klasycznym i może już nieco zużytym przykładem jest ukrywanie Żydów podczas drugiej wojny światowej, a więc w czasie, w którym było to surowo zabronione. Warto go tu jednak przytoczyć. Gdybyś żył w tamtych czasach i niemiecki oficer zapytałby się Ciebie, czy ktoś w twojej wsi czy kamienicy ukrywa żydowską rodzinę to jak byś postąpił? Wiedziałbyś dobrze, że prawdziwa odpowiedź jest twierdząca. Jakiego wyboru byś dokonał?

Fanatycznie, a więc bez Ducha, trzymając się instrukcji z kościelnych podręczników, musiałbyś wyznać prawdę. Jednak skutki takiej decyzji byłyby fatalne, prawda? Wręcz tragiczne.

Każdy przyzwoity człowiek bez zastanowienia skłamałby w takiej sytuacji. I nawet przez sekundę nie doświadczyłby poczucia winy. Przeciwnie, Twoja odwaga wzmocniłaby Twoje poczucie własnej wartości. I słusznie. Niewykluczone też, że podczas ostatecznego sądu ustawi się w kolejce długi sznur potomków uratowanej przez ciebie rodziny by osobiście podziękować Ci za dobrowolne narażenie się na ryzyko utraty własnego życia by uratować obcych, ale niewinnych ludzi od śmierci w komorze gazowej. Jeśli jeden z nich okazał się geniuszem (a takich nie brakuje w tym narodzie), powiedzmy, że uratował ludzkość od groźnej epidemii tworząc zbawienny lek, kolejka może się powiększyć o kilka milionów wdzięcznych osobników.

Skoro zahaczyłem tu o naszych braci - Izraelitów z plemienia Judy, przychodzi mi do głowy jeszcze jedna analogia. Jednym z kilku ulubionych filmów moim i mojej żony jest „Skrzypek na dachu”. Akcja tego wspaniałego musicalu odgrywa się w żydowskiej wsi gdzieś w Rosji na początku dwudziestego wieku. Pokazane jest tam, między innymi, zamiłowanie tego narodu do ustalania kodeksów zawierających konkretne listy i wskazówki - co wolno a czego nie wolno robić. Grupa mężczyzn zaczepia lokalnego rabina i pyta czy istnieje właściwe błogosławieństwo dla cara. W innej scenie grupa weselników staje przed dylematem czy godzi się mężczyźnie tańczyć z kobietą. Problem rozwiązuje kompromis - para łączy się za pośrednictwem trzymanej przez nich wspólnej chustki.

Parę lat temu moja żona odwiedziła oczekującą na przeszczep wątroby siostrę w Nowym Jorku. Budynek żydowskiego szpitala w którym się znajdowała przystosowany był do ewentualności poruszania się między piętrami podczas dnia Szabatu. Jak wiadomo, w tym świętym dniu religijni Żydzi nie wykonują żadnej pracy, łącznie z naciśnięciem guzika w windzie. Dlatego jedna z wind w każdą sobotę bez przerwy wznosiła się i opadała zatrzymując się na każdym piętrze.

Ta potrzeba żydowskiego narodu do ustalania klarownego, uniwersalnego kodeksu postępowania odnoszącego się do każdej sytuacji życiowej widoczna jest na ramach Nowego Testamentu. Jak za starym rabinem we wsi Anatewka, podobnie za Jezusem podążały tłumy Żydów zadających mu pytania o specyficzne sytuacje. Czy można uzdrawiać w dzień Szabatu? Czy można uratować woła, który wpadł w sobotę do dołu? Czy płacić podatek okupantowi? Kogo kochać a kogo nienawidzieć? Czy zachować wierność żonie, czy też można się z nią rozwieść? Co zrobić z prostytutką przyłapaną na gorącym uczynku? I tak dalej.

Jezus, tak jak i wybrani przez Niego specjalni świadkowie w naszych czasach, nie był zainteresowany dawaniem konkretnych odpowiedzi. Jego instrukcje były zazwyczaj generalne. Tak samo i w naszych czasach nauki Jezusa skupiają się na uświadomieniu nam celu do którego powinniśmy zmierzać jeżeli pragniemy przez wieczność cieszyć się pełnią szczęścia. Od list i procedur bardziej potrzebujemy towarzystwa Ducha Świętego, bo życie nie jest proste. Dlatego właśnie musimy czytać pisma święte i dlatego są one takie obszerne a zawarte w nich sytuacje i przykłady często są niejednoznaczne, a w wielu przypadkach niemożliwe do zrozumienia bez pomocy Ducha Świętego.

W następnym artykule postaram się pokazać, że Księga Mormona zawiera cenne wskazówki dla osób rozczarowanych przykładem braci i sióstr w Kościele. I to już w pierwszym rozdziale.

niedziela, 29 marca 2020

Wnioski z pandemii COVID-19



Wielu ludziom na całym świecie zadrżała pod nogami ziemia. Niektórym dosłownie - na przykład mieszkańcom Salt Lake City. Innym z powodu lęku zarażenia się potencjalnie groźnym wirusem oraz ekonomicznych skutków rządowych restrykcji mających na celu zmniejszenie, lub przynajmniej spowolnienie rozprzestrzeniania się COVID-19. Wiele firm zawiesiło lub zakończyło swoją działalność. Miliony ludzi straciło pracę.

Pomimo tego wszystkiego możemy być optymistami. Rozpoczęła się wiosna - zapowiedź zakończenia grypowego sezonu. Pustki na ulicach i zachowanie bezpiecznej odległości w kolejkach do sklepów z żywnością dodaje nadziei, że COVID-19, jak inne podobne wirusy, zostanie wkrótce pokonany. Wszystko wróci do normy. Znowu będziemy mogli podawać sobie dłonie i zapraszać na rodzinne obiady przyjaciół i znajomych. Nareszcie odwiedzimy naszych rodziców i dziadków bez obawy zarażenia ich śmiertelną chorobą.

Ta sytuacja daje jednak do myślenia. Żyjemy na pięknej i przyjaznej planecie, ale nie powinniśmy czuć się zbyt wygodnie, zbyt bezpiecznie. Nagle, bez ostrzeżenia, może wydarzyć się coś, co przepełni nasze serca lękiem o najbliższą przyszłość.

Dwa tysiące lat temu Jezus przepowiadał czasy w których „ludzie omdlewać będą z trwogi w oczekiwaniu tych rzeczy, które przyjdą na świat, bo moce niebios poruszą się.” (Łukasz 21:26) Jeżeli Corona-wirus nie jest jeszcze częścią wypełnienia się tego proroctwa, być może ma nam o nim przypomnieć.

Choroby, cierpienie, utrata pracy, załamanie gospodarki, wypadek samochodowy, śmierć bliskiej osoby, wojna - takie rzeczy się zdarzają, są częścią „doświadczenia w ciele”. Jak możemy się przygotować na ewentualność takich niespodziewanych osobistych lub powszechnych kataklizmów, by zmniejszyć ich negatywny efekt na nasze emocje, czy dobrobyt lub bezpieczeństwo naszych rodzin?

Zacznijmy od wiedzy, która „wielce powiększa duszę” (NiP 121:42)


1. Wszystko idzie zgodnie z planem.


Przede wszystkim musimy zawsze pamiętać, że Plan Szczęścia nie może zostać naruszony. Nic nie jest w stanie przeszkodzić naszemu wszechmocnemu Ojcu w jego dziele zbawienia swoich dzieci. Cokolwiek by się nie wydarzyło na świecie, wszystko idzie w zgodzie z tym planem.

Według przywróconych przez proroka Józefa Smitha nauk Jezusa Chrystusa, przed przyjściem na ten niedoskonały świat zdawaliśmy sobie sprawę z niedoskonałych warunków jakie tu będą panować. Widzieliśmy jak nasi zbuntowani bracia i siostry, którzy pozbawili się najmniejszej cząstki Ducha Świętego zostali strąceni na ziemię by stawiać przeszkody na naszej drodze do szczęścia. A jednak pisma święte nie pozostawiają wątpliwości, że każdy człowiek świadomie podjął decyzję przyjścia na ten świat. Prorok Spencer W. Kimball powiedział:


„Zanim się urodziliśmy, zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że przychodzimy na ten świat w celu otrzymania ciała i doświadczenia oraz z tego, że doświadczymy radości i smutku, spokoju i cierpienia, komfortu i trudności, zdrowia i choroby, sukcesu i rozczarowania a także z tego, że po jakimś okresie czasu umrzemy. Zaakceptowaliśmy wszystkie te ewentualności z radością w sercu, z chęcią przyjęcia zarówno rzeczy pozytywnych jak i negatywnych. Gorliwie zaakceptowaliśmy szansę przyjścia na ziemię choćby na jeden dzień lub rok. Być może nie martwiła nas zbytnio perspektywa utraty życia z powodu choroby, wypadku czy starości. Chętnie przyjęliśmy życie takim jakie jest i jak je możemy zorganizować i kontrolować, bez szemrania, narzekania czy nierozsądnych żądań. („Nauki Prezydentów Kościoła: Spencer W. Kimball”)


2. Życie w harmonii z naukami Boga sprowadza błogosławieństwa.


Powody do lęku mają tylko te osoby, które nie postępują w zgodzie z podszeptami sumienia. Tylko niegodziwi nie mają pewności o swoją przyszłość. Prorok Mormon napisał, że jego rodacy patrzyli na armię nieprzyjaciela „z okropnym lękiem przed śmiercią, który ogarnia wszystkich niegodziwych” (Mormon 6:7).

Nie oznacza to, że prawość gwarantuje brak problemów. Podczas swojego Kazania na Górze, Jezus przypomniał, że „deszcz pada na sprawiedliwych i niesprawiedliwych.”(Mateusz 5:45). Warto jednak być po jego stronie. Innym razem Jezus powiedział: „Na świecie ucisk mieć będziecie, ale ufajcie, Ja zwyciężyłem świat.” (Jan 16:33).

Prawe życie pozbawia człowieka lęku. Paweł napisał Tymoteuszowi:„Albowiem nie dał nam Bóg ducha bojaźni, lecz mocy i miłości, i powściągliwości.” (2 Tym. 1:7). Kiedy Maria Magdalena z drugą Marią przyszły pamiętnego, niedzielnego poranka do grobu Jezusa, ziemia pod ich nogami się zatrzęsła i ogarnął je strach. „Wtedy anioł odezwał się i rzekł do niewiast: Wy się nie bójcie; wiem bowiem, że szukacie Jezusa ukrzyżowanego.” (Mateusz 28:5)

W czasach współczesnych Bóg nie raz przypominał świętym, że nie mają powodów do obaw. Poniższe objawienia dane były w czasach ogromnych prześladowań, o wiele trudniejszych od tych, w których żyjemy:


„Nie bójcie się, małe dziatki, bo moimi jesteście, a ja przemogłem świat, i z tych jesteście, których mi Ojciec dał; a nikt z tych, których mi dał Ojciec, nie będzie zgubiony.” (NiP 50:41-42)


„Przeto bądźcie dobrej myśli, i nie lękajcie się, bowiem Ja, Pan, jestem z wami i będę stać przy was...” (NiP 68:6)


„Przeto ten, co należy do mojego kościoła, nie musi się lękać, bo tacy odziedziczą królestwo niebieskie.” (NiP 10:55)

Aby uniknąć zarażenia się wirusem COVID-19, musimy postępować mądrze, zgodnie z zaleceniami ekspertów, a więc unikać wzajemnych kontaktów, często myć ręce, i tak dalej. Nie zapominajmy jednak i o tym, że to Bóg jest uzdrowicielem ludzkości. Ze starożytnych kronik spisanych przez jego proroków wiemy, że niektóre nieszczęścia powinny nakłonić ludzkość do nawrócenia od grzechów. Zasada ta opisana jest w Starym Testamencie:


„Gdy zamknę niebiosa, tak iż nie będzie deszczu, albo gdy każę szarańczy, aby objadła ziemię, albo gdy ześlę zarazę na mój lud, I ukorzy się mój lud, który jest nazwany moim imieniem, i będą się modlić, i szukać mojego oblicza, i odwrócą się od swoich złych dróg, to Ja wysłucham z niebios, i odpuszczę ich grzechy i ich ziemię uzdrowię. I będą moje oczy otwarte, i moje uszy uważne na modlitwę w tym miejscu zanoszoną.” (2 Kronik 7:13-15)

Kilka dni temu Prezydent Nelson zaprosił członków Kościoła na całym świecie do postu i modlitwy o „fizyczną, emocjonalną i ekonomiczną ulgę od tej globalnej pandemii.”. Oto początek tego apelu:


„Jako lekarz i chirurg odczuwam wielki podziw dla pracowników służby zdrowia, naukowców i wszystkich, którzy pracują całą dobę, aby ograniczyć rozprzestrzenianie się choroby COVID-19. Jestem też człowiekiem wiary i wiem, że w tych trudnych czasach możemy być wzmocnieni i podniesieni na duchu, gdy zwracamy się do Boga i Jego Syna, Jezusa Chrystusa — Mistrza Uzdrowiciela. Zapraszam was, abyście przyłączyli się do mnie w ogólnoświatowym poście — wszystkich, którym zdrowie na to pozwala — aby modlić się o fizyczną, emocjonalną i ekonomiczną ulgę od tej globalnej pandemii.”


3. Powinniśmy być przygotowani na trudniejsze czasy.


Piszę ten artykuł 29 marca, w dniu postu do którego zaprosił nas prorok. Dziś rano wraz ze swoją rodziną połączyliśmy się za pomocą internetowej sieci z członkami naszego Katowickiego Dystryktu, by wspólnie podzielić się naszymi świadectwami. Na początku spotkania Prezydent Dystryktu przywitał wszystkich nawiązując do postu o „uzdrowienie”. Zdziwiło mnie to, że nie podkreślił, że mamy się modlić o „fizyczną, emocjonalną i ekonomiczną ulgę.”

Kiedy się teraz zabrałem do pisania, jeszcze raz przeczytałem email wysłany do członków w Polsce. Zawierał on tłumaczenie tekstu zaproszenia Prezydenta Nelsona. Sprawa się wyjaśniła, kiedy zauważyłem, że słowa „fizyczną, emocjonalną i ekonomiczną” zostały pominięte. Dlaczego my, tu, w Polsce, zawsze musimy coś skopcić?! Kto nam dał prawo do zmian słów proroka Boga? Podczas gdy na całym świecie miliony świętych modli się i pości o ulgę nie tylko fizyczną, ale również emocjonalną i ekonomiczną, my, w Polsce ograniczamy się tylko do pierwszego punktu. Czy my naprawdę chcemy po prostu przeżyć? Czy nie zależy nam również na tym, żeby Polacy nie tracili pracy, żeby firmy nie zamykały swoich działalności, żeby nasz rząd przestał dodrukowywać pieniędzy doprowadzając do inflacji, a co za tym idzie, nieuniknionego obniżenia poziomu życia naszych rodaków?

Istnieją religie, które wierzą, że na błogosławieństwa od Boga sprawiedliwi muszą czekać aż do śmierci. Innymi słowy - jedyną nagrodą za przestrzeganie przykazań Boga ma być zbawienie w niebie. Przywrócona przez Józefa Smitha pełnia ewangelii nie pozostawia jednak wątpliwości, że Bóg błogosławi sprawiedliwym również podczas ich życia, także fizycznie i materialnie. Oto jedna z najczęściej powtarzanych w Księdze Mormona obietnic: „Jeśli będziecie przestrzegać przykazań, Pan będzie wam szczęścił na tej ziemi” (w oryginale użyte jest słowo „prosper”).

W roku 1831 Józef Smith otrzymał następujące objawienie:


„Słyszycie o wojnach w dalekich krajach i mówicie, że wkrótce będą wielkie wojny w dalekich krajach, a nie znacie serc ludzkich we własnej ziemi. Mówię wam o tych rzeczach z powodu waszych modlitw; przeto gromadźcie skarby mądrości w waszym łonie, aby niegodziwość ludzi nie odsłoniła wam tych spraw przez niegodziwość, w sposób, który zabrzmi w waszych uszach głośniej od tego głosu, co wstrząśnie ziemią; ale jeżeli jesteście przygotowani, nie zaznacie trwogi.” (NiP 38:29-30)

Jeżeli Koronawirus i całe to zamieszanie, które powoduje na świecie, jest tylko preludium do zapowiadanych przez starożytnych i współczesnych proroków wydarzeń bezpośrednio poprzedzających powrót Zbawiciela na świat to powinien on nas nakłonić nie tylko do mycia rąk, ale przede wszystkim do przypomnienia sobie zaleceń proroków z ostatnich kilku dekad o fizycznym przygotowaniu na ewentualność odcięcia naszych rodzin od źródeł utrzymania.

Kiedy już zrobi się cieplej i pandemia COVID-19 przejdzie do historii, zabieram się do przygotowań na następne trzęsienie ziemi - czy to dosłowne, czy też ekonomiczne (nawet bardzo lokalne, polegające na utracie przeze mnie pracy). Z jednej strony muszę być takim pracownikiem, żebym nie znalazł się na początku listy kandydatów do zwolnienia w razie kolejnego kryzysu. Z drugiej, ustalam sobie za cel odłożenia środków pozwalających mojej rodzinie nie tylko przeżyć, ale utrzymać obecny poziom życia przez minimum 6 miesięcy. Nawracam się też do zaleceń proroków, od wielu lat nawołujących do gromadzenia i utrzymania zapasów żywności i podstawowych środków higienicznych tak, by wystarczyło ich na minimum jeden rok dla rodziny lub minimum miesiąc dla rodziny i sąsiadów. Gdybym był posłuszny prorokom, nie musiałbym dwa miesiące temu dokładać się do nagłego opróżnienia półek sklepowych z makaronu, papieru toaletowego i różnego rodzaju konserw.


Zakończenie


Bóg zawsze potrafił obrócić starania swoich upadłych dzieci zniweczenia jego Planu na swoją chwałę. Kiedy szatan nakłonił Ewę do zjedzenia owocu z drzewa poznania dobra i zła, okazało się, że nieświadomie otworzył dzieciom Boga możliwość duchowego postępu jaki może dać tylko przyjście na ten świat i otrzymanie fizycznego ciała. Te same media, które jeszcze kilka miesięcy temu krytykowały Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich za gromadzenie oszczędności teraz go chwalą za poświęcenie ogromnych środków by nieść pomoc poszkodowanym przez pandemię.

Bieżmy przykład z naszego Ojca. Obróćmy pandemię COVID-19 na naszą korzyść. Pomóżmy starszym osobom, by nie zaraziły się wirusem, robiąc im zakupy. I porzućmy nasze grzechy, byśmy na zawsze pozbyli się lęku przed niepewną przyszłością. Przede wszystkim bierzmy przykład z z Marii Magdaleny - nadal poszukujmy Jezusa.

sobota, 7 marca 2020

Dlaczego jest jak jest i jak to zmienić?

„W domu Ojca mego wiele jest mieszkań; gdyby było inaczej, byłbym wam powiedział. Idę przygotować wam miejsce.” (Jan 14:2)
„Głosimy tedy, jak napisano: Czego oko nie widziało i ucho nie słyszało, i co do serca ludzkiego nie wstąpiło, to przygotował Bóg tym, którzy go miłują.” (2 Koryntian 2:9)


Przynależność do Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, jak wszystko co wartościowe, może być jednocześnie wielkim błogosławieństwem jak i niemałym wyzwaniem. Wyzwaniem z przeróżnych powodów. Jednym z nich są ludzie na których towarzystwo jesteśmy skaza..., przepraszam..., których mamy przyjemność często widywać na naszych spotkaniach.

Przystępujemy do przywróconego Kościoła spodziewając się od pozostałych członków wsparcia, przyjaźni, braterskiej miłości, współczucia, inspiracji i podnoszenia nas na duchu. Szczególnie od lokalnych przywódców. Tymczasem, oprócz tych rzeczy, co jakiś czas odkrywamy w ludziach przeróżne słabości - uprzedzenia, sprzeczne z naukami Kościoła opinie, niepoprawne ambicje, obojętność, nadgorliwość, brak gorliwości. Raz widziałem nawet brata w białych skarpetkach! Dlaczego to nas dziwi? Problem chyba w tym, że przemili misjonarze, którzy asystowali nam w przygotowaniach do chrztu, swoją postawą, cierpliwością i braterską miłością nieświadomie pozostawili w nas wysokie oczekiwania w stosunku do ludzi, z jakim dane nam będzie spędzać czas w Kościele.

Jako osoba powracająca do pełnej aktywności w Kościele po latach trzymania się nieco na boku, kieruję te słowa do osób, które przestały uczęszczać do Kościoła. Także do tych, którzy rozważali przyłączenie się do niego, lecz po pierwszej wizycie stwierdziły, że nie czują się dobrze w naszym gronie.

Każdy ma swoje powody do braku aktywności. Błędem jest zakładanie, że jedynymi powodami odejścia z Kościoła jest popełnienie ciężkiego grzechu czy utrata świadectwa o jego prawdziwości. Ja przeszedłem przez swój „kryzys wiary” (nie mylić z kryzysem świadectwa, którego na szczęście nigdy nie utraciłem) i mam swoje powody by powrócić. Chętnie się nimi z Wami podzielę.


Potrzeba nawrócenia intelektualnego


Do pełnej aktywności w Kościele powracam z tych samych dwóch powodów dla których prawie 30 lat temu postanowiłem przyjąć chrzest. Można je porównać do wykonanej z dwóch nitek ładnej i solidnej tkaniny. Pierwsza nitka to budujące moje osobiste świadectwo o prawdziwości przywróconej ewangelii doświadczenia duchowe, czyli osobiste objawienia do którym otrzymania ma prawo każdy człowiek jak tylko w to uwierzy. Druga nitka to wiedza i zrozumienie kościelnych doktryn. Można powiedzieć, że nasza wiara opiera się na takiej mocnej trampolinie wykonanej ze świadectwa duchowego oraz świadectwa intelektualnego. Uważam, że oba te elementy są niezbędne do utrzymania się na wąskiej ścieżce prowadzącej ku życiu wiecznemu. A już desperacko ich potrzebujemy błąkając się po manowcach i poszukując powrotu na właściwą drogę.

W tym artykule przedstawię tę drugą nitkę - intelektualną. Doktryna, która pomogła mi powrócić do Królestwa jest szczegółowo opisana w rozdziale 76 Nauk i Przymierzy. Rozważania o niej dały mi perspektywę potrzebną do zdania sobie sprawy, że jakkolwiek niedoskonałą jest społeczność członków Kościoła, zdecydowanie znowu potrzebuję stać się jej częścią.


Trzy Stopnie Chwały


W telegrafcznym skrócie: Opisana w 76 rozdziale wizja otrzymana przez dwóch współczesnych proroków przywróciła na świat wiedzę o istnieniu trzech stopni chwały w „niebie”. Po sądzie ostatecznym każdy człowiek przydzielony zostanie do jednego z trzech królestw: telestialnego, terestialnego lub najwyższego, w którym przebywa nasz Ojciec - celestialnego (pomijam tu „ciemność na zewnątrz” do której zresztą nie tak łatwo się dostać). W każdym z tych królestw obowiązuje pewne prawo. Z pewnym uproszczeniem można powiedzieć, że ci z nas, którzy przestrzegają podczas swojego życia prawa królestwa telestialnego i nigdy nie odpokutują za brak chęci przyjęcia wyższego prawa, tafią kiedyś do tego najniższego królestwa. Podobnie z pozostałymi królestwami. Do terestialnego zostaną przydzielone osoby przestrzegające terestialnego prawa a do celestialnego trafią ci, którzy po odpokutowaniu żyją w harmonii z prawem celestialnym.

Doktryna Trzech Królestw Chwały mówi więc nie tylko o naszym stanie po sądzie ostatecznym, ale również, a może przede wszystkim, pomaga ona w pełnym zrozumieniu Planu Zbawienia - od Upadku Adama przez Zadośćuczynienie Chrystusa aż po ostatni sąd.


Droga Adama i Ewy od Królestwa Celestialnego do Królestwa Celestialnego


Przyjrzyjmy się historii Adama i Ewy stanowiącej doskonałą alegorię drogi powrotnej do Boga każdego z nas:

Adam i Ewa opuścili dom swojego Ojca, królestwo celestialne i znaleźli się w raju, czyli w świecie terestialnym. Mogli tam pozostać. Ale nie chcieli. Odważna decyzja Ewy sprawiła, że „upadli”. Inaczej mówiąc - rozpoczęli swoją próbę w świecie telestialnym. W jakim celu? Przecież nie po to, by powrócić do raju. Mogli po prostu z tamtąd nie odchodzić (nikt ich nie zmusił do spożycia owocu poznania dobra i zła). Zrobili to dlatego, by przez swoje „doświadczenia w ciele” i stawianie czoła wielu wyzwaniom związanym z niedoskonałym środowiskiem jaki panuje na naszym świecie, przede wszystkim dzięki Zadośćuczynieniu, mogli nie tylko odpokutować za swoje grzechy, ale doświadczyć przemiany w sercu i budować swoje charaktery na wzór charakteru naszego Ojca i Matki w niebie. W raju nie byłoby to możliwe. Adam i Ewa upadli po to, by powrócić do najwyższej chwały, do królestwa celestialnego. Ale nie jako dzieci, lecz podobne do Ojca istoty dorosłe, doświadczone, wypróbowane, posiadające atrybuty pozwalające im na pełnię szczęścia.  Staną się istotami znającymi różnice między dobrem a złem. Będzie można wtedy o nich powiedzieć: „widzą, jako są widzeni, i znają, jako są znani, otrzymawszy z Jego pełni i z Jego łaski.” (NiP 76:94). Królestwo celestialne różni się od raju „jako księżyc różni się od słońca na firmamencie” (NiP 76:71)


Moja i Twoja droga od Królestwa Celestialnego do Królestwa Celestialnego


Podobnie jest z każdym z nas. Plan naszej podróży jest taki (oczywiście jest to wersja skandalicznie uproszczona):

(1) Królestwo Celestialne (życie przedśmiertelne z Ojcem i Matką);

(2) świat terestialny (życie w niewinności jako dzieci na ziemi); 

(3) świat telestialny (osobisty upadek, chęć czynienia zła, naturalny, wewnętrzny bunt, np. w okresie dojżewania, etc.);

(4) znowu środowisko terestialne (nawrócenie, bycie przykładnym członkiem Kościoła, gromadzenie się w świętych miejscach bezpiecznych od zła tego świata, etc.);

(5) i w końcu powrót do królestwa celestialnego (pod warunkiem, że pozostaliśmy wierni zawartym z Bogiem przymierzom).

Doktryna Trzech Królestw diametralnie zmienia dwubiegunowy paradygmat nieba i piekła do którego przywykł „świat chrześcijański” a który mówi o raju jako początku istnienia Adama i Ewy, popełnionym przez nich błędzie, rebelii przeciwko Bogu polegającej na skosztowaniu zakazanego owocu za którą spędzą wieczność w piekle. Ich potomkowie zaś zamiast cieszyć się rajskim spokojem, nie z własnej winy muszą doświadczać niepotrzebnych cierpień na tym bezbożnym padole z nadzieją, że za swoją wiarę, chrzest, komunię świętą czy też zaproszenie Jezusa do swego serca (co do szczegółów poszczególne wyznania nie są zgodne) będą mogli kiedyś trafić do nieba, czyli do raju, w którym już dawno by się znaleźli gdyby nie grzech Ewy i Adama.

Powróćmy do pięciu kroków od świata celestialnego do świata celestialnego. O dwóch pierwszych krokach nie trzeba za dużo pisać. Zacznę więc od kroku trzeciego - nasze życie w społeczeństwie, w którym obowiązują prawa najniższego poziomu nieba, telestialnego.


Poziom najniższy - telestialny


W Polsce, poza kilkoma wyjątkami, do Kościoła Jezusa Chystusa Świętych w Dniach Ostatnich należą osoby, które nie były wychowane przez rodziców wyznających wiarę w przywróconą przez Józefa Smitha pełnię ewangelii. Nie wychowaliśmy się w kulturze Świętych w Dniach Ostatnich.

Józef Smith i Sidney Rigdon napisali w swojej relacji z wizji, że osoby zmierzające ku najniższemu poziomowi nieba - królestwu telestialnemu to ci, „..., co nie przyjęli ewangelii Chrystusa ani świadectwa Jezusa.” (NiP 76:82). Nie przyjęli też proroków (w. 101). „Są to ci, co są kłamcami, i czarnoksiężnikami, i wiarołomcami, i rozpustnikami, i wszyscy, co kochają kłamstwo” (w. 103).

Z perspektywy doktryny Trzech Królestw Chwały, można powiedzieć, że przystąpienie do „mormońskiej” społeczności było wyjściem ze świata telestialnego (najniższego z trzech poziomów „nieba”).


Poziom drugi - terestialny


Chciałbym się teraz podzielić własną opinią. Być może się ze mną zgodzicie, a może nie, ale wydaje mi się, że nasz chrzest i konfirmacja, to nasze symboliczne wyjście ze świata telestialnego nie wprowadza nas (albo przynajmniej nie wszystkich) odrazu do społeczności celestialnej. Owszem, wchodzimy na początek alegorycznej ścieżki kończącej się w królestwie celestialnym, ale ta ścieżka, tak mi się wydaje, prowadzi nas tam stopniowo. Najpierw przez środowisko terestialne, a potem - jeśli się na to zdecydujemy, jeśli zapragniemy żyć w zgodzie z prawem celestialnym i tak się ładnie zorganizujemy, że stworzymy takie właśnie środowisko (albo, innymi słowy - pozwolimy Bogu i Jego posłańcom takowe dla nas zorganizować), to wtedy możemy zacząć kroczyć po ścieżce celestialnej.

Jeśli powyższy paragraf jest nieco zagmatwany to ujmę to nieco inaczej i bez owijania w bawełnę. Wydaje mi się, że nasze gminy, dystrykt i misja są miejscami ucieczki od złego (telestialnego) świata, ale nie koniecznie są miejscami zamkniętymi, zarezerwowanymi dla osób żyjących w zgodzie z prawem celestialnym. Gdyby tak było, współcześni apostołowie nie porównywaliby Kościoła do „szpitala dla chorych” (jak wiadomo, tylko chorzy potrzebują lekarza).

Przyjrzyjmy się teraz warunkom otrzymania chwały terestialnej (tej środkowej). Osoby zasługujące na zbawienie w drugim stopniu nieba porzucili kłamstwo i rozpustę. „Są to ci, którzy są uczciwymi ludźmi ziemi...” (w. 75).

Nasz chrzest był bramą do lepszego środowiska. Przestaliśmy przeklinać, pić alkohol i narkotyzować się innymi środkami uspokajającymi ale również uzależniającymi. Sprośne żarty i żarciki przestały nas już rozbawiać. Zbuntowaliśmy się przeciwko kulturze wykorzystywania bliźniego, przywłaszczania sobie jego mienia wtedy, kiedy nikt nie patrzy, ściągania na egzaminach i wciskania kitu niezorientowanym klientom (taką mam nadzieję). Zmieniliśmy też swoje nastawienie wobec nieznajomych. Zamiast spoglądania na ludzi jak na potencjalnych konkurentów w wyścigu szczurów (nie tylko o lepszą posadę i podwyżkę, ale o pozycję wśród znajomych czy większą przychylność przeciwnej płci), dostrzegamy w każdym swojego brata lub siostrę, dosłowne dziecko Boga, istotę posiadającą nieograniczony potencjał duchowy.

W niektórych przypadkach nowoochrzczeni członkowie od lat przestrzegali wielu z tych dobrych zasad a w Kościele Jezusa Chrystusa poczuli się, jakby wrócili do domu, do miejsca, które te zasady skutecznie promuje.

Kościół zaprasza do siebie wszystkich: telestialnych (pod warunkiem, że zachowują podstawowe normy zachowania), terestialnych i celestialnych. Jezus, w swojej przypowieści o siewcy tak opisał osoby przystępujące do Kościoła: „ A posiany na dobrej ziemi, to ten, kto słowa słucha i rozumie; ten wydaje owoc: jeden stokrotny, drugi sześćdziesięciokrotny, a inny trzydziestokrotny” (Mateusz 13:23). Nie mam pewności, czy miał tu na myśli osoby, które trafią kiedyś konkretnie do najwyższego, środkowego i najniższego królestwa, ale jedno jest pewne - efekty nawrócenia poszczególnych członków są różne.

Zwróćmy uwagę na fakt, że aby wejść do środkowego stopnia boskiej chwały wcale nie potrzebujemy chrztu dokonanego przez posiadacza kapłaństwa. Nie musimy też zostać członkami prawdziwego Kościoła. Każdy uczciwy i przyzwoity ateista i agnostyk, oczywiście pod warunkiem, że jest wierny swojej małżonce (czy - w przypadku kobiet - małżonkowi), będzie się cieszyć chwałą terestialną, która różni się od telestialnej jak blask księżyca różni się od blasku gwiazd. Jeszcze łatwiej dostać się do tej wyższej chwały będąc osobą religijną. Każdy wiernie przestrzegający nauk swojej religii Buddysta, Katolik czy Protestant będzie mógł cieszyć się przez całą wieczność wpaniałą chwałą królestwa terrestialnego. Można więc powiedzieć, że obietnica tych i innych kościołów zaprowadzenia wiernych do raju jest jak najbardziej uczciwa.


W raju jest fajnie i nie chce się z niego wychodzić


Powróćmy teraz do „skoku cywilizacyjnego” jakiego dokonaliśmy nawracając się do pełni ewangelii. Wewnętrzny spokój oraz wiele innych błogosławieństw, jakich doświadczać mogą tylko ludzie uczciwi, wierni swoim małżonkom i życzliwi wobec bliźnich, mogą łatwo zrodzić fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Być może Adamowi też wygodnie było w raju i może by tam nawet pozostał do dzisiaj, gdyby nie odwaga Ewy i jej determinacja podjęcia ryzyka, by wspiąć się ze swoim mężem do najwyższej chwały. Przekonanie, że jest się na właściwej drodze i wszystko, czego należy teraz dokonać to „wytrwanie do końca” nie jest właściwe. To poczucie bezpieczeństwa nie byłoby fałszywe, gdyby celem chrztu w Kościele Jezusa Chrystusa było otrzymanie przywileju spędzenia wieczności w drugim królestwie - terestialnym. Tak jednak nie jest.


Jaki jest ostateczny cel chrztu?


Owszem, Prezydent David O. McKay powiedział wprawdzie, że „celem ewangelii jest uczynienie złych ludzi - dobrymi, a dobrych ludzi - lepszymi oraz przemiana ludzkiej natury.” Można to rozumieć w ten sposób: niektórych Kościół Jezusa Chrystusa wydobędzie ze świata telestialnego umieszczając w terestialnym, inni (Jezus nauczał, że nieliczni) natomiast pójdą dalej - aż do świata celestialnego.

Warto skorzystać z całego potencjału pełni ewangelii. Celem chrztu jest otrzymanie życia wiecznego, wyniesienie do najwyższej chwały - celestialnej, stanie się „współdziedzicami Chrystusa” (Rzym. 8:17), odziedziczenie wszystkiego, co posiada nasz Ojciec (NiP 84:38), łącznie z pełnią szczęścia jakiego doświadcza.

Podczas swojej wizji świata celestialnego, Józef i Sidney zobaczyli, że zamieszkają w nim „ci, co przyjęli świadectwo Jezusa, i uwierzyli w Jego imię i zostali ochrzczeni na wzór Jego pochówku...” (NiP 76:51).


Jak ten cel osiągnąć?


Pisma święte NIE nauczają, że Bóg oczekuje od nas po chrzcie zaledwie wytrwania do końca. Prorok Nefi, w swoim kazaniu o chrzcie napisał:


„Ale teraz, moi ukochani bracia, gdy już dostaliście się na tę wąską ścieżkę, pytam was: Czy to już wszystko? Oto mówię wam” Nie.” (2 Nefi 31:19).



Co powinniśmy robić, aby wypełnić cel chrztu?


„Potrzebujecie więc dążyć naprzód mając nieugiętą wiarę w Chrystusa, pełną światła nadzieję (org. „doskonałą jasność nadziei”) i miłość do Boga oraz do wszystkich ludzi. Jeśli więc będziecie dążyć naprzód, napawając się (org. „ucztując”) słowem Chrystusa i wytrwacie do końca, tak mówi Ojciec: Będziecie mieli życie wieczne.” (w. 20) 

Wystarczy dokładnie się zastanowić nad powyższym wersetem, żeby odpowiedzieć sobie na pytanie: Czy zmierzam w kierunku królestwa terestialnego, czy celestialnego? Czy dokonałem znaczącego postępu duchowego od dnia swojego chrztu czy też zwyczajnie wytrwale zachowuję przykazania do których przestrzegania zaprosili mnie misjonarze? Czy posiadam doskonałą jasność nadziei i miłość do Boga oraz do wszystkich ludzi, albo przynajmniej czy pragnę te rzeczy zdobyć? Czy dążę naprzód, napawając się słowem Chrystusa, studiując pisma, słuchając pilnie przemówień żyjących proroków i innych natchnionych przemówień braci i sióstr w Kościele i robiąc to zamierzam wytrwać do końca swojego życia?

Powróćmy do wizji królestwa celestialnego. Jak już przeczytaliśmy w wersecie 51 rozdziału 76 Nauk i Przymierzy, istoty celestialne to ci, którzy „zostali ochrzczeni na wzór [...] pochówku [Jezusa]” „aby, zachowując przykazania mogli zostać obmyci i oczyszczeni ze wszystkich ich grzechów, i otrzymać Ducha Świętego przez nałożenie rąk przez tego, kogo wyświęcono i przyłączono do tej władzy (‚mocy’).” (w. 52).

Tego już dokonaliśmy, ale - jak twierdzi Nefi - to nie wszystko. Osoby zmierzające do swego wyniesienia to ci, „którzy przemagają przez wiarę i zostają złączeni przez Świętego Ducha obietnicy, którego Ojciec przelewa na tych wszystkich, co są sprawiedliwi i uczciwi” (w. 53). Na myśl przychodzą błogosławieństwa zapieczętowania w Świątyni.

W następnym wersecie czytamy, że „to ci, co są Kościołem Pierworodnego” (w. 54). W angielskim (oryginalnym) wydaniu Nauk i Przymierzy „Kościół Pierworodnego” odsyła nas do wersetu 34 w rozdziale 84, w którym jest mowa o „wybranych Boga”. Myślę więc, że nie chodzi tu tylko o przynależność do Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, ale o coś więcej. Aby nasze imiona trafiły do istniejącego w celestialnym niebie Kościoła Pierworodnego, musimy zostać wybranymi Boga. Józef i Sidney piszą, że są to ci, którzy „przemogą wszystko” (w. 60). „Są to ci, których imiona zapisano w niebie, gdzie Bóg i Chrystus są sędziami wszystkich. Są to ci, co są sprawiedliwi, co się stali doskonali poprzez Jezusa, pośrednika nowego przymierza, który dokonał doskonałego zadośćuczynienia przez przelanie swej własnej krwi.” (w. 68-69).


Cel Kościoła w Polsce


W obliczu nie napawającego optymizmem, powolnego wzrostu Kościoła w Polsce, warto też zadać sobie następujące pytanie: Czy kongregacje, które stworzyliśmy w Polsce prowadzą nas ku królestwu terestialnemu czy celestialnemu?

W dużej mierze wszystko zależy od naszej indywidualnej postawy. Z jednej strony, mamy w Polsce pełnię ewangelii, wszystko, co jest nam potrzebne do doskonałej jasności nadziei, rozwijania szczerej miłości i regularnego duchowego pożywiania naszych duchów słowem Chrystusa (w oryginale słowa „napawając się słowem Chrystusa” zawierają słowo „feasting” czyli „ucztowanie”, można to więc też przetłumaczyć „ucztując słowem Chrystusa”). Jesteśmy członkami prawdziwego Kościoła, Królestwa Boga na ziemi o którym prorokował m.in. prorok Daniel zapowiadając, że wypełni całą ziemię i obali wszystkie królestwa. Kościół kierowany jest przez wyznaczonych przez Boga proroków. Biblia, Księga Mormona i inne pisma święte nauczają czystej prawdy. Wszyscy mamy do nich dostęp. Posiadacze prawdziwego kapłaństwa dokonują obrzędów, które są uznane w niebie. Ich konsekwencje sięgają więc poza życie śmiertelne. Przemówienia i lekcje prowadzone przez naszych braci i siostry są natchnione i wzmacniają słuchaczy w ich postanowieniu budowania własnego charakteru i lepszego poznania Boga. Bez względu więc na całą resztę, nawet niedoskonałości „mormońskiej kultury” nie będziemy w stanie tłumaczyć się, że czegoś nam brakowało.

A jednak - to od nas samych zależy ile z tego wszystkiego wyniesiemy. Od polskich członków Kościoła zależy też do jakiego stopnia nasze gminy i okręgi będą przypominały kongregacje prawdziwych Świętych, uczniów Chrystusa, optymalnego środowiska do poznawania Syna i Ojca oraz rozwijania w sobie ich cech charakteru. Bóg nas nie zmusi do zbudowania Syjonu, doskonałej społeczności. Jeżeli chcemy sobie zbudować kolejną sektę religijną przez ograniczanie się do sztucznych uśmiechów i do pewnego stopnia zapominając o naszej religii w niedzielę wieczorem - nikt nie może nam tego zabronić. Jak powiedział kiedyś sarkastycznie swoim krytykom Józef Smith, że ma konstytucyjne prawo bycia fałszywym prorokiem, tak samo i my mamy prawo zrujnować wszystko, co nam dano.


Teoria ewolucji nawróconego


Osobista droga ze świata telestialnego to terestialnego


W swoim pamiętniku opisałem kiedyś swoje nawrócenie porównując je do zrzucenia przez węża starej skóry, uczucia dyskomfortu i chłodu, a następnie stopniowego i powolnego utwardzania nowej. Znalazłem się w nowym środowisku. Otworzyłem się na nowe zasady i nowe praktyki. Na początku nie w każdej sytuacji wiedziałem jak się zachować. Podczas kościelnych zebrań lub towarzyskich spotkań organizowanych przez łódzką czy warszawską gminę byli przy mnie misjonarze i inny członkowie gotowi do udzielenia pomocy lub porady. Kiedy nie było ich pod ręką, po prostu zadawałem sobie pytanie: Co zrobiłby na moim miejscu Starszy Swan albo Siostra Sylwia?

Przejście do świata Świętych w Dniach Ostatnich przebiegało w miarę bezboleśnie i pełne było fascynujących odkryć. Tak, z początku moje postępowanie było nieco sztuczne i wyuczone. Nikt mi niczego nie nakazywał. Po prostu uznałem, że misjonarze wiedzą lepiej ode mnie jak postępować, jak przemawiać, jak reagować na ataki nawiedzonych fanatyków czy na małe, naturalne konflikty z innymi członkami. Dlatego naśladowałem ich przykład. Obciąłem włosy, w niedzielę zakładałem białą koszulę i podarowany mi przez jednego z nich krawat, a w swoich konwersacjach, przemówieniach i lekcjach próbowałem przywdziewać postawę, ducha i nastawienie, które zaobserwowałem u nich, a które bardzo mi się podobało.


Osobista droga ze świata terestialnego do celestialnego


Nadchodzi jednak drugi etap naszego członkostwa w Królestwie Boga na ziemi. Wypełniając różne przydzielone nam odpowiedzialności coraz częściej oczekuje się od nas inicjatywy, podejmowania własnych decyzji. Przestajemy już być dziećmi. Coraz częściej zdawani jesteśmy na własny osąd, co jeszcze bardziej motywuje nas do poszukiwania mądrości w pismach świętych oraz osobistych objawień bezpośrednio od Ojca. Stajemy się coraz bardziej samodzielni. Nabieramy pewności siebie (nie jednokrotnie popełniając błędy i ucząc się z nich).

Albo, oczywiście, nadal, jak dzieci, rozglądamy się dokoła i naśladujemy innych członków, bo brakuje nam odwagi wyjścia z raju. Im bardziej jednak wchodzimy w życie, tym bardziej klarownie powinniśmy dostrzegać różnice między oczekiwaniami Boga i naukami jego Kościoła a nie do końca doskonałą kulturą naszej „mormońskiej” społeczności. Myślę, że to naturalne, tak samo jak naturalne jest to, że w zdrowej rodzinie dziecko próbuje naśladować swoich rodziców, lecz w miarę dorastania zaczyna odczuwać wrodzoną potrzebę dokonywania własnych osądów i podejmowania własnych decyzji. W ten sposób powoli, stopniowo przechodzimy z pozycji członka społeczności do pozycji przywódcy. Nie mam tu na myśli powołań przywódczych, ale dorosłego, dojrzałego postępowania, rozwijania pewności siebie i innych cech osoby niezależnej („działającej” a nie „podlegającej działaniu” - 2 Nefi 2:26), dobrego lidera.


Teoria ewolucji gminy, dystryktu i misji


Różnica między „mormonem” a Świętym w Dniach Ostatnich


Myślę, że podobnie powinna wyglądać ewolucja naszych kongregacji. Jeżeli nasze gminy prowadzą nas do królestwa terestialnego, to jesteśmy tylko jedną z wielu sekt czy wyznań, które tam przecież prowadzą. Można więc powiedzieć, że jednym z oczekiwań Ojca od swoich nawróconych synów i córek jest przeobrażenie naszej społeczności z sekty w rodzinę prawdziwych uczniów Chrystusa, lud „jednego serca i umysłu” żyjący sprawiedliwie i dostatnio (Mojżesz 7:18).

Nasz obecny prorok (rok 2020), Prezydent Russel M. Nelson, zachęca nas do unikania używania przydomka „mormoni” i zastąpienia go określeniem „Święci w Dniach Ostatnich”. Bóg chyba nie chce, żeby lud przymierza, współczesny Izrael myślał o sobie jako o członkach takiej czy innej religii lub sekty. Takie określenia jak „katolik”, „adwentysta”, „zielonoświątkowiec” czy „mormon” podkreślają przynależność do pewnej grupy. Niesie to za sobą pewien niesmak, sugerując prawie, że istnieje na świecie wiele klubów, z których darzymy sympatią i lojalnością nasz ulubiony. Podążanie po „wąskiej ścieżce” duchowego rozwoju nie powinno przypominać kibicowania lokalnej drużynie sportowej. Rozwój charakteru związany jest z osobistym, szczerym związkiem z Bogiem, istotą doskonałą.

Wiele kościołów ma pozytywny wpływ na swoich wyznawców, ale żaden nie dorównuje w swoim potencjale temu, który założył Zbawiciel świata i którym On sam kieruje przez objawienia dawane żyjącym prorokom oraz szczerze nawróconym członkom. Z drugiej jednak strony, jak uczą pisma święte, szczególnie Księga Mormona, chrzest w Kościele Boga niczego nie gwarantuje. Moje nazwisko może się znajdować na właściwej liście, ale jeżeli nie rozwinę osobistego, bliskiego związku z Bogiem i nie zacznę się zmieniać, stając się podobnym do mojego Mistrza, jeżeli nie zacznę myśleć jak On, czuć jak On, reagować na przeciwności tak, jak On by na nie reagował gdyby był na moim miejscu - nie zasługuję na miano Świętego.


Bóg nie zbuduje Syjonu wbrew naszej woli


Moje niemal 30-letnie doświadczenie w Kościele Jezusa Chrystusa nauczyło mnie, że zasada wolnej woli, czy wolności wyboru człowieka to nie tylko piękna teoria. My faktycznie jesteśmy wolni. Bóg może nam dać pisma święte, proroków, moc kapłaństwa, może posyłać do nas aniołów, dawać objawienia, uzdrawiać, błogosławić nas docześnie a nawet oferować czystość sumienia. Od nas jednak zależy, czy z tego wszystkiego skorzystamy.

Kiedy mieszkałem i podróżowałem po Stanach Zjednoczonych, gdzie kongregacje Kościoła są duże i - jak by to powiedzieć - bardziej dorosłe, zaawansowane, w wielu miejscach w Chicago, w Utah, w Oregonie i w Kalifornii nie raz miewałem uczucie, że nareszcie jestem tam, gdzie czuję się zupełnie jak w domu, otoczony jestem prawdziwymi uczniami Jezusa, ludźmi, których właściwe postępowanie jest spontaniczne, wypływa z natury latami (może nawet pokoleniami) wypracowanej przez osobistą wiarę otwierając się tym samym na boską łaskę, która dzięki Zadośćuczynieniu ma moc dokonywania zmiany w sercu człowieka, sprawiając, że nie ma on pragnienia czynienia zła ale ciągłe pragnienie czynienia dobra (oczywiście, co jakiś czas popełniając błędy). Nie dlatego, że takiego zachowania oczekuje się od nich w kulturze swojej sekty, ale dlatego, że - jak to określił Jezus - królestwo boże jest w nich (Łukasz 17:21). Po początkowym okresie przyzwyczajania się do nowych warunków, nasze myśli, słowa i uczynki powinny wypływać z naszych serc a nie wyuczonych kroków.


Nauka tańca


Rozwój naszych kongregacji jak też osobisty rozwój duchowy każdego z nas można porównać do nauki tańca. Zaczyna się od nieporadnego naśladowania doświadczonego nauczyciela, mechanicznego zapamiętywania poszczególnych kroków i ruchów ale godziny praktyki zawsze powinny prowadzić do miejsca, w którym ciało porusza się samo, bez świadomego napinania odpowiednich mięśni. Dobry tancerz dochodzi do takiej doskonałości, w której kroki i ruchy spontanicznie układają się same. Zaczęło się od ciężkiej, mozolnej pracy, a kończy się na czystej przyjemności, bezwysiłkowej niemal euforii.


Rozwój Kościoła w Polsce


Podczas obchodów dwudziestej rocznicy ustanowienia w Polsce misji Kościoła zostałem poproszony o wygłoszenie przemówienia. Nie potrafiłem się zdobyć na zbyt wielki optymizm i radość z czegoś, co - wg. mojej oceny - nie szło tak, jak powinno. Poza tym byłem wtedy w samym środku swojego „kryzysu wiary” spowodowanego rozczarowaniem przykładami niektórych członków. Zamiast więc motywacyjnej mowy, zwróciłem głównie uwagę na niesamowicie szybki postęp Kościoła u naszych wschodnich sąsiadów. Misjonarze trafili na Ukrainę w mniej więcej tym samym czasie co do Polski. Ukaińcy się jednak rozwijają, mają tysiące członków, paliki (zaawansowane lokalne organizacje zastępujące mniej zaawansowane dystrykty), okręgi (zamiast gmin) i patriarchów. Mają nawet Świątynię!

Od tamtego przemówienia minęło prawie dziesięć lat. Jak się mogłem tego spodziewać, nigdy mnie już nie poproszono o wystąpienie na większych zebraniach. Być może złamałem jedną z podstawowych zasad „mormońskiej kultury”, byłem za mało pozytywny. Ale zmęczony jestem słuchaniem, że to dopiero początek, a na początku nie jest łatwo, że w najbliższej przyszłości rozwój Kościoła eksploduje, i tak dalej. Tymczasem z roku na rok liczba członków pozostaje niemal taka sama. Pozytywnie czy nie - nie obchodzi mnie to - fakt jest faktem, że jako organizacja jesteśmy w stanie stagnacji (przez cały czas mam na myśli Kościół w naszym kraju).

W Polsce Kościół istnieje od trzech dekad. Odnoszę jednak wrażenie, że dla wielu członków nasz taniec nadal jest zbyt mechaniczny. Czujemy się komfortowo uśmiechając się do innych, klepiąc się po plecach i wykonując inne życzliwości według wzoru pokazanego nam przez przemiłych misjonarzy zza oceanu. Myślę, że te rytuały są zazwyczaj szczere, ale na tym nie powinniśmy poprzestawać. A jednak to nam wystarcza. Po dwugodzinnej sesji uśmiechów i serdeczności rozchodzimy się do domów, gdzie naprawdę zaczynamy się dobrze bawić, spędzając czas z prawdziwymi przyjaciółmi i rodziną. Zapominamy o współbraciach do następnej niedzieli. Oczywiście są wyjątki - coraz częściej członkowie organizują wspólne wypady do kina, a nawet na wczasy. Nasze siostry spotykają się z naszymi chłopakami a nawet zakładają wieczne rodziny. Takie wieści napawają optymizmem i dodają nadziei.

Często słyszymy, że Kościół w naszym kraju jest jeszcze młody. Faktycznie jesteśmy na etapie raczkowania. Chodzenia na czworakach można wybaczyć nawet dwulatkowi, ale trzydziestoletniemu facetowi trochę nie wypada. Jesteśmy jak małe dzieci udające dorosłych albo jak dorośli zachowujący się jak dzieci. W tym sensie jesteśmy jeszcze trochę sektą. Nie niebezpieczną. Ale daleko nam jeszcze do dorosłości, „do męskiej doskonałości” - jak to określił Paweł w Liście do Efezjan (rozdział 4, werset 13) - do dorośnięcia „do wymiarów pełni Chrystusowej”.

Myślę, że członkowie Kościoła w Efezie do których pisał apostoł Paweł mogli być jeszcze na podobnym etapie rozwoju, w którym znajdujemy się obecnie w Polsce. Paweł porównuje ich do dzieci miotanych i unoszonych lada wiatrem nauki przez oszustwo ludzkie i przez postęp, prowadzący na bezdroża błędu (werset 14). Istnieją w Polsce kongregacje w których na spotkaniach, oprócz nauk Kościoła, naucza się modnych na świecie filozofii według instrukcji otrzymanych nie od proroków, ale od celebrytów, postępowych dziennikarzy i polityków. Pod tym względem bardzo jesteśmy podobni do starożytnych Efezjan.

Bóg dał nam apostołów i proroków bo życzy nam tego samego, czego życzył Efezjanom apostoł Paweł:

„Lecz abyśmy, będąc szczerymi w miłości, wzrastali pod każdym względem w niego, który jest Głową, W Chrystusa, z którego całe ciało spojone i związane przez wszystkie wzajemnie się zasilające stawy, według zgodnego z przeznaczeniem działania każdego poszczególnego członka, rośnie i buduje siebie samo w miłości.” (Efezjan 4:15-16)


Dlaczego jeszcze jestem członkiem Kościoła?


Nie podzieliłem się tu swoimi powodami odsunięcia się od społeczności członków Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. Myślę, że nikogo one nie interesują (właściwie to wiem to na pewno, bo nikt w ciągu lat mojego kryzysu nie chciał ze mną na ten temat porozmawiać, może dlatego, że negatywne gadanie odstrasza Ducha, jak twierdzi doktryna „mormońskiej kultury”). Chętnie jednak odpowiem na pytanie dlaczego nigdy nie przestałem uczęszczać na spotkania (choć przyznaję, że nie na wszystkie i nie z pełną uwagą, zawsze można „uciec” ze spotkania w niezawodnego smartfona - ha ha!) i dlaczego, od pewnego czasu wracam do Kościoła ze szczerą chęcią.

Po pierwsze, nigdy nie zapomniałem odpowiedzi jaką otrzymałem od swojego kochającego Ojca po trzeciej dyskusji ze Starszymi Swanem i Blumelem. Bóg odpowiedział na moją modlitwę. Dowiedziałem się, że Józef Smith z Nim rozmawiał wiosną roku 1820, tak jakbym tam był osobiście. Od tamtej pory, przez zmagania ze swoim niepokornym charakterem i podczas służy w Kościele, także podczas dwuletniej misji w Chicago, otrzymałem wiele potwierdzeń, które pogłębiły moje świadectwo oraz zrozumienie woli i charakteru Boga. Dzięki swojej dziesięcioletniej służbie w Polsce mogę śmiało powiedzieć, że On nie tylko kieruje Kościołem dając objawienia Braciom w Salt Lake City, ale troszczy się o każdą misję, dystrykt i gminę dając natchnienie lokalnym przywódcom, jeśli tylko chcą je otrzymywać. Jeśli nie są zbytnio zajęci rozglądaniem się na członków Kościoła w poszukiwaniu odpowiedzi w naszej terestialnej kulturze.

Po drugie, bardzo mi pomogło trzymanie się postanowienia codziennego studiowania pism świętych. Bez intelektualnego nawrócenia, „połączenia wszystkich kropek” (jak mawiają Amerykanie nawiązując chyba do dziecięcych łamigłówek), niektóre doświadczenia, czy nawet sprytnie ułożone zdanie wykrzywiające fakty z historii Kościoła mogą skutecznie naruszyć wiarę a nawet przyćmić duchowe świadectwo.

Kto wie jak potoczyłyby się losy Oliviera Cowdery czy Martina Harrisa, którzy rozmawiali przecież z aniołem Moronim i dotykali złotych płyt, gdyby pilnie studiowali pisma święte i umieli interpretować znaczenie swoich przykrych doświadczeń przez pryzmat pełniejszej wiedzy ewangelii? Odeszli od Kościoła, by w końcu do niego powrócić (obaj zmarli w Utah). Z pewnością jednak nie straciliby wielu lat życia borykając się z kryzysem wiary, by w końcu zdać sobie sprawę, że nigdzie nie można znaleźć duchowego spokoju jak w Królestwie Boga na ziemi.

W moim przypadku bardzo pomógł rozdział 76 Nauk i Przymierzy. Dzięki niemu zaakceptowałem w końcu fakt, że Kościół nie jest miejscem dla ludzi doskonałych, ale właśnie dla tych, którzy są jeszcze „terestialni” a nawet „telestialni”. Również fakt, że nie wszyscy skorzystają z pełnego potencjału jaki niesie członkostwo w Kościele. Jedni wydają owoc stukrotny, inni sześćdziesięciokrotny a jeszcze inni tylko trzydziestokrotny.

Nie ukrywam, że fajnie byłoby, gdybyśmy po chrzcie zawsze doświadczali w Kościele tylko rzeczy pozytywnych i budujących. Nigdy jednak i nikt czegoś podobnego nam nie obiecywał. Nikt natchniony nam nie obiecywał, że członkowie Kościoła będą nam pomagać w dźwiganiu naszych brzemion, albo nas pocieszać w chwilach w których potrzebujemy pocieszenia. Zupełni odwrotnie - to my zawarliśmy podczas chrztu przymierze w którym obiecaliśmy dźwigać brzemiona naszych braci i sióstr, alby im ulżyć, czy płakać z tymi którzy płaczą albo pocieszać tych, którzy potrzebują pocieszenia i zawsze dawać świadectwo o Bogu we wszystkim, co czynimy i gdziekolwiek się znajdujemy (Mosjasz 18:8-9).

Kiedy to piszę to ogarnia mnie wstyd za to, że latami użalałem się nad sobą, zamiast wywiązywać się ze złożonej Bogu obietnicy. Szkoda, że tego nie robiłem. Coś dziwnego dzieje się z człowiekiem skupiającym swoją uwagę na służeniu innym. Nie tylko zapomina on o własnych kłopotach, ale ci, którym służy magicznie zmieniają się w jego oczach. Zamiast irytować, stają się interesujący. Zamiast płytcy, stają się inspirujący. Zaczynamy ich lubić. Niektórzy nawet okazują swoją wdzięczność i zarażają się naszą pasją służenia i pomagania. Być może tak właśnie mieliśmy zbudować w Polsce Syjon.

Jeśli już mamy się rozglądać na innych to warto poobserwować misjonarzy i misjonarki, szczególnie doświadczonych „seniorów”, którzy po wychowaniu czasami przerażającej ilości dzieci, jeżdżą teraz po świecie z nadzieją, że może nadarzy się okazja kogoś pocieszyć, zmotywować, albo podzielić jakąś cenną nauką. Służba w Kościele, bez względu na to czy wymaga siedzenia za mównicą czy przed, może być czymś pasjonującym. Szczerze mówiąc nie odczuwam jeszcze wielkiego pragnienia poświęcania swojego czasu w Kościele, ale pamiętam, że kiedyś to czułem. Na razie wystarczy mi uczęszczanie na spotkania i słuchanie przemówień a także pomaganie swoim dzieciom w rozwinięciu ich własnego świadectwa intelektualnego i kibicowania w zdobywaniu tego najważniejszego - duchowego.

Jeśli pamiętasz jak się czułeś przed i zaraz po swoim chrzcie to może i Ty stwierdzisz, że warto znowu spróbować. Ja Ci mówię otwarcie - na pewno warto. Im więcej na spotkaniach ludzi wrażliwych na podszepty Ducha i tęskniących za doskonałą społecznością, tym lepiej zaczynają wyglądać proporcje między celestialnymi a terestialnymi (i telestialnymi). Kto zbuduje w Polsce Syjon? Przecież nie ludzie, którzy od dziesięcioleci uczęszczają na kurs tańca pierwszego stopnia!

Duża nadzieja w młodych ludziach, którzy nie pamiętają podłych lat Polski Rzeczpospolitej Ludowej, powszechnej znieczulicy, strachu przed obcymi, korupcji i powszechnej akceptacji złodziejstwa. Młodzi członkowie mogą zmienić kierunek Kościoła w naszym kraju. Jeżeli tylko nie należycie do stada bezmyślnych, którzy dali się nabrać na modne w naszych czasach filozofie to bardzo Was potrzebujemy. Wasze pokolenie jest szczególne. Nie jesteście takimi robotami jak my. Z moich obserwacji jesteście zdrowsi emocjonalnie, bardziej utalentowani, bardziej pewni siebie i - jeżeli postępujecie według głosu własnego sumienia - jesteście od nas mądrzejsi. Starsze pokolenia - nie obrażajcie się, bo ja tu tylko generalizuję. W każdym pokoleniu są osoby wyjątkowe (ale w młodym jest ich dużo więcej).

Jeżeli nie zostałeś jeszcze ochrzczony to odwiedzaj nas, spotykaj się z misjonarzami. Jeśli poczujesz w sercu zaproszenie od Boga - przyjmij chrzest w jego Kościele. Doświadczysz w nim wielu budujących ducha chwil i poznasz wielu fajnych ludzi. A tym, którzy jeszcze nie są wspaniali możesz pomóc dźwigać ich brzemiona, żeby były dla nich lżejsze, co wzmocni Twoje duchowe mięśnie.

Warto ufać lokalnym przywódcom, jednocześnie nie wymagając od żadnego członka Kościoła tej doskonałości o której pisał Paweł. Jeszcze nie. Sami do tej doskonałości doprowadźcie, tak jak to zrobili przodkowie mojej żony, którzy przystąpili do Kościoła w Danii prawie dwieście lat temu. Pewnej nocy, by nie mogli ich powstrzymać sąsiedzi i lokalna policja, uciekli ze swej wsi by statkiem dostać się do Nowego Jorku, z tamtąd parowcem do Nauvoo w Stanie Illinois a potem pieszo, jak najdalej od USA - w samo serce Gór Skalistych, gdzie u boku prawdziwych proroków i apostołów dosłownie zamienili pustynię w kwitnący ogród (jak to przewidział Izajasz). Stworzyli kongregacje posyłające na cały świat setki tysięcy misjonarzy próbujących odtworzyć to, czego dokonali ich przodkowie.

Dzisiejsze czasy są dużo łatwiejsze. Nie musicie uciekać przed uprzedzonym, agresywnym tłumem. Ogromna większość polskich Katolików to ludzie tolerancyjni i wyrozumiali wobec „innych wiar” jak nas określają. Kiedy już poczujecie się w Kościele Jezusa Chrystusa jak we własnym domu i nabierzecie pewności siebie (to bardzo ważne, bo błędem jest próba dokonywania zmian zaraz po chrzcie), naśladujcie nie członków Kościoła, ale tego, którego nazywamy naszym Mistrzem oraz tych, których wyznaczył na swoich apostołów i proroków (to zresztą jedno i to samo - NiP 1:38).


„Kto więc wierzy w Boga, może mieć pełną nadzieję lepszego świata, a nawet miejsca po prawicy Boga...” (Eter 12:4)

. . . . . .

Na tym kończę (przynajmniej na jakiś czas) pisanie tego bloga, który był dla mnie swego rodzaju terapią w trudnym okresie bycia odsuniętym od pełnej aktywności w Kościele. Niedawno sprawdziłem statystyki i - szczerze mówiąc - jestem pozytywnie zdumiony, że do tej pory mój blog został odwiedzony kilka tysięcy razy (pewnie tylko przez moją mamę, ale jednak). Myślałem z początku, że będzie sobie po prostu leżał cicho w wirtualnej przestrzeni dopóki ktoś go nie odkryje poszukując jakiejś informacji o „mormonach”. Pisałem go też w nadziei, że kiedyś moje dzieci zatęsknią za starym, może już nieżyjącym tatą i poczują pragnienie poznania jego spostrzeżeń i spojrzenia jego oczami na historię i doktrynę Kościoła. A tu nagle - takie duże liczby. Bardzo Wam dziękuję za poświęcony czas.